FILIP DYLEWICZ
DIABŁEM BYŁEM, ALE SPOKORNIAŁEM
FILIP DYLEWICZ
DIABŁEM BYŁEM, ALE SPOKORNIAŁEM
W dzieciństwie los go nie oszczędzał. Mógł skończyć tragicznie, ale rękę na pulsie trzymała babcia. To ona roztoczyła nad nim parasol ochronny, dała mu wszystko to, czego nie dali rodzice i pokazała, że sport może być świetną alternatywą dla tych wszystkich złych pokus czyhających na dzieciaków, którym nikt nie dał dobrego przykładu. Dzięki babci Filip Dylewicz nie wkroczył na ścieżkę znaczoną rozróbami i problemami z prawem, lecz podążył drogą pełną medali, pucharów i spektakularnych triumfów. Z ikoną polskiej koszykówki, jednym z najpopularniejszych pomorskich sportowców, wielkim fanem motoryzacji rozmawia Jakub Jakubowski.
Masz jakąś brykę na sprzedaż?
(śmiech) Aktualnie nie mam. Ale mogę popytać tu i tam, jeśli szukasz czegoś, co wywołuje adrenalinę.
Pytam bo chodzą słuchy, że kupowanie samochodu po Dylewiczu to bardzo dobry interes...
No tak, nie da się ukryć, że dbam o samochody. Staram się, żeby miały ze mną dobrze. Dobrze się czuję i jestem szczęśliwy, gdy ktoś kto kupuje ode mnie samochód dostrzega te wszystkie szczegóły, detale świadczące o tym, że auto było w dobrych rękach. Można powiedzieć, że zawsze sprzedaję samochód w lepszym stanie niż go nabyłem.
Co w tej motoryzacji ekscytuje Cię najbardziej?
Samochody użytkowe, ale w wydaniu performance, czyli potężna moc, tunning mechaniczny. Zawsze jeździłem samochodami tego typu, które już w wersji seryjnej dysponowały dużą mocą, a ja je zawsze jeszcze podkręcałem. 500 koni mechanicznych mi nie wystarczało. Może nie do końca było to rozsądne, ale to jest pasja, serce w takiej sytuacji bierze górę nad rozumem.
500 KM to za mało????
Przez dłuższy czas miałem Audi RS 6. Potwór. Mocny, szybki, przyklejony do drogi, komfortowy, rodzinny samochód. W wersji seryjnej miał około 500 koni. W specjalistycznej firmie Audi przeszło szereg modyfikacji. W efekcie moc urosła do 800 KM. Wbrew pozorom, im większa moc, tym większe aktywne bezpieczeństwo na drodze. Oczywiście, potrzebna jest rozwaga i stabilność umysłowa, ale jeśli ktoś wie, jak z takim samochodem się obchodzić, to taka specyfikacja będzie atutem, a nie zagrożeniem.
Na ile mandatów w życiu te 800 koni mechanicznych zapracowało?
Uwierz mi, nie dostałem żadnego mandatu. Nigdy nie groziło mi zabranie prawa jazdy, bo nie jeździłem jak wariat. Nie orałem asfaltu, nie paliłem gumy, nie ścigałem się po ulicach. Nie jestem i nie byłem kierowcą bez wyobraźni. Ostatnią stłuczkę miałem z 15 lat temu, jeździłem wtedy jeszcze słynną Alfą Romeo 164 kupioną od trenera Arkadiusza Konieckiego.
Dlaczego słynną?
To był chyba rok 1999, miałem 19 lat, zobaczyłem piękną Alfę z telefonem na kablu w środku i za wszelką cenę chciałem ją mieć. Alfę kupiłem, ale koniec końców okazało się, że to nie była jedna Alfa, tylko dwie (śmiech). Trener wyjeżdżał z podporządkowanej, dostał strzała, auto się rozpadło i zostało potem poskładane.
Rozumiem, że trener Koniecki ten fakt pominął przy procedowaniu całej transakcji?
Zapomniało mu się (śmiech). Ale najważniejsze, że był telefon w środku (śmiech). To był mój pierwszy samochód w życiu, byłem tak podjarany jak niemowlak grzechotką.
Co jeszcze parkowało w Twoim garażu?
Miałem Peugeota 307, w którym do silnika 1,6 zamontowałem sprężarkę. Od kolegi z boiska kupiłem BMW M5. Jeździłem też BMW M6, M3 (E36), dwa Audi RS6...
A teraz co ujeżdżasz?
VW Golfa.
Rozumiem, że w wersji R lub GTi?
