Uparta, bezkompromisowa, z niewyparzonym językiem. Zarazem piękna, delikatna i wrażliwa kobieta sukcesu. Rozdarta między szermierczą planszą, a domowym ogniskiem u boku Tarantino. Luigiego Tarantino - włoskiego szablisty, który zdobył jej serce. Sylwia Gruchała, najlepsza polska florecistka.
Patrząc na ciebie człowiek ma naturalny, nieodparty żal, że podczas walki, na planszy musi cię oglądać ze szczelnie zakrytą maską i strojem.
- Taka jest po prostu specyfika tego sportu. Wynika to też ze względów bezpieczeństwa. No i kobieta poruszająca się jak kot, szczelnie zakryta, w masce, jest sama w sobie intrygująca, tajemnicza. Człowieka interesuje, kto się kryje pod tą maską.
- Zdradź mi mały szczegół. Czy przystępując do walki robisz sobie makijaż, czy pod maską jest Sylwia Gruchała saute?
- Sport to sport. Jest wysiłek, a więc i pot. Nie chciałbyś mnie oglądać po walce, albo po treningu, gdy zdejmuję maskę, a pod maską twarz w różnych kolorach od rozmazanego makijażu (śmiech).
- Zacząłem rozmowę od wątków urodowych, bo podobno mocno walczyłaś z wizerunkiem pięknej pani od floretu?
- Jak byłam dużo młodsza to jakiś dziennikarz napisał o mnie, że jestem zbyt ładna, aby osiągać sukcesy w sporcie. Ludzie mnie postrzegali poprzez pryzmat tego, jak wyglądam, a nie zwracali uwagi na moje osiągnięcia. Z jednej strony pomogło mi to zaistnieć w świecie medialnym mimo, że uprawiam dyscyplinę nie będącą w medialnym mainstreamie. Z drugiej jednak strony chciałam być postrzegana, jako sportowiec osiągający sukcesy na arenie międzynarodowej. Myślę, że mi się udało, bo dzisiaj już większość ludzi wie, że Sylwia Gruchała nieźle tą szabelką macha (śmiech).
- No, ale oprócz tego, że nieźle machasz szabelką, to jeszcze dobrze czujesz się przed obiektywem, czego dowodem jest choćby nasza sesja zdjęciowa.
- Lubię aparat i podobno aparat też mnie lubi. Sesje zdjęciowe są ok, pod warunkiem, że nie trwają długo. Podobam się sobie na zdjęciach. Wyglądam na nich lepiej niż w rzeczywistości.
- A kto takich herezji ci naopowiadał?
- (śmiech) A kilka razy tak już usłyszałam. Między innymi podczas naszej sesji.
- Oj chyba muszę naszego Tadzika (autor sesji - przyp. red.) przywołać do porządku... (śmiech)
- Nie, to nie Tadzik powiedział... (śmiech)
- Ok, nie będę prowadził śledztwa. Wracając do wizerunku pięknej pani od floretu. Z drugiej jednak strony sama też się do takiego postrzegania ciebie przyczyniłaś. Odważna sesja dla „CKM-u”, występ w „Tańcu z Gwiazdami”, wystąpiłaś w teledysku zespołu Feel, pełno Cię było na „Pudelku”...
- Przez wiele lat byłam skupiona tylko i wyłącznie na sporcie. Towarzyszyło mi wielkie napięcie, mobilizacja na zdobywanie medali. W pewnym momencie już się tym zmęczyłam. A ponieważ jestem osobą ciekawą życia i tego innego życia, w tamtym momencie, po prostu mi brakowało. Miałam przesyt sportu, chciałam poznać ludzi z innego środowiska, zobaczyć co się kryje po tą kurtyną. Postanowiłam spróbować czegoś innego, tym bardziej, że okazja sama się nadarzyła. To nie ja zabiegałam o „Taniec z gwiazdami”, tylko producenci złożyli mi propozycję. Sesja w „CKM” była wyważona, tak na prawdę niczego tam nie pokazałam. Zdjęcia odzwierciedlały moją naturę. Z jednej strony zołza, z drugiej delikatna i wrażliwa kobieta.
