Jej muzyczna kariera to wybuchowa mieszanka zdobytej wiedzy, talentu, uporu, szczęścia, spotkanych ludzi we właściwym miejscu i właściwym czasie, a także serii przypadków. Jak coś ją fascynuje to na sto procent. A jak już przestaje to porzuca. Nie wie co to granice - i te muzyczne i te geograficzne. Łączy miłość do muzyki renesansu, z klasyką fortepianową, jazzem i elektroniką. Płyty wydaje w renomowanej wytwórni w Manchesterze, menadżera ma w Berlinie, nagrywa w Warszawie i Reykjaviku, inspiracje zbiera w Bieszczadach, a koncertuje na całym świecie. Mimo młodego wieku ma już na koncie kilka udanych i dojrzałych projektów, w tym debiutancki, świetnie przyjęty album „Esja”. No i najważniejsze. Urodziła się, a potem przez 12 lat muzycznie kształciła w Gdańsku. Oto Hania Rani. W rozmowie z Michałem Stankiewiczem i w obiektywie Marty Kacprzak. I w swojej ukochanej szkole przy ulicy Gnilnej.

Wzruszyłaś się?

Tak, i to bardzo. Tutaj jest przecież kawałek mojego życia. 

Co jeszcze poczułaś?

Jak zobaczyłam te biegające dzieci, ich rodziców, którzy wybrali dla nich ten specyficzny i wyjątkowy sposób edukacji to przypomniałam sobie różne sytuacje związane ze mną. One są dzisiaj naturalne dla mnie, ale dobrze wiemy, że jak idziesz do szkoły muzycznej to nie uczysz się takim samym tokiem jak twoi rówieśnicy. Masz zupełnie inne dzieciństwo. I ta szkoła jest wielką częścią mojego dzieciństwa. Spędziłam tutaj 12 lat. Ci z którymi tutaj chodziłam są prawie jak rodzeństwo. 

12 lat w jednej szkole.

Nie tylko 12 lat, ale i pewnie po 12 godzin dziennie. W tej szkole spędzaliśmy całe dnie, zajęcia muzyczne mieszały się z tradycyjnymi, potem się ćwiczyło.  Znaliśmy ten budynek na wylot, wszystkie jego zakamarki. To był nasz dom.

Odwiedzałaś szkołę od jej ukończenia? 

Rzadko. Mam tak w życiu, że jak bardzo intensywnie jestem w jakimś projekcie to potem tak samo bardzo restrykcyjnie go opuszczam i nie mam potrzeby do niego wracać. Tak było z Gdańskiem. Wraz ze skończeniem szkoły uznałam, że opuszczę to miasto, bo pora na coś nowego.

Skończyłaś szkołę, odebrałaś dyplom, poszłaś do domu, wzięłaś walizkę i oświadczyłaś, że wyjeżdżasz?

Nie, oczywiście, że nie (śmiech). To był efekt dłuższych przemyśleń. Wiedziałam co chcę robić w życiu. Jako absolwenci szkoły drugiego stopnia byliśmy już na wysokim poziomie. W wieku 18 lat Krystian Zimerman wygrywał konkurs chopinowski. Miałam więc dyplom muzyka i chciałam zobaczyć co jest dalej. Dlatego już od kilku lat jeździłam na kursy, obserwowałam uczelnie i klasy fortepianu. Jeszcze w gimnazjum zaczęłam fascynować się jazzem i chciałam być bliżej tej muzyki. Najlepszą wydawała się więc uczelnia katowicka. No i Warszawa, to stolica i większe możliwości. Dostałam się na obydwie, ale ostatecznie wybrałam Akademię Fryderyka Chopina w Warszawie. Przez rok uczyłam się też grać na klawesynie, na wydziale muzyki dawnej.

Taki był wtedy twój pomysł na karierę? Muzyka dawna?

Moje życie to ciągłe fascynacje muzyczne, a akurat wtedy zafascynowałam się muzyką dawną. Zaczęłam pracować ze śpiewakami, m.in. Jakubem Józefem Orliński, kontratenorem, który teraz jest wielką gwiazdą opery. No więc, jeżeli była fascynacja to ona była na sto procent. Zaczęłam robić pierwsze aranżacje muzyki dawnej na zespoły współczesne, tj. John’a Dowland’a, kompozytora renesansu i Henry’ego Purcell’a z baroku.

