Ewa i Arkadiusz
Hronowscy
Pionierzy
z Elektryków
Ewa i Arkadiusz
Hronowscy
Pionierzy
z Elektryków
Trzydzieści sześć lat przeżyli jako para. Mieszkali w Szczecinie i Świnoujściu, by pewnego dnia osiąść na stałe w Sopocie. Ewa i Arek Hronowscy od blisko ćwierć wieku wywracają do góry nogami rozrywkowo-kulturalną mapę Trójmiasta. Najpierw sopockim SPATIF-em, a od kilku lat gdańskim B90 Ulica Elektryków. Nową mekką młodych, ale i coraz starszych, której popularność w 2020 roku tak mocno wykroczyła poza ramy Trójmiasta, że stała się turystyczną atrakcją Gdańska na równi z Kościołem Mariackim i Sołdkiem. W rozmowie z Michałem Stankiewiczem opowiadają nie tylko o życiu klubowym i koncertowym, o tym co było i co nas otacza, ale także o tym, co nas czeka. Na pewno na Młodym Mieście. Bo jak zapowiada Ewa: – Pandemia jest tylko jakimś przerywnikiem.
W jakiej rzeczywistości koncertowo-rozrywkowej obudzimy się po lockdownie? Będziemy mieć do czego wracać?
Ewa Hronowska: Robimy wszystko, żeby mieć do czego wrócić.
Arek Hronowski: To trudny wyścig i wiatr kręci jak cholera. Kiedyś uprawiałem żeglarstwo i kiedy podczas regat wiatr kręcił, to ci najlepsi zawsze płynęli w dobrą stronę. To nie był fart. Farta możesz mieć raz, a oni zawsze wiedzieli… Wyczuwam te zmiany wiatru.
Przetrwają najlepsi. To jasne. Pytanie tylko jaki to będzie odsetek.
AH: Dzięki Stowarzyszeniu Organizatorów Imprez Artystycznych i Rozrywkowych, w którego skład wchodzą najważniejsi promotorzy, agencje oraz właściciele klubów, sporo rozmawiamy o sytuacji. Jeszcze niedawno byłem przekonany, że 50% z nas zniknie z powierzchni ziemi, a teraz myślę, że może 10%. Chyba nie jesteśmy klasycznymi biznesmenami, mamy inną naturę.
Pasjonaci.
AH: Jesteśmy w stanie dostać wycisk, stracić na jednej edycji festiwalu, stracić na drugiej, po to, żeby trzecią zrobić z niewielkim zyskiem. To branża w dużej części złożona z pasjonatów. Znam tych ludzi i wiem, co mówię.
EH: Niemniej ciężko to wszystko spiąć.
Czyli skończy się lockdown i wszystko wróci tak po prostu?
AH: Jeżeli ktoś się rozłoży, to w jego miejsce wjadą inni. Większość to ludzie, którzy nie chcą rezygnować, bo to jest fajna robota. Natomiast nie wiemy, w jakim kierunku będzie wszystko szło. Po tegorocznym lecie mamy już pewne wnioski. Możemy zrobić koncert Maty dla dzieciaków, a możemy też Kaśki Nosowskiej. Na koncerty Maty sprzedamy w 15 minut kilka tysięcy biletów, a na Kaśkę 20% tego, co przed pandemią. Widać już różne podejście odbiorcy.
To oznacza, że łatwiej i bezpieczniej – z punktu widzenia ekonomii będzie robić koncerty dla dzieci i młodzieży? Bo im starsi tym bardziej boją się przyjść?
AH: Być może. Bardzo uważnie obserwujemy rzeczywistość i zastanawiamy się nad przyszłym rokiem, nad doborem artystów. Dotąd 50% naszego lineup-u stanowiły gwiazdy zagraniczne w niemal każdym gatunku. Tegoroczne ograniczenia w przemieszczaniu się artystów po świecie mocno zmieniły planowanie. Podobnie może być w przyszłym roku. To jest duży problem, bo logistyka takiego artysty nie bazuje na jednej imprezie, ale całej trasie. Niemniej istotne będą decyzje rządu co do obostrzeń.
EH: Oceniamy, że w optymistycznym wariancie powrót do normalności w klubach to jesień przyszłego roku.
A festiwalowa normalność?
AH: Taka na maksa dopiero w 2022 roku.
Nie będzie festiwali w 2021?
AH: Live Nation twierdzi, że będą, ale to firma, która zanotowała spadek obrotu o 95% i jej wartość rynkowa na giełdzie mocno spadła. Być może taka deklaracja to ruch uspokajający inwestorów, by ich akcje poszły do góry.