- Jesteś zołzą?
- Pewnie (śmiech). Grzeczne dziewczynki na metę przybiegają ostatnie.
- W jakimś wywiadzie powiedziałaś, że ta ucieczka od sportu była w pewnym sensie tchórzostwem, czymś co się kłóciło z twoją naturą wojownika.
- I tak i nie. Z jednej strony bardzo tego chciałam, bo ile można żyć w takim napięciu. Można zwariować. Z drugiej strony kłóciło się to z moją naturą, bo ja po prostu uwielbiam walczyć. To były zmienne i skrajne emocje. Ale decyzję podjęłam świadomie.
- Dwa lata temu, po nieudanych igrzyskach w Pekinie, byłaś zawodniczką wypaloną, gotową zakończyć pełną sukcesów karierę. Co się zmieniło przez te dwa lata, że wróciłaś do floretu z motywacją i formą, jak za najlepszych lat?
- Tak, jak mówiłam, wtedy chciałam zobaczyć jak wygląda ten świat, showbiznes od środka. Weszłam w niego, zobaczyłam, doświadczyłam i po prostu stwierdziłam, że to nie jest dla mnie. To zupełnie inne wartości, człowiek traktowany jest jak mięso. Doceniłam sport. Zamknęłam przeszłość za sobą i wróciłam. Podczas ostatnich zimowych igrzysk olimpijskich byłam na zawodach Pucharu Świata w Salzburgu. Leżałam w pokoju hotelowym i oglądałam konkurs skoków narciarskich. Po skoku Adama dającym mu srebro zaczęłam skakać z radości i poryczałam się. Nie ma nic wspanialszego w sporcie, i w życiu także, kiedy po latach niepowodzeń, wraca się na szczyt. To wydarzenie dało mi niesamowitego kopa. Uświadomiłam sobie, że ja też tak mogę. Muszę tylko wierzyć. I chcieć. Adam Małysz dał mi impuls. Podziwiam ludzi, którzy potrafią wyjść z trudnych sytuacji, gdy znajdują w sobie siłę i znów odnajdują radość z życia. Do powrotu zmotywowali mnie też ludzie, którzy spisali mnie na straty. Chciałam udowodnić, że nie mają racji. I udowodniłam. Czuję, jakbym się narodziła na nowo.
- Aż tak?
- Naprawdę. Narodziłam się na nowo. Ostatnie dwa lata to był jeden z najtrudniejszych okresów mojego życia. Dostałam mocno w kość. Rozstałam się z trenerem, zmienił się trener kadry narodowej, który wprowadził rewolucję. Po 18 latach pracy w jakimś tam schemacie, nagle musiałam podporządkować się nowym zasadom. A że nie jestem osobą, którą łatwo ułożyć, to wynikały na tym tle konflikty. Łzy leciały mi z oczu, odczuwałam zniechęcenie, byłam przekonana, że mój czas w sporcie już minął. Ale wzięłam się w garść, zaczęłam spokojnie pracować i w końcu efekty przyszły. Okazało się, że po prostu trzeba było cierpliwie poczekać, bo przecież nie od razu Rzym zbudowano.
- Te efekty to 7 miejsce w turnieju indywidualnym i srebrny medal w turnieju drużynowym na ostatnich mistrzostwach świata w Paryżu?
- Tak, to był olbrzymi sukces. Po medalu w drużynie byłam w stanie euforii. Czułam, że mogę góry przenosić. To niesamowite uczucie, gdy można obserwować radość koleżanek z zespołu, gdy można zrobić coś nie tylko dla siebie, ale też dla innych. Budować coś krok po kroku, a każdy do tej budowy dokłada swoją cegiełkę. Wszystkie walczyłyśmy znakomicie, w myśl zasady „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”.