Kierunek chyba mocno niszowy. I o ile barok jest dość znany, bo to przecież kompozycje Bacha, Vivaldiego czy też Handla, którego kompozycję z pewnością nieświadomie uwielbiają wszyscy kibice piłkarskiej Ligi Mistrzów, to jeżeli chodzi o renesans nie wiem czy ktoś poza znawcami kojarzy kompozycje i twórców. 

Pamiętaj, że ja pochodzę ze środowiska, gdzie nie było czegoś takiego jak zbyt niszowe. Takiej muzyki słuchaliśmy na zajęciach.

Mówię o publiczności. O odbiorcach.

Rzeczywiście, w Polsce nie ma ich za wielu , ale przykładowo we Francji muzyka renesansu jest bardzo popularna. Mają tam mnóstwo zachowanych renesansowych kościołów, tam powstaje większość nagrań. Tam też byli prekursorzy, którzy odkrywali dokumentację, robili pierwsze kopie instrumentów. U nas mało kto się tym interesował, więc tym bardziej wpadłam na pomysł, zrobić nowe aranżacje muzyki renesansu, a która wydała mi się tak współczesna. I przełożyć na kwartet smyczkowy, który jest przecież wymysłem ostatnich 200 lat. Łatwiej mi się połączyć z renesansem, niż muzyką XIX wieku, czy początku XX wieku, gdzie wszystko było nadmuchane, a orkiestry miały po 100 osób. Wydaje mi się, że współczesności bliżej do tego ascetyzmu renesansowo - barokowego niż tego co wydarzyło się później. Zresztą nie byłam jedyna, bo Sting też nagrał płytę z kompozycjami Dowlanda. 

Jak to się stało, że przy tak ukierunkowanej fascynacji postanowiłaś nagrać covery Grzegorza Ciechowskiego? 

Te wszystkie rzeczy działy się równolegle, a zadziałał przypadek. Justyna Chowaniak, przyszła liderka zespołu Domowe Melodie poprosiła mnie o aranżację jednego z utworów planowanych na pierwszą płytę zespołu. I chociaż jako pianistka nie miałam wtedy pojęcia o tym jaka jest skala chociażby wiolonczeli to zgodziłam się. Już taka jestem, że jak nie umiem czegoś zrobić to tym bardziej zgadzam się. 

I w ten sposób się dokształcasz i rozwijasz.

Wg statystyk kobiety częściej przyznają się do swojej niekompetencji, dlatego też nie podejmują pewnych działań. A mężczyźni - chociaż nie wiedzą czegoś, to i tak uważają, że w są w stanie temu podołać. No i ja też mam taką cechę. No więc dzięki tej aranżacji miałam za sobą pierwsze doświadczenia, a tym samym czasie Dobrawa Czocher, moja przyjaciółka ze szkoły, która jest wiolonczelistką i pochodzi z Tczewa, rodzinnego miasta Grzegorza Ciechowskiego dostała propozycję przygotowana klasycznych aranżacji na tamtejszy festiwal poświęcony pamięci muzyka. I zaprosiła mnie do współpracy.

I tak w 2015 roku powstała płyta „Ciechowski klasycznie”.

No nie od razu. Wystąpiliśmy na tym festiwalu w Tczewie z trzema utworami. Pojawił się na nim Kamil Wicik z Radia Gdańsk, który po kilku miesiącach zaproponował byśmy wystąpili w radiu z pełnym koncertem. Radio Gdańsk co roku organizuje dzień pamięci Ciechowskiego. I tak doszło do koncertu w radiu, a potem płyta. U mnie w domu nie słuchało się dużo Republiki, ale dzięki temu projektowi wkręciłam się mocno w tą muzykę. Jestem wdzięczna Dobrawie, wspaniale było pracować nad materiałem wybitnego artysty.

Nagrałaś płytę i zgodnie z twoją cechą zamykania tego co było - podziękowałaś za współpracę i zmieniłaś kierunek.

Nie do końca. Z Dobrawą nadal współpracujemy, a nawet myślimy o kolejnym krążku. Ale ten projekt na pewno był dla mnie punktem zwrotnym. Odkryłam, że jak gram swoje aranżacje, swoje utwory to jestem innym człowiekiem. Niczym się nie stresuję, w przeciwieństwie do klasycznego świata, gdzie każdy zna każdą nutę.

