-

 

W tych autach i motocyklach ukryte są miliony złotych, ale od pieniędzy ważniejsze jest co innego – serce właściciela, pasja ludzi je restaurujących oraz dusza, którą dzięki renowacji te piękne pojazdy odzyskały. Mowa o prywatnej kolekcji pojazdów zabytkowych Witolda Ciążkowskiego, gdyńskiego pasjonata starej motoryzacji. Po wielu latach starań udało mu się otworzyć w Gdyni Muzeum Motoryzacji, w którym pokazuje swoje zbiory.

Gospodarz wita nas ubrany w przedwojenną kurtkę pilotkę, na szyi ma zawiązany szal, na głowie czapkę i motocyklowe okulary – zupełnie tak, jakby przed chwilą zszedł z harleya, indiana lub sokoła. Klimat tamtych czasów wiernie oddaje też wystrój muzeum. Ekspozycję zwiedzamy, idąc ulicą wyłożoną oryginalnym przedwojennym brukiem. Ściany przypominają elewacje budynków z lat 30. XX wieku, drogę oświetlają stylowe latarnie, a na motocyklach siedzą manekiny ubrane w oryginalne kombinezony z tamtych lat.

Obudzić wspomnienia

– Gdybym wstawił te wszystkie pojazdy do zwykłej hali, to nie byłoby już to samo. Klimat tamtych czasów, duch tych pięknych samochodów i motocykli jest czymś niezwykłym. Tu nie chodzi o to, by tylko pokazać moją kolekcję. Zależy mi na tym, aby oglądając samochody, ludzie oczami wyobraźni widzieli, jak one jadą po ulicy, kto nimi kieruje, itd. Wzruszające są słowa przede wszystkim starszych ludzi, którzy oglądając te piękne auta, mówią z łezką w oku i nostalgią wypisaną na twarzy, że pamiętają czasy, gdy jeździły one po ulicach Gdańska czy Gdyni. O to właśnie chodzi, aby poruszyć wyobraźnię u młodych i obudzić wspomnienia u starszych – opowiada Witold Ciążkowski.

Najstarszym pojazdem prezentowanym w muzeum jest motocykl Raleigh z 1917 roku. Oprócz tego są tutaj motocykle angielskie, francuskie, belgijskie, nie mogło też zabraknąć ulubionych jednośladów pana Witka, czyli polskich sokołów. Prawdziwą perełką jest amerykański indian 341, duże zainteresowanie wzbudzają również niemieckie motocykle cywilne z lat 30. ubiegłego wieku. Przyspieszone bicie serca powodują też nazwy zabytkowych samochodów. O fordzie V8 super de lux z 1948 roku marzy każdy kolekcjoner, podobnie o adlerze favorit z roku 1927. W gdyńskim muzeum stoi też fiat 500 z partii zmontowanej w Polsce w latach 30.

– W moim muzeum można zobaczyć praktycznie wszystko, co jeździło przed wojną w Polsce. Mamy wspaniałe niemieckie mercedesy, w tym egzemplarz, którym po Wolnym Mieście Gdańsku jeździł niemiecki policjant. Mamy też amerykańskiego plymoutha z 1927 roku, buicka z 1929, którym przez kilkadziesiąt lat jeździł jeden właściciel. Wszystkie te pojazdy są na chodzie, wystarczy odpalić i można jechać w siną dal, wzbudzając przy okazji zainteresowanie i zachwyt przechodniów i innych kierowców.

Drugie życie pojazdów

Jazda tymi autami do łatwych nie należy. Brak wspomagania, słabe hamulce, mnóstwo manetek, którymi trzeba operować, konieczność koncentracji uwagi na temperaturze oleju i silnika – wszystkie te „niedogodności” rekompensowane są przez wrażenia z takiej jazdy.

– Ludzie mówią, że te auta mają duszę i trudno nie przyznać im racji. Wszystkie te samochody robione były ręcznie i jeśli ktoś składał taki pojazd samodzielnie od początku do końca, to w naturalny sposób zostawiał w nim kawałek siebie – dodaje Witold Ciążkowski.