- W turnieju indywidualnym już tak dobrze nie było. Odpadłaś w ćwierćfinale po porażce zaledwie jednym trafieniem z legendą floretu Valentiną Vezzali. Co się czuje w takiej sytuacji, bo przecież wygrana z nią na mistrzostwach świata to twoje dotychczas niespełnione marzenie?
- Byłam blisko wygranej. Na kilka sekund przed końcem walki zadałam trafienie, sędzia główny je zaliczył, ale Valentina poprosiła o wideo arbitraż. Po analizie okazało się, że jednak moje trafienie nie powinno być zaliczone. Na kolejny, skuteczny atak zabrakło mi już czasu i przegrałam.
- Co robisz bezpośrednio po takiej porażce? Jaki masz sposób na smutek, żal?
- Tą konkretną porażkę przeżyłam w dość dziwny sposób. Bezpośrednio po walce się popłakałam, ale z drugiej strony miałam poczucie, że zrobiłam wszystko, co mogłam. Wewnętrznie, czułam się zwycięzcą. Nie uważam, że przegrałam niesprawiedliwie, ale dałam z siebie wszystko, co mogłam. Walczyłam świetnie i nie mogę mieć do siebie żadnych pretensji. Forma, nastawienie psychiczne, poziom koncentracji, wszystko było tak, jak powinno być. Taka reakcja na porażkę nie zdarzała mi się wcześniej. Do tej pory zawsze mocno przeżywałam przegrane walki, byłam smutna, rozpamiętywałam je długo. Teraz udało mi się zrobić porządek z emocjami.
- No właśnie, kontrola nad emocjami, czy umiejętności, technika - co jest decydujące w takim pojedynku, z taką zawodniczką, o taką stawkę?
- Fechmistrz Pagiński mawia, że ruchów szermierczych można nauczyć nawet szympansa. I jest w tym sporo racji. Natomiast na ważnych imprezach wszystko rozgrywa się w głowie. To jest wojna psychologiczna. Decyduje odporność psychiczna, kontrola nad emocjami, co przekłada się na wysoki poziom koncentracji. Gdy to wszystko ze sobą współgra można przewidzieć ruchy przeciwnika.
- Nad tymi emocjami trudno ci było zapanować po nieudanych igrzyskach w Pekinie. Padło z twoich ust wiele gorzkich słów pod adresem trenera Tadeusza Pagińskiego, z którym trenowałaś przez wiele lat. Czy z perspektywy czasu żałujesz tej sytuacji?
- Nie sądziłam, że sprawy się tak potoczą. Powiedziałam tylko, że zabrakło profesjonalnego przygotowania do igrzysk. Potem, były florecista Adam Krzesiński powiedział, że problemem polskiej szermierki jest alkohol. Media skojarzyły te dwie wypowiedzi i z mojego trenera zrobiono człowieka, który nadużywa alkoholu. Z moich ust takie słowa nigdy nie padły, ale sprawa zaczęła żyć własnym życiem. Zrobił się skandal. Dzisiaj jestem bogatsza o to doświadczenie.
- Po tej całej aferze Tadeusz Pagiński na pytanie dziennikarza o całą sprawę odpowiedział: „Nie znam tej pani. Wyrzuciłem ją z mojej komórki, z mojej pamięci, z mojego życia”. Zabolało?
- (długie milczenie) Dla mnie to już jest przeszłość, zamknięty etap mojego życia.
- Jak dzisiaj wyglądają wasze relacje? Jest szansa odbudować spalone mosty czy może już to się stało, wszak medal z ostatnich mistrzostw świata zadedykowałaś właśnie Pagińskiemu?
- Wyjaśniliśmy sobie wszystko. Cieszę się, że nasze stosunki znów są normalne, bo wiele mu zawdzięczam, dzięki fechmistrzowi osiągnęłam wiele sukcesów.
