Raptem kilka dni temu Gdańszczanka została okrzyknięta kobietą roku 1980 według amerykańskiego tygodnika „Time”. Towarzystwo miała zacne, bo tuż obok znalazła się Indira Ghandi, Marylin Monroe, Coco Chanel, Eleonora Roosvelt, księżna Diana czy królowa Elżbieta II.

To nie kto inny jak „matka polskiej niepodległości”, „Anna Solidarność”, czy po prostu Anna Walentynowicz. Kim była? Zdaje się, że prześwietlono ją już wzdłuż i wszerz. Hanna Krall napisała szczegółowy reportaż, Sławomir Cenckiewicz spisał wręcz hagiograficzną biografię, a Adam Hanuszkiewicz wystawił spektakl w Teatrze Małym. Były też filmy i tysiące wywiadów. Jednak jest kilka faktów, które sprawiają, że serce zaczyna bić szybciej.

Anna Walentynowicz praktycznie przez całe życie ukrywała swoje ukraińskie pochodzenie. Wymyśliła m.in. historię ojca, który rzekomo zginął w kampanii wrześniowej, a tak naprawdę walczył w Armii Czerwonej. Gdy była dzieckiem, przygarnęła ją polska rodzina Teleśnickich, która wywiozła ją z krwawego Wołynia do Polski. Nikomu tego nie powiedziała. Za wszelką cenę chciała być 100% Polką. Do tego stopnia, że po wojnie wyrobiła sobie w urzędzie łódzkim nowy akt urodzenia. To jednak nie wszystko, co dorzuciła sobie do życiorysu. Anna wychowywała się w rodzinie sztundystów, a chrzest przyjęła dopiero w wieku 35 lat. Z Ukrainki bez chrztu przeobraziła się w Polkę pochodzącą z katolickiej i patriotycznej rodziny. Z nową kartą zaczęła zupełnie nowe życie.

Po wojnie przez chwilę pracowała jako służąca u rodziny, która przywiozła ją do Gdańska. Jednak szybko zorientowała się, że to nie jest miejsce, w którym powinna być. Jej silną tożsamość pobudziły socjalistyczne hasła. Nim się obejrzała była pracownicą Stoczni Gdańskiej im. Lenina. To dodało jej skrzydeł. Pracowała po kilkanaście godzin dziennie, w świątek, piątek i niedzielę, a po pracy biegała na zebrania związkowe. Była spawaczką kadłubów, aktywistką Ligi Kobiet, a przy tym samotną matką z dzieckiem, jednym słowem kobieta - rakieta. Tak bardzo jak kochała nowy system, tak szybko go znienawidziła. Problemy zaczęły się wraz z chorobą. Zdiagnozowano u niej raka, zdegradowano ją ze spawaczki na suwnicową i obcięto pensję. Była zmuszona zmienić wydział, wtedy też pokłóciła się z kolegami o źle wydawane pieniądze. Zaczęła wymieniać zdania z władzami wydziału, wpadła w nerwicę i generalnie szalała, o czym może świadczyć fakt, że przez chwilę myślała nawet o wstąpieniu do ORMO. Grudzień 1970 przeżyła tak mocno jak wszyscy, ale jeszcze się nie buntowała, liczyła jedynie przez okno czołgi jadące w kierunku stoczni. Prawdziwy dramat przeżyła rok później - umiera jej mąż, syn idzie do Marynarki Wojennej, a ona zostaje sama i trwa w tej nicości dobrych kilka lat. Później na horyzoncie pojawiają się Wolne Związki Zawodowe, a 50-latka zostaje nielegalną kolporterką, i w końcu za swoją działalność zostaje zwolniona ze stoczni kilka miesięcy przed emeryturą. Wtedy lecą iskry! Rozpoczyna się pamiętny strajk sierpniowy 1980, a chwilę poźniej powstaje pierwszy wolny związek zawodowy w komunistycznej Europie Wschodniej - „Solidarność”. Resztę już znacie…

Mimo bujnej historii Anna Walentynowicz była swego czasu najbardziej znaną kobietą powojennej Polski. Nie była tak ważna jak Wałęsa, który dla większości był prawdziwym przywódcą, ale miała w tym wszystkim swoją niekwestionowaną rolę. W muzycznym porównaniu do Stonesów, to on był Jaggerem, a ona drugoplanowym, ale jakże ważnym Keithem Richardsem. Annie Walentynowicz z pewnością należy się ukłon za nie wypadnięcie z wagonika jej życiowego rollercoasteru. Budowała, a potem obalała komunizm. Nie obce były jej kraty aresztu. Ze służącej przeobraziła się w działaczkę, z Ukrainki w Polkę, a z protestantki w katoliczkę. Spotykała na swej drodze najważniejsze persony. Korespondowała ze Zbigniewem Herbertem i papieskim asesorem. Andrzej Wajda zaprosił ją na plan „Człowieka z żelaza”. U boku Iana Holma, słynnego z roli Bilbo Bagginsa z „Władcy Pierścieni”, wystąpiła w brytyjskim dokumencie o Solidarności. Dzieciństwo minęło jej pod znakiem rzezi wołyńskiej, a życie zakończyło w katastrofie smoleńskiej. 

Martwi tylko fakt, że kobieta o takiej przeszłości nigdy nie miała przestrzeni, by móc publicznie  podzielić się swoją historią… Korzystając z okoliczności i marca - miesiąca płci pięknej, życzę wszystkim kobietom, by były silne, inspirujące, konsekwentne i mądre, nie chowały się za maską bezbłędności, a ze swoich niedoskonałości uczyniły atuty.

Ps. 11 marca miała miejsce premiera publikacji Doroty Karaś i Marka Sterlingowa „Walentynowicz. Anna szuka raju” - wciągająca, niekoloryzowana, ukazująca nieznane i niepublikowane wcześniej historie. Warto po nią sięgnąć!