„Fala tejstu” - ich flagowy slogan zna chyba większość mieszkańców Trójmiasta. Burgerownia Surf Burger jest obecnie jedną z najbardziej znanych i rozpoznawalnych marek kulinarnych na Pomorzu. Zaczęło się od food tracka, a obecnie właściciel sieci Łukasz Wingert ma pod sobą siedem lokali stacjonarnych, trzy restauracje na kółkach i zatrudnia dziewięćdziesięciu pracowników. - Sprzedając jedzenie, daję ludziom namacalne szczęście - mówi. 

Z Łukaszem Wingertem spotykam się w lokalu Surf Burgera na gdańskim Chełmie. To największy jak dotąd punkt restauracyjny sieci. Panuje tu niezobowiązująca atmosfera, przed wejściem grupka młodych ludzi z burgerami w rękach, w środku przy stolikach kolejni klienci. Co chwilę na ekranie, jak na poczcie, wyświetlają się kolejne numery zamówień do odbioru, pracownicy za barem serwują kolejne burgery w zestawach z frytkami, nachosami, paluszkami z mozarellą. W czasie naszej rozmowy w lokalu kilkukrotnie pojawiają się kurierzy jedzeniowi, pakują papierowe torby z napisem „Surf Burger” do plecaków i ruszają dostarczać kolejne zamówienia.

- Jest poniedziałek, a to oznacza, że wszystkie burgery sprzedajemy taniej. Dlatego jest taki duży ruch - wyjaśnia mi Łukasz. - Poniedziałek to dzień zastoju w branży kulinarnej, a u nas jest wręcz odwrotnie. Jesteśmy w stanie nawet powtórzyć obroty z weekendu.

OD DRZWI DO DRZWI

Początki Surf Burgera sięgają 2013 roku. - Za zaoszczędzone pieniądze chciałem kupić przyczepy kempingowe i je wynajmować. Kolega polecił mi jednak, żeby zamiast dawać nocleg, karmić przyjeżdżających na Półwysep Helski - opowiada. - I stało się. Wraz z moim dobrym znajomym (i przyszłym wspólnikiem) Wojtkiem kupiliśmy food tracka - prawie 20-letniego Peugeota, który wcześniej „sprzedawał” kebaba. Własnym sumptem włożyliśmy w niego jeszcze sporo pieniędzy. Zrobiliśmy nową stolarkę, obkleiliśmy go naklejkami z napisami „Surf Burger”. 

Pytam więc, skąd wzięła się ta nazwa. - Kojarzyła nam się z Bałtykiem i relaksem, a do tego nawiązywała do sportów wodnych, które uprawiałem. Pasowała idealnie, bo chcieliśmy działać jedynie w sezonie, posprzedawać trochę burgerów, zarobić, a zimą wrócić do swoich obowiązków - odpowiada Łukasz.

Pierwszym wyborem, gdzie stanie odnowiony food track był oczywiście Półwysep Helski. - Ale tam nie dalibyśmy rady finansowo. W bardzo wysokich cenach proponowano nam miejsca na kempingu bez wody i prądu. Próbowaliśmy więc stanąć w Gdyni na terenie mariny, ale tam nie przyjęli nas za ciepło i chyba wyobrażali sobie, że chcemy być kolejną budką na kółkach z wątpliwej jakości jedzeniem. Skierowaliśmy się więc do Gdańska. 

Tym co miało przekonać tamtejszych urzędników był filmik promocyjny, który Łukasz nagrał wraz z grupą znajomych. W spocie o nazwie „Fala Tejstu” pojawiły się najbardziej znane gdańskie lokalizacje, a bohaterowie ubrani w koszulki z wizerunkiem herbu Gdańska bawili się przy food tracku, słuchali muzyki i oczywiście jedli burgery. - Zaprezentowaliśmy Surfa jako niezobowiązujące miejsce spotkań, które krąży po mieście i gdzie dostaniemy dobre jakościowo jedzenie - mówi Łukasz.

Miasto odrzuciło jednak prośbę, bo na ulokowanie food tracka nie pozwalał zapis o zakazie handlu obwoźnego. - Na tym etapie byliśmy już załamani, bo pojazd był gotowy, filmik gotowy, a my wciąż szukaliśmy lokalizacji - opowiada Łukasz. 