- Mówi się o tobie, że jesteś osobą bezkompromisową. U zawodowego sportowca bezkompromisowość nie jest chyba zaletą...
- Ja uważam inaczej. W sporcie trzeba mieć charakter. Jeśli chce się osiągnąć sukces, to nie ma miejsca na ustępstwa. Trzeba zawsze działać w zgodzie ze sobą, z własnymi zasadami, nie robić nic wbrew sobie. W sporcie nie ma miejsca na słabość, na uległość.
- A jak to jest z tym twoim niewyparzonym językiem?
- Mówię co myślę bez względu na to czy się to komuś podoba czy nie. Ciężko być mi dyplomatą. W takich sytuacjach wychodzi moja zołzowatość. Ale i szczerość, stanowczość. Z drugiej strony jestem też kobietą wrażliwą, delikatną.
- Wrażliwa, delikatna zołza. Niezła mieszanka...
- (śmiech) Coś w tym jest, ale czasami mnie to męczy. To ciągła walka, przede wszystkim z ludźmi. Często jest tak, że wiem, iż łatwiej byłoby w jakiejś sprawie ustąpić, aby był spokój, ale z drugiej strony mam świadomość, że muszę żyć w zgodzie ze swoimi przekonaniami. To daję mi wewnętrzną siłę.
- Czego, jakiej cechy charakteru w sobie nie lubisz?
- Bywam niezdecydowana i to mnie męczy. Nie lubię w sobie tego, że jestem zbyt emocjonalna. Przejmuję się rzeczami mało ważnymi. Kiedy mi jest źle to zaszywam się w domu, a w takich sytuacjach najlepiej jest wyjść do ludzi. Nie lubię w sobie tego, że jestem pamiętliwa. Walczę z tym mocno. Uczę się nie tylko wybaczać, ale i zapominać.
- Bezkompromisowość, niewyparzony język, walka o swoje - to wszystko zostało ci chyba jeszcze z czasów dzieciństwa, które do łatwych nie należało.
- Życie mnie tak ukształtowało. Moje dzieciństwo to walka o siebie, o byt, o swoje miejsce na ziemi. Moja mama wyjechała do USA, gdy miałam 6 lat i już nie wróciła. Obowiązki rodzicielskie spadły na tatę, z którym się bardzo zżyłam. On był najważniejszą osobą w moim życiu, moim przewodnikiem, wyrocznią. Dał mi bardzo dużo miłości, opieki. Byłam jego oczkiem w głowie. On nauczył mnie kochać, dał mi dużo ciepła. Niestety zmarł, gdy miałam 15 lat. Świat spadł mi na głowę, ale miałam to szczęście, że wokół mnie byli cudowni ludzie, którzy odpowiednio mną pokierowali. To między innymi moi trenerzy, którym zaufałam.
- Czym dla ciebie jest szermierka, rywalizacja, sukces, medale? Celem samym w sobie, czy może drogą do jakiegoś celu?
- Zdecydowanie drogą do celu. Tym celem jest po prostu zadowolenie z życia, zbudowanie siebie od środka, osiągnięcie stanu wolność. Dzięki szermierce robię to co chcę, a nie to co muszę. Przeszłam też niesamowitą ewolucję jako człowiek. Mam poczucie własnej wartości, osiągnęłam wewnętrzny spokój. Żyję w zgodzie ze sobą. Uwierzyłam, że my sami kreujemy swoją przyszłość poprzez wyobrażenie sobie tego, jak ten świat ma wyglądać. Jeśli ktoś ma przed oczami tęczę, kolorowe życie, to takie kolorowe życie będzie miał. Jeśli ktoś jest pełen obaw, lęku, nie wierzy, że może te myśli od siebie odrzucić, to też takie emocje towarzyszą mu na co dzień. To jest kwestia nastawienia. Mocno w to wierzę.
