Wiele lat temu, podczas naszej wędrówki w Hollywood Hills wybitny reżyser Andriej Konczałowski, powiedział mi „Never give up”. Od tamtej pory towarzyszy mi w życiu myśl, że moim imperatywem moralnym – jako kobiety, matki, córki, artystki – jest to, że nie mogę się poddać - mówi Katarzyna Figura.
Jedna z najbardziej znanych polskich aktorek, której jak mało komu udało się połączyć dwa odległe światy: jasnowłosej seks bomby z popularnych komedii i dojrzałej, świadomej kobiety osadzanej w trudnych dramatycznych rolach. Tak jak filmowe, także jej prywatne życie było pełne zwrotów. Mieszkała w Paryżu, Los Angeles, Nowym Jorku, a także w Warszawie, by 8 lat temu na stałe osiąść w Trójmieście. W rozmowie z Michałem Stankiewiczem opowiada nie tylko o tym czym jest dla niej szczęście i co ważne jest w życiu, także tym zawodowym, ale i o sile współczesnych kobiet z perspektywy swoich doświadczeń.
Czy jesteś szczęśliwa?
Jestem i nie jestem. Szczęście jest ulotne. W weekendy jadę z Koko i Kaszmir, moimi córkami na półwysep, w miejsca, gdzie nie ma nikogo… Czuję wtedy las, siłę morza, zimą widać monochromatyczne kolory. To jest ta energia, która wpływa w człowieka. Nic więcej nie jest potrzebne. I gdy zziebnięte wsiadamy do samochodu, to mówię do córek, że jestem szczęśliwa, jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. Te doznania są proste, naturalne i wolne. Jestem tylko ja, morze i najdroższe mi osoby. I to jest ten moment szczęścia.
Czyli ten czas i to miejsce.
Tak. Ale chwilę potem pojawia się kolejny moment, gdy na przykład dzieje się jakaś historia związana z pracą, ktoś odebrał coś nie tak, trzeba zapłacić rachunki... I przychodzi uczucie nieszczęścia, zagubienia, że ułożyło się inaczej, niż bym chciała. Nieoczekiwany zwrot akcji. Mam lęk przed takimi sytuacjami, ale z drugiej strony – one stymulują mnie, żeby się nie poddawać i chwytać szczęście.
Trudno docenić szczęście, jak się nie poczuło nieszczęścia.
Wiesz, mnie pociągają nieoczekiwane ścieżki – kamieniste i nieewidentne. Nie znoszę nudy, lubię zaskoczenie. Coraz więcej medytuję, wierzę, że nasza rzeczywistość jest odbiciem tego, co jest w nas. To, co tworzymy w naszym wnętrzu manifestuje się w życiu na zewnątrz. Tak pracuję też jako aktorka. Nie tworzę postaci przed lustrem, przeglądając się, robiąc miny. Pracuję wewnętrznie. Nasze wnętrze jest najprawdziwsza rzeczywistością – to jest moje odkrycie.
W poszukiwaniu samej siebie?
Tak, w mojej podróży wewnętrznej. Ta wędrówka jest nieskończona, trwa do ostatniego naszego oddechu.
Kiedy odkryłaś w sobie duchowość? Czy takim momentem zwrotnym była przeprowadzka z Warszawy do Trójmiasta?
Momentów zwrotnych w moim życiu było kilka. Mieszkałam w wielu miejscach na świecie - w Paryżu, w Los Angeles czy Nowym Jorku. Związane to było z pracą, dzięki której bardzo dużo podróżowałam; nie tylko cała Europa, ale i Ameryka Południowa, Afryka, Azja, Australia… Ta duchowość i poszukiwania były już wtedy. Obcowanie z różnymi kulturami otwierało mnie coraz bardziej i wzbogacało wewnętrznie. Tak naprawdę ta ciekawość ludzi i świata pojawiła się już podczas studiów. Na pierwszym roku wprowadzono stan wojenny. Zapadła kurtyna - to mnie naznaczyło. Zrodziła się we mnie nieodparta chęć wyrwania się. Nie mogliśmy wtedy wyjeżdżać z Polski i takim pierwszym moim „wehikułem” stała się literatura iberoamerykańska. Znalazłam tam wszystko: magię, marzenie, duchowość, podróż. I w końcu morze.