My nawet nie wiemy, jak będzie z podróżowaniem, bo każdy kraj inaczej podchodzi do COVID-u. Ogromne festiwale to potężne nazwiska, w większości zza oceanu. Takich artystów nie bookujesz tydzień przed. Dużo zmian przed nami. Myślę też, że balon finansowy już się napompował i przydałoby się spuścić trochę powietrza.
Balon stawek?
AH: Tak, one tylko rosły. Nie tylko zagranicznym artystom. Polski szołbiz też nie odstawał. Przez ostatnie dwa lata momentami już nie wiedzieliśmy, co robić, tak niektórym odwaliło ze stawkami.
Ile bierze popularny polski artysta? Taki, co zagra na bocznej scenie Openera. Albo na katowickim OFFie.
AH: Te festiwale nie są dobrym porównaniem, bo bardziej myślę o artystach, którzy solo zapełniają hale. Dobrym porównaniem jest Dawid Podsiadło, który jako pierwszy sprzedał stadion, a potem kolejne. Tego nikt dotąd w Polsce nie dokonał.
EH: Ludzie płacą, stawki rosną.
Ale Podsiadło to przypadek szczególny. Zejdźmy niżej.
AH: No, ale pierwszy. To się zaczęło kilka lat temu i nagle eksplodowało. Nastąpiła zmiana warty. Myśmy nie dowierzali, że stawki w ciągu kilku miesięcy mogą skoczyć o 200%. Nie podam ich wysokości, ale to przepaść choćby do tych sprzed 10 lat.
EH: To też jest niesamowite, jak na naszych oczach artyści, którzy grali supporty, nagle przyciągają tłumy.
Mówisz o?
AH: Na przykład o Kortezie.
EH: Na pierwszym jego koncercie było 40 osób, a on był pierwszym z trzech supportów Ola Walickiego. Grał wtedy solo z gitarą.
AH: Tego dnia jego utwór wskoczył na pierwsze miejsce Listy Przebojów Trójki. Potem nastąpiła błyskawiczna eksplozja jego popularności. Kluby takie jak B90 przestały wystarczać. Zaczęły się filharmonie i amfiteatry.
Wyścigi na wielkość publiki. Kto nie ma hali na swoim koncie, ten słaby?
AH: Bardziej: kto dogoni Dawida (śmiech). I trochę im się nie dziwię. Młodzi, utalentowani, ambitni, kasa leciała jak monsun. Ta pandemia może i przystopowała ich dochody, ale z drugiej strony może uratowała od czegoś? Często następuje taki moment, gdy artysta odrywa się od ziemi. Obserwuję historie wielu z nich i widzę, że sporo z nich odlatuje.
EH: Może to chwilowe wyhamowanie na dobre im wyjdzie.
Czy to oznacza, że ci sami artyści teraz wrócą do klubów?
AH: To się już dzieje. Wkurza mnie jednak, że o ile ci najwięksi przetrwają, bo mają kapitał, o tyle ci u progu sławy mogą nie dać rady. Byli tak blisko ogródka, a tu nagle odwrót.
Szczególnie, że ci najbardziej popularni, wcale nie najlepsi, znaleźli się na sławnej już liście Funduszu Wsparcia Kultury. Wielu celebrytom państwo postanowiło pomóc nie w przeżyciu, ale w utrzymaniu wysokiej stopy życiowej. Podstawą wyliczenia były przychody za 2019 rok. Wystarczyło je podać, a państwo obiecało przelew w wysokości 50%. Tak wyliczono gigantyczne stawki nie tylko dla artystów, ale i oddzielnie dla ich menedżerów. Dużo większe niż na utrzymanie wielkich instytucji, jak opery czy teatry.
AH: Gorący temat. Zaznaczam, że to był fundusz wsparcia dla branży związanej z muzyką, teatrem i tańcem. To nie był fundusz wsparcia dla artystów, tak zwanych freelancerów. Media jednak temat rozdmuchały tak, że smród jest ogromny. Niemniej projekt przygotowany był beznadziejnie. To był prawdziwy bubel, który co bardziej cwańszym dał możliwość kombinowania, ile wlezie, a innym całkowicie zamknął drzwi. Sprawę etyki niektórych artystów prowadzących własne przedsiębiorstwa pozostawiam bez komentarza. Niestety cała nasza branża przez to dużo straciła w oczach wielu zwykłych ludzi.
Wspomnieliście, że życie klubowe wróci jesienią 2021. To jaki macie plan na SPATiF?
