Unikając monotonii długich ścian
Otwarte galerie podyktowała ekonomia. Chodziło o to, aby jeden korytarz połączył ze sobą windę i jak najwięcej mieszkań. Mieszkańcy nie byli chyba zbyt zadowoleni - opowiada architektka Danuta Olędzka, która współtworzyła zespół projektujący osiedle Przymorze, w tym mieszkania dwóch prototypowych falowców przy ul. Piastowskiej.
Michał Tokarczyk: Po naszym spotkaniu z okazji 50-lecia falowca podeszły do pani studentki architektury z prośbą o radę. Co im pani powiedziała?
Danuta Olędzka*: Byłam tym pytaniem kompletnie zaskoczona, powiedziałam im, że chyba najważniejsze to pasja, no i trochę talentu, wyobraźni przestrzennej i odrobina zmysłu matematycznego.
Jest tutaj miejsce dla humanisty? Przecież budynki projektuje się dla ludzi.
Myślę, że architektura łączy w sobie dużo dziedzin, trochę rzeźby, trochę matematyki, nawet socjologii, a więc jak najbardziej można ją uznać za naukę humanistyczną. A dodatkowo każde nowe zadanie powierzone architektowi wymaga dodatkowej wiedzy na zadany temat — trzeba się trochę wczuć w ucznia, gdy projektuje się szkołę, pacjenta i lekarza, gdy projektuje się szpital, turystę w hotelu, pracownika
w biurze, itd.
Każdy architekt ma swój odrębny styl, bo na projekty nakładamy własne doświadczenia i zainteresowania. Mnie od zawsze fascynowały patia, krużganki i zamknięte przestrzenie. W tym duchu zaprojektowałam m.in. szkołę podstawową w Sopocie. Wewnątrz budynku stworzyłam obszerną przestrzeń, gdzie uczniowie będą czuli się dobrze. Zupełne przeciwieństwo mojej międzywojennej szkoły. Tam ustawiano nas trójkami, czwórkami i kazano krążyć po ciasnych korytarzach.
Architektura była obecna w pani rodzinnym domu?
Architektura jako pojęcie i nauka całkiem nie. W dzieciństwie wertowałam literaturę włoską i hiszpańską. Urzekły mnie rysunki tamtejszych placyków, będących zupełnym przeciwieństwem ogromnych, defiladowych i przytłaczających przestrzeni. Było w nich coś bardzo romantycznego.
Nowogródek, w którym mieszkałam z rodzicami do 1941 roku, to małe miasteczko, głównie o zabudowie parterowej. Pamiętam, że moim marzeniem jako dziecko było zamieszkanie w jedynym w całym mieście wielokondygnacyjnym budynku z windą i schodami. Duże miasta z kamienicami znałam tylko z wycieczek — Wilno, Warszawa, Gdynia. Byłam zaszokowana, że mogą istnieć tak duże budynki. Ale moje pierwsze kontakty z architekturą zaczęły się właściwie dopiero na studiach.
Pani edukacja przypadła ma czas wojennej zawieruchy. Ze zbombardowanego Nowogródka, gdzie uczęszczała pani do szkoły powszechnej, pani rodzina przeniosła się do wsi Sorgowicze, a następnie do Wielunia obok Częstochowy.
W 1939 roku skończyłam szkołę powszechną i zdałam do gimnazjum, do którego uczęszczałam tylko kilka tygodni do wejścia Związku Radzieckiego. Od 1941 do 1945 roku nie chodziłam do żadnej szkoły. Po wojnie zorganizowano przyspieszony tok nauczania — dwie klasy w jednym roku szkolnym. W maju 1945 roku w ramach repatriacji przybyliśmy do Wielunia i tam w latach 1945—1946 zrobiłam tzw. małą maturę oraz pierwszą klasę liceum. Drugą licealną zrobiłam w Gdyni w liceum matematyczno-fizycznym.
Pamiętam, że do trzeciej klasy gimnazjum w Wieluniu przyjęto mnie po napisaniu wypracowania z „Pana Tadeusza”, a ukończyłam ją w trzy miesiące — od czerwca do września. We wrześniu rozpoczęłam naukę w czwartej klasie gimnazjum. W zaległościach z matematyki pomagał mi wuj — korzystając z rosyjskiego podręcznika matematyki dla ostatnich klas dziesięciolatki.
Kolejny etap waszej rodzinnej odysei to Gdynia.