Czyli wybór Trójmiasta był już pisany Ci od tamtego czasu?
Tak, pragnienie bliskości morza było we mnie od zawsze. Na wybrzeżu bywałam każdego roku, ale inspiracja przyszła od mojej młodszej córki Kaszmir. To ona, mając 8 lat, powiedziała: „mamo, przeprowadźmy się tutaj”. I ja mając 51 lat poszłam za jej głosem i dokonałam radykalnej zmiany w naszym życiu.
Często wracasz do Warszawy?
Jeżdżę tam głównie do pracy – do filmu. Też do sądu, gdzie od 9 lat toczy się moja sprawa rozwodowa. W numerologii liczba 9 oznacza zamknięcie, koniec. Myślę, że w tym roku to nastąpi.
Czyli to była ucieczka nie tylko od miejsca, ale od poprzedniego życia, od wspomnień?
To była zmiana miejsca.
Pytam o rozstanie, gdyż kilka lat temu sama ujawniłaś, że padłaś ofiarą przemocy. Dziś wokół nas dzieje się rewolucja obyczajowa i mentalna, kobiety są coraz silniejsze. Jak do tego doszło, że tak silna kobieta była tak… bardzo uległa?
Wciąż nie mogę tego pojąć – od 23 lat, kiedy zaczął się nasz związek… To nieprawdopodobne, że byłam w stanie ulec, być zastraszaną i ograniczaną. A jednak znalazłam w sobie odwagę, by się z tej matni wyrwać. Przyjazd tutaj stał się uwolnieniem, katharsis. Głęboko wierzę w siłę kobiet.
Wcześniej jej nie czułaś?
Ujawniłam moją historię publicznie i wiem, że stałam się wsparciem dla wielu kobiet. To wzajemne wsparcie jest bardzo ważne, dzięki temu stajemy się coraz silniejsze.
Wspierasz strajk kobiet?
Absolutnie! Solidaryzuję się ze wszystkimi kobietami. Jestem szczęśliwa, że wreszcie rozpoznajemy swój potencjał. Że nie dajemy się zdominować. Że walczymy o własny wybór, o własne życie. Kobiety powinny mieć wybór. To my dajemy życie. Mężczyzna w tym uczestniczy, ale to kobieta nosi w sobie dziecko, to ona ponosi trud fizyczny, psychiczny, emocjonalny i biologiczny urodzenia dziecka.
A czy wyraziłaś czynne poparcie?
To są bardzo trudne czasy. Jestem osobą publiczną i moim imperatywem moralnym jest zajęcie stanowiska. Moje córki brały udział w protestach nosząc maski z hasłami. W oknie miałyśmy błyskawicę. Wracając z pracy w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku, godzinami stałam w korku i trąbiąc solidaryzowałam się z protestującymi.
Praca zawodowa też jest polem do ekspresji tego buntu?
Wierzę, że poprzez swoje role wyrażam to, co myślę. 20 lutego na scenie Stara Apteka Teatru Wybrzeże w Gdańsku odbyła się premiera „Emigrantek” w reżyserii Elżbiety Depty. To był szczególny moment, bo zaledwie od tygodnia mieliśmy otwarte teatry – możliwość pracy i spotkania z publicznością. Myślę, że wszyscy byliśmy tego spragnieni. Sztuka porusza losy kobiet, które są zmuszone zostawić swoje dzieci i wyjechać do Belgii, by zarabiać. Są określane jako złe matki, a ich dzieci jako „eurosieroty”. Bo przecież „dobra matka to ta, która jest w domu przy dziecku”. Wpisana jest w to wielka niesprawiedliwość, oskarżenie, odebranie nam kobietom wolnego wyboru. Jesteśmy we trzy na scenie, ja – najstarsza, z największym bagażem.
