Nigdy nie byłem regularnym czytelnikiem Playboya, choć sam tytuł jest mi doskonale znany i wiele razy trzymałem go w rękach. Nie oglądałem też programu „Agent” nadawanego blisko 20 lat temu w TVN, ani nie należę również do fanów śniadaniowego pasma w tej telewizji. Newsweeka nie kupuję od dawna - a dokładniej od czasu gdy stwierdziłem, że we wstępniaku zawsze jest poruszany temat PiS i osoba Jarosława Kaczyńskiego. Mój stosunek do działań tej partii jest krytyczny, ale doszedłem do wniosku, że po co kupować gazetę, gdy już z góry wiadomo co w niej będzie? Na marginesie dodam, że przed napisaniem tych słów zajrzałem do najnowszego Newsweeka, by sprawdzić czy może coś się jednak zmieniło. Sięgnąłem po wstępniak i początkowo zdziwiłem się - mijały kolejne zdania, a tutaj nic. Wreszcie na końcu, w ostatnim akapicie pojawił się PiS, tradycyjnie wymieniony kilka razy.

Czemu wymieniam te tytuły? Akurat z nimi związany jest Marcin Meller. Wieloletni szef Playboya, felietonista Newsweeka, niegdyś prowadzący „Agenta” i Dzień Dobry TVN. A teraz bohater naszej okładki. Oprócz wyżej opisanych Meller ma też inne twarze. To dziennikarz z krwi i kości, reporter i podróżnik. Autor książek, szef wydawnictwa i wreszcie prowadzący „Drugie Śniadanie Mistrzów” na antenie TVN 24. Do tego człowiek o niewyparzonej gębie (w dobrym tego słowa znaczeniu), mający własne poglądy, co w dzisiejszym świecie podzielonych na dwa obozy mediów jest cechą coraz rzadszą. Tym bardziej rozmowa z nim nie mogła być standardowa. I nie była. 

Tutaj małe wyjaśnienie. Bywają rozmówcy bardzo oszczędni w słowach, niechętni do dłuższych wywodów. Bywają też mocno ograniczeni tematycznie. Każdy dziennikarz wie jak trudna staje się wówczas rozmowa. Po zadaniu dziesiątek pytań - tych wcześniej przygotowanych, tych wymyślonych w trakcie rozmowy oraz tych pomocniczych przychodzi czas ułożenia ciekawej i dynamicznej rozmowy. Dodam tylko, że te pomocnicze to po prostu podpowiedzi. Gdy np. na pytanie „Jaki jest pana pies? ”rozmówca milczy i nie wie jak zacząć szybko rzucamy mu koła ratunkowe. „Czy lubi spacery, czy woli spać? Jest rozrabiaką? Czy ma ulubione smakołyki, czy boi się wody, czy goni koty, pierdzi i szczeka na śmieciarzy”? I nagle okazuje się, że rozmówca zaczyna mówić. Dziennikarz takich pytań pomocniczych powinien mieć przygotowanych sporo, wtedy zwiększa się szansa na włączenie wyższego biegu u opornego rozmówcy. Gdy to jednak zawodzi zostaje z dość nudnym zapisem rozmowy. Wtedy zaczyna się walka o wyciągnięcie z niej najciekawszych wątków, nadanie im dynamiki i rytmu. Następnie ten wymęczony wywiad leci do szanownego rozmówcy do tzw. autoryzacji. Zgroza - jeżeli to urzędnik albo polityk. Ci potrafią nie tylko całkiem zmienić swoje pierwotne wypowiedzi, ale i uczynić je niestrawnymi. Wielu rozmówców usuwa wypowiadane krytyczne oceny, kontrowersyjne tematy lub takie w których ujawniają swoje poglądy. Efekt jest taki, że rozmowa wraca całkiem „wykastrowana” co może dziwić w czasach zmasowanego ekshibicjonizmu dokonywanego na FB i Instagramie i pokazywania nie tylko życia zawodowego, ale najbardziej prywatnych sfer. To przecież jedna z nielicznych okazji, gdzie na poważnie i w dłuższej formie można się wypowiedzieć. 

W przypadku Mellera sytuacja była dokładnie odwrotna. Ten facet nie tylko mówi to co myśli, ale wręcz bombarduje dziesiątkami tematów. Po naszej rozmowie musiałem dokonać żmudnej selekcji liczby wątków. A było ich tak wiele, że zamiast jednego wywiadu - wyszły… trzy. Przyznam, że spokojnie mogłoby powstać ich nawet pięć. Zwieńczeniem z tego wywiadu - była autoryzacja. Jak na anarcho - konserwatystę, gawędziarza i literata Meller nie tylko, że go nie kastrował, ale wręcz doszył dodatkową parę jaj. Efekt oceńcie sami.