No nie, normalna, cywilna wersja. Samochód służbowy, z klubu. Porządna firma. Samochód, jak i klub. Prywatnie jeździłem do niedawna Lexusem, bardzo komfortowym, wręcz limuzyna. Świetny samochód, ale to nie było to, nie pasował do mnie. Kupiłem zatem Hondę AccordType R i jeśli nie dłubię przy niej w garażu, to chętnie w nią wsiadam i cieszę się jej sportowymi właściwościami. Typowo wyczynowe auto, twarde, trzęsące, hałasujące. Przejechałem nim po zakupie 800 kilometrów, po 30 km już spoglądałem na licznik i przeklinałem. Ale w mieście da radę jeździć, przywykłem i można powiedzieć, że się zakochałem. Teraz już chyba się wyleczyłem z takiej hardcorowej motoryzacji. Zmieniły się priorytety, jest żona, dzieci, mam już prawie 40-tkę na karku...
Zdziadziałeś...
(śmiech) No tak, już chyba bliżej niż dalej... zegar zaczyna tykać w drugą stronę...
No dobra, nie żartujmy w ten sposób, bo wykraczemy.
Masz rację. Generalnie motoryzacja nadal jest dla mnie pasją numer 1, której poświęcam zdecydowanie najwięcej czasu. Honda AccordType R, o której wspominałem to typowy samochód doświadczalny. Pozbawiony elektronicznych pomocników, czysto mechaniczny, prawdziwy samochód sportowy z napędem na przód. Uczę się na nim, staram się samodzielnie w nim wymieniać różne części. I mogę powiedzieć jedno, już nigdy nie powiem, że mechanicy kasują za dużo pieniędzy
(śmiech).
A koszykarze kasują dużo pieniędzy?
Mogliby więcej (śmiech). Ale koniunktura jest jaka jest. To nie są dobre czasy dla basketu. Jestem u schyłku kariery i mogę powiedzieć, że kiedyś było lepiej i że był potencjał, którego nie wykorzystano. Wiadomo, że zainteresowanie danym sportem napędzają sukcesy. Przykład siatkówki, chociażby. W koszykówce zabrakło spektakularnego sukcesu.
A wiesz, że polscy cukiernicy to światowa czołówka?
No proszę... i pewnie na cukiernictwie można dzisiaj nieźle zarobić. Nawiązujesz pewnie do moich czasów radosnej młodości. Faktycznie, mogłem zostać cukiernikiem. Boże, jak ja wtedy uwielbiałem słodycze! Poszedłem do technikum spożywczego, a motywacją było to, że mogłem podjadać różne słodkości z linii produkcyjnej (śmiech). Skończyłem dwie klasy. To była taka moja zajawka, ale nie chciałem piec pączków i ciasteczek.Widziałem siebie raczej jako specjalistę od produkcji żelków, czekoladek, cukierków, itp.
To skąd ta koszykówka w Twoim życiu?
Od zawsze byłem sportowcem. Urodziłem się z predyspozycjami do sportu. Próbowałem swoich sił w piłce nożnej, ale byłem fatalnym bramkarzem. Uprawiałem też kajakarstwo, ponoć miałem talent. Dużo grałem w badmintona. Do koszykówki miałem dwa podejścia. Pierwsze nieudane, chyba ludzie mi nie przypasowali i się zraziłem. Drugie podejście odbyło się dzięki babci. Ja wtedy już mocno rosłem, potrafiłem też dużo zjeść, jak zabierałem się za świeży chleb, to bochenek znikał w moim brzuchu. I babcia, jak to babcia, lubiła się chwalić, że wnusio taki duży i wciąga bochenek chleba na śniadanie. Wieść gminna się rozniosła, usłyszeli o tym w klubie Astoria Bydgoszcz i zaprosili mnie na trening.
Jak go wspominasz?
Pamiętam jak dziś, że poszedłem na ten trening w białym podkoszulku na ramiączkach, takim typowym jak nosili kiedyś nasi ojcowie, czy dziadkowie, a teraz kulturyści często się w nich prężą na siłowniach. Pomyślałem, że chociaż trochę się wystylizuję na koszykarza (śmiech). Koledzy mieli ze mnie niezłą bekę. Trafiłem do grupy, która już ze sobą grała ponad 3 lata, to byli chłopacy ze szkoły sportowej, z klasy o profilu koszykarskim. Szybko nadrobiłem zaległości, w kolejnym sezonie zrobiłem bardzo duży progres i trafiłem do Trefla Sopot, gdzie Kazimierz Wierzbicki akurat tworzył wielki projekt koszykarski ściągając z całej Polski najzdolniejszych graczy młodego pokolenia. Mieliśmy się wtedy od kogo uczyć. Już wtedy w Sopocie były takie gwiazdy polskiego basketu, jak Krzysiek Wilangowski, Wojtek Kukuczka, Radek Czerniak, Roman Olszewski czy Grzesiu Skiba.