Moi rodzice starali się jakoś przystosować do nowych warunków — ojciec znalazł pracę w Warszawie, matka w Gdyni. Ojciec chciał zamieszkać w Warszawie, ale moja matka nie chciała mieszkać w całkowicie zrujnowanym mieście. Przeważyło to, że w Gdyni moja matka dostała mieszkanie, no i w końcu zamieszkaliśmy w Gdyni. Tam z początku uczęszczałam do żeńskiego liceum przyrodniczego, ale przeniosłam się do męskiego liceum matematyczno-fizycznego, bo uznałam, że kierunek przyrodniczy całkowicie mi nie odpowiada. Na około 20 uczniów były tylko cztery dziewczyny.
Dysproporcja utrzymała się na studiach?
Tak. Na moim roku było około sto osób, a w tym tylko dziesięć kobiet.
Architektki miały trudniej?
W tym czasie kadrę akademicką stanowili głównie mężczyźni. Nie odczuwałam jednak w traktowaniu nas żadnej różnicy.
Roboty miała pani mnóstwo. Lata 50. to przecież czas masowej urbanizacji Polski.
Oczywiście. Wojna obróciła Warszawę, Gdańsk w gruzy, ucierpiały również inne miasta. Studentami zostawali zarówno ci, którzy mieli za sobą różne tajne studia, jak i ci przyjmowani na podstawie egzaminów wstępnych.
W 1953 roku razem z mężem Danielem trafiacie do „Miastoprojektu”. Czym on był?
Po studiach obowiązywał tzw. nakaz pracy — mój mąż dostał nakaz pracy od razu w „Miastoprojekcie”, mnie skierowano do pracy w Banku Inwestycyjnym jako inspektorka nadzoru. Ale już we wrześniu 1952 roku zaczęłam pracować na stanowisku asystenta w Katedrze Budownictwa Utylitarnego u prof. Porębowicza.
W „Miastoprojekcie” w roku 1954 zaczęłam pracować na 3/4 etatu. Jednym z pierwszych moich projektów był Ośrodek Sportowy Politechniki Gdańskiej, który zrobiłam razem z Janem Sienkowskim, który również pracował w tej samej katedrze. Na początku powierzano mi do zaprojektowania głównie tak zwane plomby, to znaczy wypełnienia pomiędzy dwoma sąsiadującymi budynkami.
W 1959 r. dołączyła pani do zespołu Tadeusza Różańskiego, głównego projektanta zabudowy gdańskiej dzielnicy Przymorze Wielkie.
Gdy doszło do realizacji projektu Wielkiego Przymorza, Tadeusz Różański jako główny projektant stworzył zespół do opracowań technicznych. Jedenastokondygnacyjnymi budynkami, tak zwanymi falowcami, miałam zająć się ja, a Janusz Morek budynkami pięciokondygnacyjnymi. Różański był głównym projektantem całości założenia Wielkiego Przymorza.
W pierwotnej koncepcji mieszkania w falowcach miały być dostępne z krytych galerii zawieszonych co drugą kondygnację, jednak koncepcja ta okazała się za droga i inwestor zażądał projektu tańszego. „Miastoprojekt” zorganizował wewnętrzny konkurs na nową koncepcję. Wzięło w nim udział mnóstwo ludzi, ale akurat ja nie dostałam zaproszenia. Mimo to uparłam się i zgłosiłam własną koncepcję. W rezultacie wybrano do realizacji mój projekt. Na bazie tej koncepcji powstały dwa pierwsze falowce przy ulicy Piastowskiej. Wszystkie następnie wybudowane były już opracowane bez mojego udziału przez Różańskiego i Morka.
Jakie przyjęła pani kryteria?
Kryteria to normatyw oraz wytyczne inwestora. W założeniu inwestora w falowcu miały powstać głównie małe mieszkania typu M2, M3 i M4, czyli dla dwóch, trzech i czterech osób. Mieszkania musiały mieć powierzchnię zgodną z normatywem. W moim projekcie kuchnie były od strony galerii, pokoje dzienne od strony południowej. Ze względów przeciwpożarowych normatyw zakładał, że windy i klatki schodowe powinny obsługiwać pewną ilość mieszkań tak, aby nie przekraczać dopuszczalnej długości dróg ewakuacyjnych.
Kuchnie oddzielano od pokoi dziennych — w tamtym okresie kuchnie nie miały żadnych pochłaniaczy zapachów, a mieszkańcy uważali zapachy kuchenne za niezbyt przyjemne.