IMPREZA PRZY KWIACIARNI

W międzyczasie film grupy znajomych odbił się szerokim echem w sieci. Ludzie zaczęli dawać lajki, wypytywali kiedy i gdzie będą mogli zjeść widoczne w klipie burgery. - My tymczasem wciąż pozostawaliśmy bez miejsca, bo wszędzie nas nie chcieli. W końcu mój kolega, właściciel kwiaciarni na Morenie zaproponował, żebyśmy rozlokowali się obok niego. W mediach społecznościowych poinformowaliśmy o otwarciu testowym. Spodziewaliśmy się, że przyjdzie kilkadziesiąt osób, głównie nasi przyjaciele. Tymczasem ludzie się na to dosłownie rzucili. Tego dnia sprzedaliśmy 150 kanapek, ktoś puścił muzykę, ludzie jedli i się bawili. Tak pod kwiaciarnią zrobił się fajny, miejski klimat. Już po tym pierwszym dniu stwierdziliśmy, że chcemy to robić na stałe. Złożyłem wypowiedzenie z pracy i postawiłem wszystko na jedną kartę - opowiada Łukasz.

Tydzień później Surf Burger zadebiutował na festiwalu Open’er. Food track stanął przy dworcu kolejowym w Gdyni, w ciągu między SKM a autobusami odjeżdżającymi na miejsce koncertów. Vana zobaczyło wtedy jeszcze więcej osób, profile Surfa na serwisach społecznościowych przeżywały prawdziwe oblężenie. Połączenie smykałki Łukasza do biznesu i mediów społecznościowych zdało egzamin.

Odtąd w weekendy samochód stał przy kwiaciarni na Morenie, a w tygodniu przy biurowcach w Oliwie, gdzie kanapki chętnie kupowali pracownicy okolicznych firm i studenci. Z kolei wieczorami burgery sprzedawane były przed klubami i pubami - Red Light czy Lawendową. 

Naturalną konsekwencją było otwarcie lokalu. - Przyszła zima i czekanie 15-20 minut na burgera pod food trackiem stało się dla klientów męczące. Wprowadziliśmy wtedy dowozy i opcję „zamów-odbierz”, ale powoli myśleliśmy już o stacjonarnej knajpie - opisuje Łukasz.

Pierwszy lokal Surfa powstał oczywiście na Morenie („niektórzy narzekają, że jest zbyt mały, ale wówczas tylko na to było nas stać”). Kolejne to Garncarska („burgerownia, gdzie można usiąść na zewnątrz, wypić piwo i posłuchać muzyki”), Chełm („największy i najdroższy lokal”), Przymorze („ze względu na nasze początki mamy duży sentyment do tego miejsca”). Listę zamykają Gdynia, Sopot i Gdańsk Politechnika, ale Łukasz zdradza, że wkrótce otwarte zostaną dwie kolejne restauracje. - Lokale umożliwiły nam zachowanie regularności pracy i utrzymanie kadry. Ale z drugiej strony wciąż uwielbiamy festiwale i zloty food tracków, które umożliwiają dotarcie do kolejnych klientów - dowiaduję się od Łukasza. 

Łukasz powoli przygotowuje się do podpisania umów franczyzy, tak by Surf Burger na stałe zagościł w innych polskich miastach. - Z całej Polski od dawna mamy zapytania o franczyzy, zainteresowanie rozwijaniem marki w innych regionach kraju jest ogromne - przyznaje.

SEKRETY KUCHNI

Surf Burger to przede wszystkim dopracowana kuchnia. Nowe smaki kanapek naprzemiennie wymyślają manager i kucharz z zewnątrz. Czymś co bez wątpienia już od początku wyróżniało sieć na tle innych burgerowni są autorskie sosy - barbecue, limonkowy i musztardowo-miodowy, a także użycie nietypowego składnika, jakim jest ser karmelowy. - Sprowadzamy go z Norwegii i jako jedyna restauracja sprzedajemy z mięsem. Nawet kiedy przyjeżdżają do nas Norwedzy, są w szoku, bo oni z reguły dodają go do gofrów. Ten właśnie ser sprawił, że tuż po otwarciu zyskaliśmy uznanie branży gastronomicznej - podkreśla Łukasz. 