No tak już jest, że na konkursach i występach klasycznych muzyk jest rozliczany z każdej nuty, pauzy, gdy tymczasem w swojej muzyce stajesz się panem sytuacji.

Ta różnica była diametralna. Okazało się, że jak jestem swobodna, to jestem też innym człowiekiem artystycznie. Bycie na scenie sprawia mi wielką przyjemność. Pewnego dnia w klubie „Miłość” w Warszawie miał wystąpić Hogni Egilsson znany z islandzkiej formacji Gus Gus. Wtedy Adam Tarasiuk, szef artystyczny klubu zadzwonił: „Hanka wystąpisz jako suport”. A ja przecież gram Chopina w Berlinie i nie mam swoich kompozycji! No, ale jak to nie zagram?! Mówię więc: „oczywiście, że tak”. No i napisałam kilka utworów, które potem trafiły ma moją debiutancką płytę „Esja”. Wyszłam, zagrałam. To był moment, gdzie pomyślałam, że trzeba coś zrobić. 

Coś zmienić?

Tak. To był moment fascynacji Nilsem Frahmem, który zmienił moje pojęcie o fonografii i brzmieniu. To był szok. Po latach nagrywania muzyki klasycznej i tej sterylności nagrań, jakiś gość wjeżdża i wkłada dziesięć mikrofonów do pianina. I słychać jak wszystko tam żyje. Tak się zaczęło. Przyjeżdżałam z Berlina do Warszawy i miesiącami nagrywaliśmy z moim przyjacielem Piotrem Wieczorkiem u mnie w mieszkaniu. Tak powstawała „Esja”.

Natchnienia szukałaś w Reykjaviku? Tytułowa „Esja” to przecież szczyt położony na Islandii.

W domu wymyśliłam sobie taki zestaw: trochę pianina, kwintet smyczkowy, elektronika, chór. W międzyczasie w Berlinie spotkałam Islandkę, śpiewaczkę operową. Dzięki niej zaczęłam odwiedzać Islandię. Ten kraj jest bardzo mały, więc środowisko też jest małe. I ona poznała mnie ze swoim przyjacielem Bergurem, reżyserem dźwięku Björk. Okazało się, że Bergur już w wieku 16 lat skonstruował mikrofon, na którym dzisiaj nagrywa chociażby Sigur Ros. Zaprosił mnie do studia, przyjechałam na tydzień i siedzieliśmy dzień i noc nagrywając pianino. Udało się zarejestrować sporo utworów. W międzyczasie jednak poznałam greckiego producenta muzyki elektronicznej - Hiora, który zaproponował mi i Dobrawie wspólne występy na żywo jego ambientowego projektu. Zgodziłyśmy się bez zawahania. Pojechaliśmy na festiwal Eurosonic w Holandii, a tam poznałam Carlo, mojego obecnego managera, z berlińskiego labelu K7. Zaprzyjaźniliśmy się, więc postanowiłam wysłać mu demo moich nagrań. Spodobało się w wytwórni, więc pomyślałam, że warto byłoby pokazać te utwory gdzieś jeszcze. I tak natrafiłam przeszukując Internet na wytwórnię Gondwana Records. Wydawali płyty moich ulubionych zespołów: Portico Quartet czy Go Go Penguins.

To mała, ale niezależna i ceniona brytyjska wytwórnia. Ale małe wytwórnie mamy też w Polsce. Czemu nie brałaś pod uwagę wydania płyty w kraju?

Pomyślałam, że moja muzyka jest tak minimalistyczna, że u nas po prostu u nas zginie. Wymarzyłam sobie debiut w zagranicznym wydawnictwie i chciałam spróbować. Wysłałam więc demo do Gondwany. Ku mojemu zaskoczeniu następnego dnia przyszła odpowiedź; to jest dobre, spotkajmy się. Kupiłam bilet i tydzień później spotkałam się z szefem wydawnictwa Mathew Halsallem. Powiedział, że chcą wydać moją muzykę. No i wydali.

Osiągnęłaś więc to co chciałaś - twoja ulubiona wytwórnia wydała płytę, a jeszcze menadżera pozyskałaś w Berlinie. Jakie były pierwsze twoje odczucia po wydaniu płyty poza krajem?