Małgosia Brajner gra kobietę kilkanaście lat młodszą pochodzącą ze wsi. Justyna Bartoszewicz gra trzydziestoparolatkę z dużego miasta. To w moim odczuciu składa się na złożony portret kobiety Polki, mocno wpisuje się w obecne tematy i nastroje. Dotyka przemocy psychicznej, fizycznej, ekonomicznej ze strony otoczenia, systemu, a przede wszystkim mężczyzn. Mówi o uporczywym odbieraniu nam prawa wyboru. Nie ma na to we mnie zgody. Doskonale pisała o tym też Margaret Atwood.
W „Opowieści podręcznej”?
Dokładnie.
Ta powieść powstała w Stanach. A jak ta kwestia wygląda w Polsce? W polskim filmie?
W polskiej branży też jesteśmy ograniczane. W 1989 roku otrzymałam stypendium - możliwość kontynuacji studiów aktorskich w Nowym Jorku lub Paryżu. Wybrałam Francję, bo była bliżej. Wymagało to dużej odwagi. Wiele wpływowych osób z mojego środowiska komentowało moją decyzję negatywnie insynuując, że nie będę mieć do czego wracać. Że kobieta nie może się wybijać, zawalczyć o swoje. A ja byłam ciekawa świata, chciałam się rozwijać. Stałam się outsiderem i bardzo sobie tę rolę cenię.
Outsider to ciekawe określenie dla osoby, która wybrała karierę gwiazdy. Odniosłaś sukcesy, zdobyłaś sławę i jesteś w samym środku tego wszystkiego.
A jednocześnie jestem satelitą. To jest taka naciągnięta lina pomiędzy mną a środowiskiem.
Czyli polski świat filmowy też miał problem jak amerykańskie „#metoo”?
Myślę, że cały czas ma…
Przez wiele lat byłaś ikoną seksu w polskim kinie. To generowało problemy?
Sophia Loren od zawsze jest ikoną seksu, a jednocześnie uznana za wspaniałą aktorkę. Nikt nie śmie ocenić jej persony przez pryzmat seksapilu. Byłoby to poniżające, niesprawiedliwe. Mnie przez całe lata odbierano talentu, dorobku, przypisując istnienie na ekranie walorom sensualnym.
Być może dlatego, że grałaś role pełne seksu jak w „Pociągu do Hollywood” czy „Kingsajzie”. Później pojawiły się role dramatyczne jak np. w „Żurku”. Twoje bohaterki są silne, wymykają się schematom, odstają od rzeczywistości i niejednokrotnie pozostają niezrozumiałe…
… stoją nad przepaścią.
Tak, dokładnie.
To jest moje „#metoo” – te bohaterki, które tworzę. To wyraz mojego wyrwania się, buntu, nieustannego poszukiwania innej ekspresji. Chcę powiedzieć całą prawdę o kobietach, choćby najbardziej bolesną, głęboką i złożoną, przełamującą funkcjonujący w popkulturze seksualny wizerunek kobiety. Mogę się tym bawić, robić to na wiele sposobów np. śmiać się z samej siebie jak w „Kilerze”, czy „Killerach 2-óch”.
Z którą rolą najbardziej się identyfikujesz?
Nie szukam identyfikacji. Każdej z moich ról daję jakiś kawałek siebie, czerpię z moich doświadczeń, z obserwacji innych. Wierzę, że role są efektem alchemii, czy procesu pewnego rodzaju symbiozy.
A czy tak tworzone postaci w jakiś sposób zostają w Tobie?
Tak. Często mam uczucie, że rozstanie z nimi jest trudne, bolesne. Chyba nigdy do końca ich nie porzucam, bo stały mi się bliskie. Myślę, że jestem jakimś dziwacznym ich zbiorem.
Czyli wypadkową Katarzyny Figury i wszystkich odgrywanych ról?