W karcie w tej chwili jest 16 stałych pozycji. Do tego dochodzą 4 opcje dla wegetarian (m.in. z pieczenią orzechowo-warzywną lub kotletem serowym). Co miesiąc pojawia się też nowy burger miesiąca, a jeśli przypadnie on do gustu większej ilości klientów, to na stałe wchodzi do menu. 

Klienci uwielbiają Surfa nie tylko za smak potraw, ale i za dystans do otaczającej rzeczywistości, dostrzegalny w nazwach burgerów. Kanapkę z szynką szwarcwaldzką nazwano Szwarcmaliner, z krążkami cebulowymi - Amerykanusz, a z kurczakiem - Forfiter, nawiązując do jednego z filmików na YouTube.

MARKA WYCHODZI DO LUDZI

Siłą Surf Burgera od początku jego istnienia była także obecność w mediach społecznościowych. Na Facebooku burgerownia ma ponad 70 tysięcy fanów, a liczba ta ciągle rośnie. - Chcemy, żeby klient uczestniczył w tworzeniu naszych produktów, chętnie zbieramy wszelkie uwagi i stawiamy na bezpośrednią komunikację - mówi Łukasz. - Między innymi cyklicznie ogłaszamy konkursy na nazwy kanapek. Podajemy składy, a autorzy najlepszych propozycji otrzymują w prezencie zestawy.

Dostrzegalna obecność w internecie to większe narażenie na hejt i krytykę. - Dziwi mnie, gdy czytam opinie, w których ludzie oceniają, że „kiedyś było u nas lepiej” lub że „idziemy na masówkę” - przyznaje właściciel. - Ja uważam wręcz odwrotnie. Dopiero teraz wszystko jest usystematyzowane, a dawniej wiele rzeczy działo się spontanicznie. W tej chwili mamy struktury, logistykę, musimy przestrzegać restrykcyjnych norm. Więc produkt kontrolujemy o wiele lepiej niż było to na początku. I choć technologicznie jesteśmy lepiej przygotowani, to wciąż serwujemy slow food. Przygotowanie całej kanapki nadal zajmuje co najmniej kwadrans.

Ale social media mogą być też bardzo pomocne. Siła internetu dostrzegalna była ostatnio w trakcie pandemii COVID-19, kiedy Łukasz na całą Polskę wypromował akcję „Zawieszony burger” wspierającą służbę zdrowia. - Klienci poprzez przelew lub zamówienie dla siebie, mogli opłacić i pozostawić jednego burgera „zawieszonego”. Na końcu każdego dnia kontaktowaliśmy się z najbardziej potrzebującymi szpitalami i dowoziliśmy te zawieszone burgery medykom - wyjaśnia rozmówca Prestiżu. Surf Burger z pomocą klientów i internautów stale wspiera też trójmiejskie kluby sportowe, a także schroniska dla zwierząt.

Łukasz Wingert mocno stawia na to, by marka istniała w świadomości jako otwarta i promująca kulturę uliczną. - Co roku na terenach stoczniowych urządzamy nasze huczne urodziny, podczas których grały gwiazdy z czołówki elektroniki i rapu jak O.S.T.R. czy Taco Hemingway. Na ostatniej edycji bawiło się 6 tys. osób, a artyści (w tym Sokół) grali na trzech scenach - wylicza i dodaje, że marzenie o organizacji imprezy tej rangi pod szyldem Surf Burgera się spełniło.

- Od początku chcieliśmy, żeby to nie była tylko restauracja na kółkach i sposób na zarabianie pieniędzy. Żeby Surf Burger wychodził do ludzi, był kreatorem life style’u, a my kojarzyli się z dobrymi wspomnieniami i zabawą. W ogóle samo jedzenie już kojarzy nam się z przyjemnością, a co dopiero w towarzystwie dobrej muzyki. Myślę więc, że daję ludziom namacalne szczęście - podsumowuje.