- Świat nie ma jednak tylko kolorów tęczy, mimo że tak chcielibyśmy go widzieć.
- Ważne jest mieć wokół siebie wartościowych, dobrych ludzi, którzy we właściwym czasie doradzą, pomogą, wyciągną dłoń. Ja miałam to szczęście, że kiedy byłam małą dziewczynką, w trudnym momencie swojego życia, spotkałam fantastycznych trenerów. Najpierw Anię Sobczak, potem Longina Szmita. To właśnie Longin Szmit przekonał mnie do szermierki, uwierzył we mnie. To on mi cały czas wmawiał, że rzeczy niemożliwe stają się możliwe, jeśli tylko w to uwierzymy. Ja uwierzyłam. W 1995 roku, jako 14 latka, pojechałam na mistrzostwa świata kadetów do lat 17. Nikt mi nie dawał szans na sukces. Tylko trener powtarzał jak mantrę, że stać mnie na medal. No i wróciłam z medalem. Longin Szmit pokazał mi, że jestem w stanie osiągnąć sukces, rozbudował we mnie pewność siebie. W wieku 20 lat miałam to szczęście, że zaczęłam pracować z fechmistrzem Tadeuszem Pagińskim, który wprowadził mnie do czołówki najlepszych na świecie.
- Pewność siebie musi być poparta świadomością własnej wartości.
- Tak, aczkolwiek wtedy byłam jeszcze dzieckiem i tej świadomości nie miałam. To przyszło z czasem, z każdym kolejnym sukcesem. Ale także z każdą bardziej dotkliwą porażką. Porażki wiele mnie nauczyły. Przede wszystkim pokory, cierpliwości. Dzięki nim nauczyłam się doceniać, czas, kiedy jest dobrze, gdy są sukcesy, cieszyć się z małych rzeczy.
- Mała rzecz, a cieszy... to o tobie?
- Tak, jak najbardziej. Jeszcze kilka lat temu byłam bardzo wymagająca. Byłam katem dla samej siebie. Żyłam z przeświadczeniem, że ja muszę jeszcze coś i jeszcze więcej. Nie potrafiłam odpuścić sobie. Zdobywałam medal, zamykałam go w szufladzie i już myślałam o kolejnym. Dzisiaj jest zupełnie inaczej. Życie sprawa mi radość, codzienność mnie cieszy, sprawy prozaiczne dostarczają niesamowitej satysfakcji. To mnie napędza.
- Czy sport cię nadal napędza? Zdobyłaś srebrny medal na mistrzostwach świata. Myślisz już o kolejnych medalach?
- Nie, teraz odpoczywam. Teraz jest czas na poukładanie mojego życia prywatnego. Zobaczymy, jak to się dalej wszystko potoczy.
- To jak byś chciała sobie to życie prywatne poukładać?
- Na pewno u boku mojego ukochanego. Luigi jest Włochem, również uprawia szermierkę. Od dłuższego już czasu myślę, żeby przeprowadzić się do niego, do Neapolu. Włochy to piękny kraj, język włoski jest fantastyczny. Pogoda tam dopisuje, ludzie są otwarci, uśmiechnięci, potrafiący żyć, odpoczywać. Ja swoje życie tak widzę. Nie chcę ciągle żyć w biegu, nie mam parcia na robienie kariery. Chcę się cieszyć prostym życiem, mieć rodzinę, dwójkę dzieci.
- To opowiedz trochę o tym mężczyźnie, dla którego jesteś gotowa zostawić piękne Trójmiasto.