Otwarte galerie podyktowała ekonomia — chodziło o to, aby jeden korytarz połączył ze sobą windę i jak najwięcej mieszkań. Mieszkańcy nie byli chyba zbyt zadowoleni z takiego rozwiązania. Chociaż ostatnio dowiedziałam się, że niektórzy doceniali otwarte galerie dlatego, że od razu widzieli, jaka panuje pogoda na zewnątrz.
Jak zareagowali koledzy po fachu na pani zwycięstwo w konkursie?
Nie wiem, chyba nikt się tym specjalnie nie przejmował, każdy miał swoje zadanie do wykonania, a Różański musiał uwzględnić decyzję inwestora. To on nadał falisty kształt jedenastokondygnacyjnym budynkom, ja zaprojektowałam mieszkania i elewacje.
Pred naszą rozmową sprawdziłem, ile zapłaciłbym za niespełna 50-metrowe mieszkanie w falowcu. Wyszło nieco ponad 11 tys. zł za metr kwadratowy. To więcej niż za nowe budownictwo w trójmiejskim obwarzanku.
To prawda, że to dużo. Moim zdaniem wynika to z tego, że Przymorze Wielkie ma znakomitą lokalizację, łatwy dostęp do SKM, bliskość morza, dużo obiektów usługowych, szkół i przedszkoli.
Czy było coś, czego nie udało się zrealizować?
Myślę, że nie udało się zrealizować centrum handlowo-usługowego projektowanego w sąsiedztwie najdłuższego falowca przy ulicy Obrońców Wybrzeża. Mój mąż, Daniel Olędzki, zaprojektował dom kultury, który też nie doczekał się realizacji. Również ja wykonałam projekt zespołu usługowego, także niezrealizowanego. Sadzę, że znalazłoby się kilka takich niezrealizowanych projektów.
Współpracowaliście razem?
Nie. Mój mąż nie interesował się specjalnie tym, co ja robię, ja nie ingerowałam w jego opracowania. Razem startowaliśmy tylko w konkursach.
Co pani jeszcze zaprojektowała?
Zaprojektowałam domy wczasowe w Krynicy Morskiej, Juracie. W Krynicy Morskiej były to to domy wczasowe dla PAFAWAG-u, Zakładów Piwowarskich oraz ZREMB-u. Krynica Morska to zasadniczo teren wydmowy, mocno zróżnicowany. Starałam się przy projektowaniu budynki tak usytuować, aby jak najmniej ingerować w teren i istniejący drzewostan. Chyba w tych dwóch obiektach dla PAFAWAG-u i w Zakładach Piwowarskich udało mi się zrealizować to, co fascynowało mnie w architekturze, to atawistyczne dążenie do przestrzeni zamkniętych — patia, krużganki, a jednocześnie wgląd w przestrzeń — las, morze.
Brała pani też udział w projektowaniu Domu Technika w Gdańsku.
Na Dom Technika rozpisany był konkurs, w którym zespół, złożony ze Szczepana Bauma, Zbigniewa Budzyńskiego oraz mnie, zdobył pierwszą nagrodę. Koncepcja konkursowa nie znalazła jednak uznania inwestora, który chciał zlecić opracowanie innemu architektowi. Wtedy pomyślałam: „Szkoda tego zlecenia” i zaprojektowałam inną koncepcję, która została w końcu przyjęta przez inwestora i według której Dom Technika został zbudowany.
A jak ocenia pani współczesne realizacje?
Jestem rozczarowana Wyspą Spichrzów. Niestety, z powodu trudności związanych z moim wiekiem nie miałam możliwości obejrzenia tej realizacji w naturze, ale uważam, że to, co oglądałam na zdjęciach jest nieudane. Moim zdaniem budynki na Wyspie Spichrzów należało albo zrekonstruować zgodnie z przekazami historycznymi, albo drogą międzynarodowego konkursu architektonicznego wytypować najbardziej atrakcyjny projekt zgodny z tendencjami współczesnej architektury. Szkoda, że tak atrakcyjne miejsce godne wyjątkowego potraktowania została tak zeszpecone.
Dzisiejsze planowanie osiedli też różni się od PRL-owskiego.
Niestety, idzie to w złą stronę. W socrealizmie projektowano całościowo — przewidywano tereny pod budynki mieszkalne, szkoły, przedszkola. Ważne były odległości między budynkami, aby nie zaglądać sobie w okna — choć nie zawsze udało się tego uniknąć. Ale było miejsce na zieleń i małą architekturę. Udało się to wszystko pogodzić. A teraz mam wrażenie, że wszystko powstaje na dziko. Oczywiście, trzeba liczyć się z planami miejscowymi, ale wciąż za dużo w tym chaosu.