AH: Nie mamy planu, bo nasze życie planuje dzisiaj kilku nieodpowiedzialnych gości z Nowogrodzkiej w Warszawie. My możemy pomachać szabelką na ulicy, wesprzeć kobiety, ale jesteśmy i tak całkowicie zależni od tego, co powie pan Mateusz na konferencji prasowej.
EH: I nie wiemy, czy przypadkiem dzień później tego nie zdementuje.
Sopocki SPATiF to wasze najstarsze, istniejące do dzisiaj rozrywkowe dziecko. Mocno się zmienił.
AH: Wcześniej była „Piątka". SPATiF pamiętam z 1996 roku i potem każdy kolejny rok. Przeżyliśmy chyba już trzy zmiany pokoleniowe jeżeli chodzi o klientów. Jeżeli chcesz prowadzić gastronomię, która ma przetrwać więcej niż dwa lata, to musisz mieć odpowiednie podejście. Knajp nie tworzą designerzy, ale ich właściciele. To taki dom, do którego zapraszasz na prywatkę swoich znajomych.
A jaką duszę ma dzisiejszy SPATiF?
AH: Jeżeli spojrzymy na ekipę, która intensywnie tańczyła w SPATiF-ie 20 lat temu, to część z nich już nie żyje. Część odpuściła hulanki, a pozostali są albo zaszyci, albo na odwyku lub są bankrutami. To rzeczywistość. Mamy do czynienia nie z kawiarenką czy pijalnią soków, tylko z miejscem, gdzie można osiągnąć znaczne sukcesy przy barze. Nasza ferajna zmienia się, ale dalej istnieje i staramy się kultywować tradycje chociażby poprzez grudniowe „Jasełka”. Co do frekwencji, nic się nie zmieniło od 20 lat.
EH: W tygodniu nie ma ludzi, a w weekendy jest tłum.
AH: Tylko profil klienta jest inny, ale tutaj już dochodzimy do momentu, w którym jest dziś Sopot.
EH: Dodam, że my działamy absolutnie komercyjnie.
AH: Bo muszę to powiedzieć, że miejsce, od którego zawsze w Sopocie wymagało się udziału 100% artystycznej bohemy, płaci jeden z najwyższych czynszów w mieście. To taki paradoks, o którym wiele osób nie wie. Więc wyciskamy ten hajs, żeby opłacić wszystko, czasami robimy też ambitne koncerty, na które już nikt nie przychodzi. Kiedyś przyciągały tłumy, dziś odstraszają publiczność.
Jestem mieszkańcem Sopotu, po czterdziestce, dysponuję określonym budżetem na wieczór, raczej wielkości pożądanej przez bary. I wspólnie z moimi przyjaciółmi, także z Sopotu coraz rzadziej zdarza się nam tutaj gdzieś wyjść. Nie mamy odwagi. Kierunek Gdańsk, Stocznia, Elektryków. I nie jesteśmy wyjątkiem.
AH: Myślisz, że mnie zaskoczyłeś?
EH: W 2020 mieliśmy najgorszy sezon w Sopocie, jeśli chodzi o klienta. SPATiF wygląda cały czas tak samo, ale przyjmuje publiczność taką, jaka dziś zjeżdża do Sopotu.
AH: Można powiedzieć, że to nasza wina, ale to nie przejdzie. To jest pewien proces. Ten proces trwa i kropla drąży skałę. Co więcej – skała zaczyna pękać. Ten sezon był tego finalnym dowodem.
Czy w Sopocie możliwe jest prowadzenie już nie tyle miejsca artystycznego, ile po prostu dobrej rozrywki?
AH: Ileś tam czynników się zebrało, że Sopot zaczął iść w tym kierunku, a nie innym. Kula śnieżna zaczęła być coraz większa. Doszliśmy do muru. Kilku przedsiębiorców przyjechało do miasta i zaczęło wykorzystywać koniunkturę, doprowadzając do radykalnego upadku jakości usług gastronomicznych. Pojawiły się też afery kryminalne. Dziś potrzebne jest wietrzenie. Każdy dom trzeba czasem przewietrzyć. Może nawet wylać kubeł zimnej wody, uderzyć się w łeb, sprzedać mieszkanie i może oddać biznes młodym?
EH: Kiedy wzięliśmy się za budowę Ulicy Elektryków, na początku też nie chcieliśmy działać w grupie. Potem zauważyliśmy, że to jednak działa. Młode pokolenie to nasza przyszłość. Nie było łatwo, ale się dotarliśmy, wspólnie nauczyliśmy, jak wejść w nowy trend.