W swojej kolekcji ma około 120 pojazdów. W muzeum stoi zaledwie jedna czwarta jego zbiorów – 26 motocykli i kilkanaście samochodów. Reszta czeka albo na renowację, albo już odrestaurowana – na większy lokal.

– Renowacja tych motocykli i samochodów jest bardzo kosztowna, ale przynosi olbrzymią radość. Zależy mi, aby wszystkie pojazdy były w najmniejszych detalach takie, jak opuściły fabrykę, więc szukam oryginalnych części po całym świecie. Nie uznaję substytutów, więc szukam tak długo, aż znajdę. Przywracając te stare pojazdy do życia, czuję się tak, jakbym uratował życie człowiekowi. To jest uczucie nie do opisania – dodaje pan Witek.

Pierwszy był mercedes

Skąd wzięła się u niego taka pasja? Jak sam mówi, podobno urodził się z benzyną we krwi. Zacięcie do majsterkowania przejawiał od najmłodszych lat. W domu rodzice musieli chować przed małym Witkiem wszelkie sprzęty, bo ten z pasją je rozkręcał i – z różnym skutkiem – składał ponownie. Z podziwem patrzył na jeżdżące po ulicach motocykle, samochody, kiedy tylko była możliwość wyrywał się na pobliskie pola oglądać pracujące traktory. Pierwszy motocykl kupił, gdy miał… osiem lat.

- To był niemiecki NSU z 1936 roku, należący do miejscowego zegarmistrza. Poświęciłem wszystkie moje oszczędności, które nazbierały się z kieszonkowego od rodziców i z pieniędzy na bułki maślane, które miałem sobie kupować w szkole. A i tak musiałem kupić go na raty, na dodatek bez kół, bo zegarmistrz się uparł, że zrobi z nich sobie wózek. Najpierw więc kupiłem silnik. Pamiętam, że był tak ciężki, że musiałem ciągnąć go do domu po śniegu. Na pamiątkę została mi odmrożona ręka. Potem skompletowałem resztę, koła też w końcu udało mi się dostać i po jakimś czasie uruchomiłem mojego rumaka. Trudniejsze od jazdy było dla mnie wsiadanie na motor, bo byłem przecież mały i nie sięgałem nogami do ziemi. Powodowało to również trudności z zatrzymaniem się, więc najczęściej hamowanie kończyło się wywrotką – wspomina z sentymentem w głosie pan Witold.

Po pierwszym motocyklu przyszedł czas na pierwszy samochód. W wieku 12 lat kupił starego, zepsutego mercedesa. Częściej pod nim leżał niż nim jeździł, ale gdy już się udało go uruchomić, to frajda z jazdy była niesamowita.

– Jeździłem oczywiście po okolicznych polach, kryjąc się przed milicją – śmieje się pan Witold. – Na ulice raczej nie wyjeżdżałem. Byłem młodym, ale odpowiedzialnym kierowcą.

Jego kolekcja rozrastała się bardzo szybko. Dostawał lub kupował zazwyczaj stare, wysłużone, często zepsute pojazdy. Po okresie edukacji w Technikum Samochodowym stopniowo je naprawiał i restaurował. Już w technikum kolekcja Witolda Ciążkowskiego była tak duża, że poważnie zaczął myśleć o swoim prywatnym muzeum.

– To było takie moje marzenie, które wtedy wydawało się nierealne. Gdy wspominałem o tym moim kolegom ze szkoły, to wszyscy pukali się w czoło. Co jednak złego jest w marzeniach? Trzeba marzyć, trzeba wierzyć, że marzenia się spełnią. Spotkałem się ostatnio z moim kolegą ze szkoły Tadeuszem Zdunkiem. On z kolei zawsze chciał mieć swój salon samochodowy. Powspominaliśmy stare dobre czasy. Dzisiaj on ma salon Renault, ja mam swoje muzeum. Marzenia się ziściły – kończy swoją opowieść Witold Ciążkowski.

JAKUB JAKUBOWSKI