Tak. Ja po prostu nie potrafię ich wyprzeć z pamięci emocjonalnej. Sztuka, jak większość rzeczy na świecie, ma dwie strony medalu, i to jest właśnie ta ciemna.
A jasna?
To, że na mojej drodze spotkałam wiele wybitnych osobowości, biorę udział w pasjonujących projektach, dzięki temu staję się coraz bogatsza i coraz szczęśliwsza. Jestem w ciągłej podróży, a moja przestrzeń jest nieskończona.
A dziś w jakim kierunku ta podróż zmierza? Widzę, że szczególnie aktywna jesteś w teatrze.
Na tyle na ile pozwala nam… pandemiczna rzeczywistość. W ubiegłym roku odebrałam kilka prestiżowych nagród za tytułową rolę w spektaklu „Fedra” J. B. Racine w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego. To umocniło moją wiarę w sens naszej pracy w Teatrze Wybrzeże. Na przestrzeni ostatnich lat uświadamiam sobie coraz bardziej, że celem życia jest piękno. Odnajdujemy je w sztuce. To ona nas inspiruje, wyzwala nasz potencjał. Dostojewski w „Idiocie” napisał „Piękno zbawi świat”. To bardzo we mnie rezonuje.
A film, gdzie jest jego miejsce w Twojej aktualnej podróży?
W ubiegłym roku wystąpiłam w filmie w reżyserii Małgośki Szumowskiej i Michała Englerta „Śniegu już nigdy nie będzie”. Film był prezentowany na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, który jako jedyny odbył się w normalnym trybie. Wszystkie inne festiwale zostały przeniesione albo przebiegały on -line. Zagrałam także główną rolę w filmie „Chrzciny” w reżyserii Jakuba Skoczenia. Akcja toczy się w dniu wprowadzenia stanu wojennego w odciętej od świata górskiej wiosce. Kręciliśmy go więc w górach, w głębokich śniegach. I tam złapał nas covidowy lockdown. Musieliśmy przerwać zdjęcia i do pracy wróciliśmy w maju, jako jedna z pierwszych produkcji. Nie mieliśmy już śniegu, więc zamknęliśmy się we wnętrzach pod Warszawą, by dokończyć film. W czerwcu rozpoczęłam zdjęcia do filmu „Dziewczyny z Dubaju” w reżyserii Marysi Sadowskiej.
Wokół tego filmu jest dość głośno ze względu na promocję, o którą dba jego producentka Doda, a także tematykę. Film ma mówić o kobietach, które zajmują się turystyką erotyczną. Wyjeżdżają na wakacje, by świadczyć usługi seksualne dla bogatych mężczyzn.
Film pokazuje, jak kobiety są traktowane, jak dają się traktować. Jakich wyborów dokonują, do czego są przymuszane. Ta historia staje się uniwersalna – ukazuje pozycję kobiety i mężczyzny, brak równowagi.
Wystąpiłam także w filmie „The End” w reżyserii TomaszaMandesa, który opisuje współczesną rzeczywistość – tu i teraz, jak jesteśmy zamaskowani, zakłamani, manipulowani, wyizolowani.
A jak Ty radzisz sobie z trwającą izolacją?
Paradoksalnie wyzwoliła ona we mnie niespodziewane siły, mam jeszcze większy apetyt na życie, na ciekawą pracę. Wywołała wręcz atawistyczne zachowania czy reakcje, pewną elastyczność, umiejętność dostosowania się do trudnej sytuacji. To niewątpliwie czas kryzysu, dół, ale z którego można się odbić. I to jest wartością.
Wygrywasz ten kryzys?
Nigdy się nie poddaję. Wiele lat temu, podczas naszej wędrówki w Hollywood Hills wybitny reżyser Andriej Konczałowski, powiedział mi „Never give up”. Od tamtej pory towarzyszy mi w życiu myśl, że moim imperatywem moralnym – jako kobiety, matki, córki, artystki – jest to, że nie mogę się poddać
Patrzę na Ciebie i wiem, że się nie poddasz. I to jest dobra puenta z naszej rozmowy.