Największa różnica w stosunku do Polski jest taka, że każdy zajmuje się tym na czym się zna. Ze strony wytwórni - poza managementem dostałam też agenta koncertowego - tylko od koncertów. Miałam wiele szczęścia. W Polsce byłam nieznana, ale miałam przetarte szlaki - projekt „Tęskno”, nominacja do Fryderyków i inne nagrody. A za granicą - Hania Rani? A kto to? Dopiero jak wychodzisz poza polską scenę to widzisz jak ten świat jest wielki, a takich ludzi jak ty są tysiące. To wielka nauka pokory. Trzeba wtedy pamiętać, że jest się totalnym debiutantem. 

Płyta wyszła wiosną ubiegłego roku. Ile miałaś koncertów?

Ponad osiemdziesiąt. Tylko z samej „Esji”. 

A w Polsce?

Osiem. Pozostałe to cała Europa, Rosja, Turcja i Japonia.

Który szczególnie zapamiętałaś?

To wszystko było tak nowe, oszałamiające. Występowanie za granicą było wielkim pozytywnym zaskoczeniem. Współpraca z osobami technicznymi, z ludźmi, którzy się tobą opiekują. Miałam oczywiście obawy, że może coś nie pójść, że nikt nie przyjdzie.

Ale przyszli?

Przyszli. Pamiętam tą radość, gdy grałam pierwsze koncerty i powiedzieli mi, że wyprzedał się Paryż, a którego strasznie się bałam. Zastanawiałam się czy ludzie będą chcieli przyjść na taką muzykę, to wielkie miasto i chyba ze 100 koncertów dziennie. Byłam w szoku.

W jakich salach grasz?

Różnie. Bywały nawet takie po 40 osób i takie po 1000. Największa sala była w Japonii - na 1200 osób. 

Którą publiczność najlepiej wspominasz?

Często kierujemy się stereotypami. Jadę do Skandynawii - to pewnie będą ludzie z dystansem. Do Niemiec - pewnie będzie sztywno. To schematy, a w rzeczywistości okazuje się zupełnie inaczej. W Niemczech najczęściej jest szał na widowni, ludzie żywo reagują po utworach. Z kolei Polacy są ciekawą publicznością, trudną do rozgryzienia, ale ciężko ją rozkręcić. Za to po koncercie są już bardziej wylewni i chętnie dzielą się wrażeniami. 

Jesienią zagrałaś w Teatrze Szekspirowskim. Ziomkowie chyba dobrze cię przyjęli?

Koncert był całkiem wyprzedany. Martwiłam się, bo najtrudniej być prorokiem we własnym domu. Jesteś surowiej oceniany. Ale było pięknie.

No jednak trochę ten Gdańsk zniknął u ciebie. W opisach do płyty jako inspiracje wymieniasz Bieszczady, pojawia się Berlin, Warszawa, Reykjavik...

O nich mówię, bo wtedy w tych miejscach przebywałam, a Gdańska już na tym etapie nie było. Teraz wrócił. Do nagrania drugiej płyty zaprosiłam chłopaków z Gdańska. Kontrabasista i perkusista grają na co dzień w trio jazzowym Immortal Onion. Zobaczyłam ich na festiwalu w Bieszczadach, który organizujemy wspólnie ze znajomymi. Młoda krew, grają bardzo nowoczesny jazz. Też są po szkole przy Gnilnej. Nagraliśmy wspólnie kilka utworów i pojadą z mną w trasę.

Dynamiczne trio. Czy to oznacza, że zmierzasz w kierunku jednej ze swoich fascynacji, czyli formacji Go Go Penguin, która też zaczęła od Gondwana Records?

Druga płyta to synteza moich lat pracy i moich fascynacji. Nie powiedziałabym że wszystko w stylu Go Go Penguin, ale czasami gramy mocniej. No i śpiewam. Płyta ukaże się w maju. Nazywa się „Home”. To tytułowy numer, który kilka lat temu nagrałam ze Staszkiem Czyżewskim. Teraz pojawi się w nowej aranżacji.

Czemu wybrałaś pianino, które bardziej kojarzy się z domowym instrumentem, a nie fortepian, symbol profesjonalnego grania?

Raz, przez wspomnianego wcześniej Nilsa Frahma. On zaczął nagrywać na pianinie. To stało się domeną stylu modern classic. Druga rzecz - porzucenie fortepianu wydawało mi się jakąś formą rebelii, powiedzenia stop klasyce fortepianowej w aulach. Zamiast tego pianino i trampki.

Rozbieranie pianina to też rebelia?