Kto wtedy trafił z Tobą do Sopotu?
Tomasz Rospara, Przemek Frasunkiewicz, Paweł Machynia, Bartek Potulski, Paweł Kowalczuk... Ja z nich wszystkich zapowiadałem się najgorzej. Gdy na pierwszym treningu w Sopocie trener Aleksandrowicz zobaczył moją słynną katapultę, to tylko westchnął zrezygnowany i powiedział, że mam dwa miesiące na zmianę techniki rzutu, bo jak nie to się pożegnamy. Nieźle się zaczyna moja kariera – pomyślałem sobie wtedy. Jakoś tak się jednak złożyło, że trener został zwolniony.
Zmieniłeś technikę rzutu?
Katapulta została, z małymi modyfikacjami, ale jednak starych przyzwyczajeń trudno się pozbyć.
Wróćmy do czasów Twojej radosnej młodości, jeszcze zanim trafiłeś do Sopotu. Wychowałeś się w Bydgoszczy. Ponoć niezłe ziółko z Ciebie było?
No... diabłem byłem. Do najgrzeczniejszych nie należałem, ale też bez przesady. Nie przeginałem. Nie biłem się na ulicach, nie kradłem, nie piłem tanich win po krzakach, nie miałem problemów z policją. Może nie przykładałem się do nauki, ale ponoć byłem inteligentny. Mój dom rodzinny nie był modelowy, mówiąc bardzo delikatnie. Nie było w nim sprzyjających warunków wychowawczych, nie zaznałem ciepła rodzinnego ogniska. Ojciec zmarł, gdy miałem 10 lat, z mamą też mi nie było po drodze. Brat uciekł z domu, ja zostałem, ale gdy babcia zorientowała się, co się dzieje, po prostu zabrała mnie i mojego brata do siebie. Ona nas wychowała. Gdyby nie ona, pewnie zamiast pięknej, sportowej kariery, mógłbym mieć kartotekę kryminalną.
Skoro już o tym mowa. Zakuli Cię kiedyś w kajdanki?
Tak, ale to już w Sopocie było. Zrobiłem kiedyś w supermarkecie bardzo duże zakupy. Cały wózek miałem zapełniony, aż się wysypywało. Mieszkałem wtedy w Sopocie przy Armii Krajowej. Pomyślałem, że podjadę sobie tym wózkiem do domu, rozpakuję się spokojnie i odwiozę go do sklepu. Tuż przed domem podjechał do mnie radiowóz, policjanci nie chcieli słuchać tłumaczeń i zawinęli mnie na dołek. Kajdanki na rękach, wyciągnęli mi sznurowadła z butów, wsadzili do celi... czułem się jak kryminalista. A najśmieszniejsze było to, że koleś, który tam już siedział, mówi do mnie tak: „słuchaj kolo, jak wyjdziesz to zadzwoń pod ten numer i powiedz żeby wszystko wyrzucił z szuflady”.
(śmiech) Zadzwoniłeś?
(śmiech) Zadzwoniłem. Nigdy później już nie złamałem prawa.
Babcia nie byłaby dumna.
Pewnie nie. Wszystko co osiągnąłem, to jakim jestem człowiekiem, zawdzięczam babci. Umarła w podeszłym wieku. Bardzo mi jej brakuje i często o niej myślę. Dużo przeszła w życiu, okupacja, niemiecka niewola, ciężka praca do 75 roku życia i wychowanie oprócz swoich dzieci, dwóch takich urwisów jak ja i mój brat. Wiem, że mam geny po niej. To, że mam 39 lat i mogę wciąż grać na wysokim poziomie w czołowym polskim klubie, to jej zasługa.
I pewnie tego, że dbasz o siebie, o formę jak na zawodowego sportowca przystało...
Zawodowy sportowiec musi dbać o siebie, ale dzisiaj jest zupełnie inna sytuacja niż wtedy, gdy zaczynałem. Świętej pamięci Adam Wójcik mówił zawsze, że Dylu kojarzy mu się z dwiema butelkami coli pod pachą, ptasim mleczkiem, czekoladą, żelkami i gazetami motoryzacyjnymi. Taki ze mnie był zawodowy sportowiec. Śmiesznie brzmi, ale mimo wszystko dawałem radę i to chyba z niezłym skutkiem.