Do Elektryków jeszcze wrócimy. Na razie zostańmy w Sopocie.
AH: No więc widzimy, co się dzieje i teoretycznie wiemy co dzisiaj potrzeba Sopotowi, choćby w zakresie – nazwijmy to – rozrywki. I tu nie chodzi o SPATiF, ale o cały Sopot.
Kto ma to zmienić? I jak?
AH: Najpierw należy powiedzieć sobie prawdę. Tak, jestem łysy. Już tego nie zmienisz. Ale może zapuścisz fajną brodę? Jeżeli włodarze przyjmą to na klatę, to jest pierwszy krok. A drugim powinna być refleksja, co dalej.
Wspomniałeś o przewietrzeniu. Mechanizm wydaje się prosty. Wszyscy, którzy mają świetne pomysły, wiedzę i talent, mogą działać. Realizacje i stanowiska w drodze konkursów. Decydują kompetencje, pomysł, a nie przynależność rodzinna lub znajomość pani Czesi z pokoju 239. Na ile w małym mieście możliwe jest oparcie zarządzania wyłącznie o kompetencje, a nie bliskość relacji, czy zasługi?
AH: To typowy problem małego miasta. Wszyscy się znają, spotykają w spożywczaku, na ulicy, w pubie. Zmiany kadrowe może i coś by zmieniły, ale może tak współpraca i konsultacje z przedsiębiorcami? My tu znamy każdą dziurę. Widzę światło w tunelu.
Planujesz kandydować na prezydenta Sopotu?
AH: Chyba żartujesz.
Skoro jesteś tak zaangażowany, to pytam.
AH: Dużo zawdzięczamy temu miastu i chciałbym po prostu w miarę moich możliwości coś mu dać od siebie. Rządzenie miastem, nawet takim małym jak Sopot, to robota nie dla mnie. Poległbym po tygodniu.
Wspomnieliście o zarządzaniu Elektryków, podzieleniu się władzą z młodymi. W ciągu kilku lat udało się tam stworzyć małe imperium – B90, Drizzly Grizzly, Plenum, W4, a w tym sezonie nowe powierzchnie na zewnątrz. I to pewnie nie koniec.
EH: Osiem lat temu, kiedy pojawiliśmy się na jeszcze nikomu nie znanej Ulicy Elektryków, nie było tam nikogo i właściwie większość nie dawała nam szans na przetrwanie. Najwyżej rok. To była pustynia.
Co jest perłą w koronie?
AH: Dla mnie Drizzly Grizzly. Najbardziej undergroundowe, podziemne. To dla mnie nagroda. Co więcej, tuż przed pandemią klub po sześciu miesiącach działalności zaczął być rentowny. Dla nas to była podwójna radość. Wiedziałem, czego chcę. Wiedziałem, z czym to się je. Wiedziałem, co mnie czeka, i jedyne, co mnie zaskoczyło, to przedwczesny, pozytywny efekt. Ewa chyba woli Ulicę Elektryków (śmiech).
Skąd zaskoczenie? Przecież w klubach dominuje mainstream, a tak zwanego undergroundu trudno uświadczyć.
AH: Underground istnieje, jest wiele miejsc, gdzie się od czasu do czasu grywa się taką muzę, tylko za mało w tym konsekwencji. Podobnie jak z jazzem. To odwieczny problem w Trójmieście, bo jazz od lat gra się w przypadkowych miejscach. Jedynie w Żaku jest cyklicznie porządny festiwal. Wielu zajawkowiczów robi imprezy w różnych zaprzyjaźnionych miejscach. Tymczasem powinno się od początku do końca kreować dane miejsce, przyzwyczajać, że tutaj się gra taką, a nie inną muzę. To jest proces.
Czyli Drizzly Grizzly jest już ukształtowanym klubem. A B90? Do tej pory była to sala koncertowa.
AH: Tak i nic poza czekaniem nie zmieniamy. To nasz Miś.
EH: B90 przeszło właśnie metamorfozę. Była sala koncertowa, a teraz będzie również miejscem do spędzenia czasu po koncertach.
Czyli gdyby nie było lockdownu, dzisiaj mielibyśmy już dwa działające kluby na Elektryków?
AH: Tak. W ciągu tych budynków jest jeszcze przestrzeń o nazwie Plenum, przed laty stworzona dla działań artystycznych. Tam odbywał się Festiwal Alternativa. Aktualnie zrobiliśmy tam już wiele działań, od komercyjnych po te artystyczne.
Tak będzie w przyszłości?
