Wiele lat temu, jeszcze jako student, pojechałem po raz pierwszy do Anglii. Było to za panowania Edwarda Gierka i wyjazd na Zachód nie był czymś zwyczajnym. Tym bardziej, że odbywał się w ramach wymiany UAM w Poznaniu z University of Sussex. Byłem jednym z sześciu szczęśliwców i po upiornej podróży pociągiem i promem, dojechałem do Brighton, gdzie przyszło mi spędzić kolejne trzy miesiące, w maleńkim pokoiku, przerobionym z dawnej kuchni. Dostałem też stypendium: sto trzydzieści funtów; nie, nie na miesiąc, tylko na trzy miesiące. Ceny były wprawdzie znacznie niższe od dzisiejszych, ale i tak klepałem biedę. Ale pozytywy przeważały. Mogłem chodzić na dowolne wykłady, gdzie nie było list obecności, miałem wstęp do klubów studenckich, zniżkę na kolej, no i wspaniałą bibliotekę, gdzie książki wyszukiwało się i brało samemu z ciągnących się setkami metrów półek. Było też mnóstwo drobiazgów ułatwiających studenckie życie, a których w Polsce nie było. Na przykład, założyłem konto w banku i otrzymałem książeczkę czekową (karty kredytowe dopiero wchodziły do użycia), z czego byłem bardzo dumny. Wszystko robiło na mnie, pochodzącego z siermiężnego kraju, wielkie wrażenie, że pominę sklepy i księgarnie. Cały kraj pachniał też inaczej. A było to w okresie strajków górników, przerw w dostawach prądu (w sklepach palono świeczki) i wielkich napięć politycznych, strajków, demonstracji (także studenckich).

W każdym razie szybko wciągnąłem się w sprawy angielskiej polityki, czytając gazety i tygodniki, przez oszczędność w uniwersyteckiej bibliotece. Przyznam, że z początku nie miałem rozeznania, które gazety są warte lektury (o słynnym „Times” oczywiście słyszałem wcześniej), więc parokrotnie padałem ofiarą mylących tytułów. Pamiętam, jak sięgnąłem po „The News of the World”, sądząc, że to coś w rodzaju naszego „Forum” albo „Polityki”; jak się wnet okazało, był to brukowiec, a więc typ prasy w Polsce jeszcze nie znany. Nigdy nie zapomnę nagłówka z pierwszej strony: „Grandfather turns gay after female heart transplant”, co można przetłumaczyć jako „Dziadek się spedalił po przeszczepie kobiecego serca”. Ale wkrótce zorientowałem się, które z periodyków i gazet są warte lektury, no i garściami chłonąłem wiadomości i felietony. Jako przybysza z Polski, gdzie w prasie ogólnodostępnej obowiązywały pewien stereotyp wiadomości, głównie propagandowo-gospodarczych, gdzie sukcesem były tak ważne dla obywateli informacje dotyczące produkcji kwasu siarkowego, nawozów sztucznych, czy wyprodukowanie któregoś tysiąca maleńkiego samochodu Fiat 126p.  Jedyne konflikty nie dotyczyły władzy, lecz kolejnego etapu walki z niedoborem sznuru do snopowiązałek (nie przesadzam!) albo wykrycia szajki prywaciarzy, którzy nielegalnie wywozili zagranicę dewizy w celu zakupu niedostępnych w kraju komponentów koniecznych do produkcji. Albo owe komponenty przemycali, wysyłając je z Zachodu w paczkach do różnych odbiorców. Z nimi dzielnie walczył oficer milicji w serialu „Kapitan Sowa na tropie”.

Ale tu, w Anglii, ani śladu po informacjach tego typu. No i rosnące zdumienie przybysza z PRL, że w mediach jawnie krytykuje się premiera, rząd, poszczególnych ministrów, czy dygnitarzy, osoby publiczne, celebrytów. Co więcej, okazuje się, że rewelacje prasowe czy telewizyjne mają piorunujący wpływ na polityków, gdyż są dla nich zawstydzające. I to słowo, czyli „wstyd”, pojawiało się w różnych kontekstach. Ujawnione dane z życia publicznego czy prywatnego powodowały, że polityk okrywał się wstydem. Ale najbardziej zawstydzające było kłamstwo. Jeśli politykowi udowodniono kłamstwo, to najczęściej oznaczało nie tylko wstyd, ale i dymisję. Premier się wstydził, rząd się wstydził, poszczególni ministrowie się wstydzili. I to było dla mnie szokujące, gdyż nagle uświadomiłem sobie, że pochodzę z kraju, gdzie politycy się nie wstydzą, a co więcej, wstydu nie znają. To chyba jakaś cecha genetyczna, bo i dzisiaj, wiele lat po upadku komuny, takich mamy. Można im udowodnić kłamstwo, szalbierstwa, a oni nic, niewzruszeni tkwią na stołkach, chyba, że ma to zaważyć na wynikach wyborów, a więc szkodzi całej partii. Wtedy przepraszają nawet, choć przeważnie tylko tych, „których ich słowa, gesty i czyny ubodły czy obraziły”. A powinni ze wstydu spłonąć.