A teraz jak dajesz radę? Bo widzę, że formę trzymasz – jesteś szczupły, ciało wyrzeźbione, nawet włosy Ci wróciły.
(śmiech) No właśnie, dałeś mi do myślenia. Paradoksalnie, gdy ważyłem 120 kg, a mój brzuch otaczała oponka, miałem najlepszy okres w swojej karierze. Jadłem wtedy wszystko, tony słodyczy, chipsy, żelki, czekoladki, pizza, często zapominałem o śniadaniu, nie jadłem kolacji, albo przed snem pożerałem kurczaczki z KFC i popijałem colą. Miałem świetną formę i byłem wtedy zdrowy. Teraz pieczony indyczek, grillowany kurczaczek, ryż, warzywa, zamiast coli woda. I jakie efekty? Sezon mam stracony, złapałem kontuzję ścięgna Achillesa i nie mogę pomóc chłopakom w walce o tytuł mistrza Polski. Może powinienem wrócić do starych nawyków? (śmiech)
Zapytam zatem jak to drzewiej z Tobą bywało? Młodzian po przejściach w Bydgoszczy, ląduje w Sopocie, imprezowej stolicy Polski, za kolegów ma najlepszych polskich koszykarzy, a koszykarze nigdy do najświętszych nie należeli...
Nie zawsze było grzecznie, ale też nie było grzesznie. Z umiarem, w granicach zdrowego rozsądku. Melanż mnie nie poniósł za bardzo. Wiadomo, były jakieś takie epizody, gdy się przesadziło, a zarabiane pieniądze przepuszczało się na zabawę i dobra doczesne, bezsensowne zakupy, ale na szczęście szybko mi się to znudziło. Już wtedy mocno interesowałem się motoryzacją i pieniądze wolałem wydawać na tę pasję niż na gadżety, czy imprezy.
Mówisz, że szybko Ci się to znudziło. A nie było też tak, że ostudził Cię zimny prysznic jakim było zawieszenie za doping?
Na pewno tak. To najtrudniejszy okres w mojej karierze. Przesadziłem z zabawą, przyjąłem niedozwolony środek i po rewelacyjnym meczu w Eurolidze, który wygraliśmy z Olimpiakosem Pireus, zostałem wylosowany do kontroli antydopingowej. Wynik był dla mnie szokiem. Ale patrząc na to z perspektywy czasu, chyba dobrze się stało. To mnie zmieniło jako człowieka i jako sportowca. Przewartościowałem wiele rzeczy w swoim życiu. Sportowo na pewno straciłem, bo byłem wtedy w życiowej formie, zwróciłem na siebie uwagę czołowych klubów europejskich. Ale zyskałem jako człowiek. W ogóle, gdy tak spoglądam wstecz, to widzę jak bardzo się zmieniłem na przestrzeni tych lat. Kiedyś na przykład byłem bardziej narwany, mówiłem to co myślę, teraz spokorniałem. Nadal mam swoje zdanie, komunikuję się jasno i konkretnie, ale dzisiaj mam większą świadomość tego, że nie jestem nieomylny.
Nie trafiłeś do wielkiego europejskiego klubu, ale miałeś w swojej karierze epizod pruszkowski. Po pięciu latach gry w Treflu odszedłeś do drużyny Old Spice Pruszków...
To było jeszcze przed historią z zawieszeniem. Swoją drogą... dziwnie te polskie kluby się nazywają...
Lepszy Old Spice niż na przykład Mafia Pruszków...
Za moich czasów ta mafia pruszkowska nie była już tak widoczna, ale starsi koledzy kilka historii mi opowiedzieli. To był zespół, który w drugiej połowie lat 90. zdobył dwa razy mistrzostwo Polski, dwa razy Puchar Polski, grały tam wielkie gwiazdy polskiej koszykówki, świetni gracze z USA. Klub miał wtedy olbrzymie pieniądze, mówiło się, że był wspomagany przez mafię pruszkowską. Ci ludzie bywali na meczach, ćwiczyli z drużyną w klubowej siłowni, słyszałem też, że niektórzy zawodnicy gościli na imprezach w ich domach. Adam Wójcik opowiadał, że oglądał kiedyś jakieś mieszkanie, a tam w ścianach dziury po kulach. Kiedyś też Krzyśkowi Dryi ukradli radio z samochodu. Wieść się rozniosła, dzwoni telefon i panowie o ponadprzeciętnych gabarytach proszą Krzyśka żeby przyjechał. Otworzyli bagażnik, a w bagażniku koleś z radiem w ręku. Pytają Krzysia, czy to jego radio, ten potwierdza, a koleś w bagażniku dostał strzała i ostrzeżenie, że jeśli jeszcze raz ukradnie coś Krzyśkowi lub innemu koszykarzowi, to wyleci z interesu. Takie to były czasy, ale jak mówiłem, znam je tylko z opowieści i przekazów z pokolenia na pokolenie (śmiech).