To już bardziej z praktycznych względów, bo wtedy można nagrać wszystkie dodatkowe odgłosy. Na pianinie można zrobić wiele rzeczy. Ma inny mechanizm niż fortepian, można wyłapać uderzenia młoteczków o struny. To dla mnie jest fascynujące. Pianino ma brzmienie bliższe do mojego wyobrażenia muzyki w głowie. 

Postawiłaś na prostotę. Pianino zamiast fortepianu. Proste klipy, minimalistyczna muzyka, a nawet ubiór. W życiu też jesteś minimalistką?

Jeżeli chodzi o ubiór to raczej dobry gust (śmiech). Nawet jeżeli mówimy o Bjork, to z całym szacunkiem nie jestem fanką przebieranek. Wolę ludzi w t- shirtach i jeansach, jak np. Patti Smith.

Czyli glam rocka nigdy nie polubisz?

Nie (śmiech). Ostatnio oglądałam stare koncerty Black Sabbath i jak porównasz Ozzy Osbourna z wtedy i dzisiaj, to on był normalnym gościem, dużo normalniejszym niż teraz. Lubię jak koncert jest wyreżyserowany, są zaprojektowane lampy, oświetlenie, nawet wszyscy są tak samo ubrani, bo to też jest wymyślone, ale bez przesady. Lubię się ruszać i nie wyobrażam sobie, by coś przeszkadzało.

Styl punkrocka?

Dokładnie. Trampki i jeansy. Muzycznie punkrocka jeszcze nie zgłębiłam, ale coraz bardziej poruszam się w hip hopie. Teraz słucham Paktofoniki i Kaliber 44. Współczesnego jeszcze nie łapię. Chociaż robiłam już aranżacje dla „Eldo”, czy też dla „Małpy”. Aranże nie zostały wykorzystane, ale jeden wszedł na płytę „Tęskno”, jako utwór “Mapa”.

No właśnie - zespół Tęskno, który założyłaś w 2017 roku z Joanną Longic. Wasz album „Mi” był nominowany w 2018 roku do Fryderyków w kategorii fonograficzny debiut roku. Ten projekt też już zamknęłaś?

Ja zamknęłam, ale sam projekt dalej trwa. Moja kariera solowa stała się tak intensywna, że wiedziałam, że stopuję Tęskno, a nie chciałam tego. Bardzo lubię Tęskno i bardzo się cieszę z płyty „Mi”. To też był kawał życia i czas dużego rozwoju.

Co robi Hania Rani jak nie komponuje i nie koncertuje?

Odsypia (śmiech). Lubię sztuki wizualne, książki, film, architekturę. Jak nie robię rzeczy to robię rzeczy. Organizuję wydarzenia. Mamy festiwal w Bieszczadach, nazywa się Tchnienia. Organizuję też koncerty w Otwartej Pracowni w Warszawie. Działamy na rzecz osiedla Jazdów. To kolonia oryginalnych fińskich domków postawionych tuż po wojnie dla budowniczych Warszawy - inżynierów, architektów. Pierwotnie było ich 400, zostało 27. To takie hippisowskie miejsce w centrum Warszawy. Walczymy,
by przetrwało.

Z kim chciałabyś nagrać płytę?

Może z Nicola Cruz? To producent i dj z Ekwadoru. Fascynuje mnie i chciałabym teraz mocniej wgłębić się w produkcję muzyki elektronicznej. 

No to dzwoń, wysyłaj do niego maila. Widząc twoją dotychczasową ścieżkę I skuteczność, jestem pewien, że ci się uda.

Wszystko po kolei. Wierzę, że wszystko przychodzi we właściwym czasie. Na horyzoncie sporo pomysłów i projektów, byle tylko sił starczyło. Teraz natomiast ważny moment w moim życiu - druga płyta. Znowu zamierzam skupić się na tym w stu procentach, by potem odpłynąć w nowym kierunku. 

Sesję wykonano we wnętrzach Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej I i II Stopnia im. Feliksa Nowowiejskiego w Gdańsku. Dziękujemy dyrekcji i pracownikom szkoły za pomoc w jej organizacji, a w szczególności pani Aleksandrze Balcerowskiej - Woźniak.

Produkcja: Michał Stankiewicz
Zdjęcia: Marta Kacprzak
Backstage: Klaudia Krause - Bacia
Make up: Karolina Szimelfennig