- Jest ode mnie 9 lat starszy. Bardzo dobry szablista, reprezentant swojego kraju. Po igrzyskach w Londynie chce zakończyć karierę. Ma bardzo podobny charakter i temperament do mnie. Też jest zodiakalnym skorpionem. Uparty, ciężki charakter. Bardzo opiekuńczy, potrafiący zadbać o kobietę, rodzinny. Mam takie odczucie, że spotkałam bratnią duszę. Rozumiemy się bez słów. Uwielbiamy przebywać razem, ale lubimy też samotność i swoją własną przestrzeń. Bliskość z jednej strony, ale swoboda z drugiej. Monica Bellucci powiedziała kiedyś, że w domu powinny być dwie sypialnie. Po to, by do związku nie wdarła się monotonność. Mężczyzna cały czas musi zabiegać o swoją kobietę, a kobieta musi chcieć wpuścić mężczyznę do swojej sypialni. Taką właśnie relację z Luigim preferujemy. Wierzę, że dzięki temu nasze życie będzie miało kolorowe barwy, że będą emocje i namiętność nigdy nie wygaśnie.
- Nadal jednak tworzycie związek na odległość. To chyba nie jest łatwe.
- To jest bardzo trudne. Jesteśmy ze sobą cztery lata. Z przerwami spowodowanymi właśnie tym, że jest to związek na odległość. W takiej sytuacji, aby związek przetrwał, a miłość nie uleciała, ważne jest określenie granicy czasowej, po osiągnięciu której trzeba zacząć żyć normalnie, czyli razem. My taką granicę sobie wyznaczyliśmy, ale nie mogę powiedzieć kiedy to nastąpi (śmiech).
- Myślisz o końcu kariery?
- Pewnie, że tak. Chciałabym założyć rodzinę, mieć dzieci. Marzy mi się zakończenie kariery w chwale. Tak, jak to zrobił wielki mistrz Leszek Blanik. Leszek, a także Adam Małysz bardzo mi imponują. Obaj borykali się z kryzysem formy, porażkami, chcieli kończyć kariery, ale obudzili w sobie wielką siłę i wrócili na szczyty. Mimo, że wielu spisało ich dawno na straty.
- Dotrwasz z floretem w dłoni do igrzysk w Londynie?
- Nie wiem. Ja już byłam na trzech olimpiadach. Z dwóch przywiozłam medale. Myślę, że bardzo dużo zrobiłam dla polskiej szermierki. Z drugiej jednak strony sukces na ostatnich mistrzostwach świata powoduje, że chciałabym się sportem cieszyć jak najdłużej. Nie jest to dobry czas na podejmowanie tego typu decyzji. Życie się toczy, wiele rzeczy może się zdarzyć po drodze. Cieszę się, że mam spokój ducha, nikt nie wywiera na mnie presji. Luigi jest wspaniały, bo nic mi nie sugeruje, choć bardzo chce założyć rodzinę i mieć dzieci. Ale powiedział, że będzie czekał. Widzę się w roli żony i mamy, mam duże pragnienie miłości. Mam już 29 lat, chciałabym poczuć smak macierzyństwa, smak życia rodzinnego. Rodzina to dla mnie sens życia. Chciałabym dać moim dzieciom to, czego ja w dzieciństwie nie miałam.
- Zbliżają się święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok. Zrobiłaś jakieś postanowienia, plany?
- Na początku tego roku postanowiłam, że już przestanę walczyć z sobą, z życiem. Nie udało mi się tego dotrzymać, bo stoczyłam kilka bitew z własnymi emocjami, z tym, co mam w swojej duszy. Ale jestem już blisko tego celu.
Jakub Jakubowski
Zdjęcia: Tadeusz Dobrzyński
Asysta: Jumana Totongi
Stylizacja: Teresa Kurczyk, Maciej Kubuj
Wizaż: Agnieszka Niespodzińska
Dziękujemy Salonowi ExcellentQ w Gdańsku przy ul. Heweliusza 19 za pomoc przy realizacji sesji zdjęciowej www.excellentq.pl
Dziękujemy pubowi Błękitny Pudel w Sopocie przy ul. Boh. Monte Cassino 44 za udostępnienie wnętrz do sesji zdjęciowej.