Czujesz się sportowcem spełnionym?
Gdy zaczynałem treningi, nie miałem wielkich oczekiwań, nie marzyłem nawet o tym, że trafię do wielkiej koszykówki. Myślę, że nie zmarnowałem talentu. Kto wie, może gdybym prowadził się lepiej, to zagrałbym w NBA, albo zrobiłbym karierę w dobrym europejskim klubie. Nie narzekam jednak. Kiedyś była zupełnie inna koszykówka niż jest dzisiaj, w zasadzie to dwie różne dyscypliny sportu, a mimo wszystko Dylewicz wciąż jest w tym sporcie obecny i nie jest statystą. Nie jestem może doskonały, nigdy nie byłem, ale coś tam osiągnąłem i znam swoją wartość. Żałuję tylko, że ten czas tak szybko leci, że nie można go przyhamować.
Wszystkich kibiców interesuje, czy ten sezon będzie Twoim ostatnim w roli zawodnika i co będziesz robił po zakończeniu kariery?
Nie wiem, czy to będzie mój ostatni sezon. Zobaczymy po jego zakończeniu, ale najwięcej zależy od mojego zdrowia. Gdy przed rozpoczęciem bieżącego sezonu okazało się, że trener i działacze Trefla Sopot nie widzą mnie w składzie, nie zastanawiałem się nad końcem kariery. Chciałem grać, stąd transfer do Arki Gdynia był naturalnym ruchem. Mam świadomość upływającego czasu, tego że koniec kariery już blisko. Młodszy już nie będę. Z drugiej strony mam 39 lat, ale mentalnie się czuję na 25 lat. Po zakończeniu kariery zostanę pewnie w koszykówce. To całe moje życie, więc to będzie chyba naturalna decyzja. Ciekawi mnie zawód trenera, ale nie wiem czy bym się nadawał z moim charakterem. A może zostanę działaczem, który wyciągnie polską koszykówkę z kryzysu? (śmiech)
Wiemy jakim koszykarzem jest Filip Dylewicz, a jakim jesteś mężem?
To trudne pytanie, bo raczej powinno być skierowane do mojej żony. Liczę, że odpowiedziałaby, że jestem dobrym mężem. Staram się jej pomagać jak tylko mogę, kocham ją nad życie, a z kolei ona stwarza mi w domu warunki cieplarniane. Dom jest moim azylem, katalizatorem emocji.
Ojcostwo to dla Ciebie wyzwanie?
Na pewno tak, tym bardziej, że z domu nie wyniosłem najlepszych wzorców. Dlatego też staram się nie powielać błędów moich rodziców. Mam 14-letnią córkę Zuzę z pierwszego związku i syna Igora z żoną Basią. To na czym mi najbardziej zależy, to szczęście i uśmiech moich dzieci. Nie podnoszę na nie głosu, nie wywieram na nie presji, nie narzucam, staram się być dla nich partnerem. Cieszę się, że Zuza ma świetny kontakt z Basią i tak naprawdę częściej pisze i dzwoni do niej, niż do mnie. Mają swój własny, kobiecy świat, swoje tematy, co bardzo mnie cieszy. Córka ma 177 cm wzrostu i talent do sportu. Gra w siatkówkę i świetnie sobie radzi. Została właśnie powołana na drugie w życiu zgrupowanie i kto wie, może coś poważniejszego się z tego urodzi. Młody Dylu też sportowiec. Rower, piłka nożna, uwielbia koszykówkę, nawet mówi mi teraz, że ze mną nie pogra, bo mam kontuzję i jestem za cienki. Bycie rodzicem to coś wyjątkowego, chciałbym dać moim dzieciom wszystko to, czego sam nie doświadczyłem.
Zdjęcia: Karol Kacperski
Model: Filip Dylewicz / Arka Gdynia
Make-up: Anna Pacan
Produkcja: Jakub Jakubowski
Miejsce: Studio Panika w Gdyni / www.studiopanika.pl