AH: Tak. Śmialiśmy się nawet, że tego lata bez żadnego rozgłosu i wsparcia finansowego każdego tygodnia przybywało w Plenum kolejnych wystaw. Młodzi artyści realizowali u nas swoje wernisaże. Na koniec sezonu mieliśmy całkiem sporo tych prac, co stworzyło niesamowitą przestrzeń. Ludzie mogli przychodzić, oglądać je, a przy okazji posłuchać ambientu, napić się czegoś i porozmawiać. Chyba w tym kierunku chcemy iść. W tym roku powstało też W4 Food Squad, czyli szamka popularna wśród młodych ludzi.
Gdzie chcecie być za kilka lat?
AH: Mamy świetną ekipę skupioną wokół Ulicy Elektryków, gdzie każdy wnosi coś innego. Nasza spółka Square, którą tworzymy wspólnie z Kubą Reza Imani, to początek czegoś nowego. Dzieli nas różnica wieku i każdy ma swoje wizje, ale łączy nas ten cały stoczniowy brud.
EH: Co jednak ważne, że jesteśmy już częścią przyszłego Młodego Miasta.
Czyli wszyscy wizjonerzy, planiści, inwestorzy przyjęli już wasze istnienie i działalność jako stały element?
EH: Zauważyli, że jesteśmy aktywni i widzą dobry feedback naszych działań.
Skoro mówimy o różnorodnej ekipie to jak dobieracie repertuar muzyczny? Wykonawców? Pod względem ekonomiki czy gustu?
AH: Ulica Elektryków to muzyka klubowa. Tam się nie wtryniamy. Konsultujemy się tylko, kiedy w grę wchodzą większe stawki dla artystów. Oddajemy sto procent kreacji, bo my nie wywodzimy się z subkultury klubowej. Ironicznie mógłbym powiedzieć, że od kilku lat na Elektryków leci ta sama piosenka.
No, ale macie kilka miejsc, a nie tylko Elektryków.
AH: Tak, line-up tworzy wiele osób. Są wśród nich między innymi nasz syn Patryk, redaktor naczelny naszego portalu Soundrive.pl Jarek Kowal i ja. Decyduje kasa i dostępność artysty. Ale jest i pasja. Jak coś nas zajara, to lecimy w to. Oczywiście, że pojawia się Excel, z tym że te widełki są u nas bardzo szerokie. To oznacza, że jeżeli artysta kosztuje na przykład 1000 euro i wtopimy 500 euro to nawet tego nie poczujemy, bo odrobimy straty na innym koncercie.
EH: Doświadczyliśmy już tego setki razy, choć były też i poważne wtopy.
Duże?
EH: Spore.
AH: Dziś już szat nie rozdzieramy, tylko patrzymy w przyszłość. Nasza największa wtopa została odrobiona dwoma innymi, dobrymi koncertami. Tak więc patrzymy na bilans pod kątem rocznym.
Czyli niektóre koncerty warto mieć, bo są prestiżowe albo po prostu bardzo wam się podobają dani wykonawcy? A innych nie mieć, bo są bardzo słabe wizerunkowo, mimo że dają zysk?
AH: W pewnym sensie. Choć kiedyś byłem bardziej radykalny i dla mnie było już obciachem zagrać Comę w naszym klubie. Zrobiliśmy to dwukrotnie i korona mi z głowy nie spadła, choć robiliśmy gorsze rzeczy. Staramy się rozumieć też nowe trendy, rozumiemy, jak ważny jest też hip-hop wśród młodzieży. Wiemy, że nie można się od tego odcinać, choć nie jestem fanem polskiego hip-hopu.
EH: Jeżeli chcemy być na rynku, to nie możemy się zamykać na jeden rodzaj muzyki.
To jak będzie?
AH: Moim marzeniem, jeśli o to pytasz, byłoby całkowite zrezygnowanie nawet z półkomercji, życie z rzeczy, które tylko i wyłącznie mi się podobają, które są wartościowe i oryginalne. Wykreowanie danego miejsca z autorską wizją. Już byliśmy gdzieś tam na tej drodze. Stąd właśnie Drizzly Grizzly i pomysł realizacji Mystic Festival w Gdańsku. B90 było o krok od zmiany wizerunku. Wierzyłem w to głęboko i dalej wierzę.
EH: Ta pandemia jest tylko jakimś tam przerywnikiem.
Koncepcja: Michał Stankiewicz
Foto: Marta Kacprzak
Make Up: Karolina Szimelfennig | Karoli MakeUp
Miejsce: Ulica Elektryków, B90 i Plenum