Dla Portugalczyka istnieją tylko dwa sporty – piłka nożna i… surfing. Z jednej strony Ronaldo, FC Porto i Benfica Lizbona, a z drugiej raj surferów! Ocean, regularne fale i setki spotów poukrywanych na klimatycznych, otoczonych klifami plażach. Właśnie tam zakotwiczył się Pablo. Miejski bumelant z duszą hippisa.

Pierwszy raz do Portugalii trafiłem z kolegą przy okazji naszych autostopowych wojaży po starym kontynencie. Był 2008 rok, kiedy to nie licząc tygodniowego szkolenia surf odbytego w poprzednie wakacje u wybrzeży Hiszpanii, byłem w tematyce surfingu jeszcze zupełnie zielony. Następna wizyta była nieco lepiej zorganizowana – było auto, odrobinę większe doświadczenie i nastawienie na surfing... Pierwsze zielone fale poza Bałtykiem i Hiszpanią tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że ten kraj to miejsce, w którym mógłbym osiąść na dłużej. Wszechobecna małomiasteczkowość, sielankowy klimat, który powoduje, że czasami czuję się jakbym spędzał czas na polskiej wsi, stosunkowo niskie ceny, nieco zamknięci, lecz przyjaźni ludzie, i przede wszystkim dzikie, piękne wybrzeże bombardowane wysokiej jakości falami na całej długości tego niewielkiego kraju. 

ZAKOCHANY W PORTUGALII

Starałem się pokierować swoim życiem tak, aby jak najczęściej tu bywać. W przerwach pomiędzy pracą/studiami kilkukrotnie organizowałem wypady na surfa ze znajomymi z Polski, próbując zarazić ich bakcylem i stopniowo odkrywając kolejne obszary portugalskiego wybrzeża. Kolejnym krótkim rozdziałem była praca na surfcampie w okolicach Ericeiry (Sizandro), gdzie w zamian za łóżko i wyżywienie pracowałem fizycznie przy odrestaurowywaniu tego obiektu przed sezonem. Los chciał, że poznałem spoko gościa - Michała z Krakowa, który akurat odbywał swojego portugalskiego surf tripa i wziął mnie na pokład – tym razem odkrywaliśmy miejscówki środkowej i północnej Portugalii, a dobre warunki do pływania dopisywały nam nieustannie przez prawie 3 tygodnie... 

Musiałem zrobić przerwę na doładowanie budżetu, ale już myślałem jak tu znowu wrócić do Portugalii na dłużej i w efekcie wpadłem na pomysł studiów magisterskich w niewielkiej, acz słynnej surf-mieścince Peniche (dobór uczelni raczej ze względu na kierunek swellu niż kierunek studiów...). Po studiach próbowałem jeszcze prowadzić własną knajpę w Lizbonie, co po roku uznaję za kolejną życiową lekcję. Po paru latach nadal udaje mi się przebywać w pobliżu oceanu – spędzam tu większość czasu, szkolę i organizuję wyjazdy surfingowe. 

POLOWANIE NA FALE

Jak wygląda moja portugalska przygoda? Jak co wieczór wlepiam oczy w ekran laptopa wnikliwie analizując prognozę by wybrać plażę, kóra zaserwuje nazajturz najciekawsze warunki. Decyzja zapadła, więc pakuję do busika dechę i wojskowy spiwór. Tak, wojskowy. Możecie wierzyć lub nie, ale noce w Portugalii wcale nie są ciepłe, a szczególnie zimą, kiedy północny Atlantyk wydaje najwięcej interesujących “ground swells”. Późnym wieczorem parkuję na spocie, rozkładam prowizoryczne łóżko i dobranoc – pchły na noc.

Słońce wschodzi, słychać szum oceanu, wartko otwieram oczy. Wyglądam przez okno, a tam fale - długie, regularne i wysokie! Jeszcze tylko sekUNDA... Naciągam pianę i lecę na wodę nacieszyć się pierwszymi falkami. Surfing o poranku ma w sobie nutkę magii i harmonii, dlatego tak bardzo cenię sobie te dostojne momenty. Zwłaszcza, że na bardziej popularnych spotach czasami bywa naprawdę ciasno. Szacuje się że w samej Portugalii surfuje ok 70 tysięcy osób, a do tego jeszcze przyjezdni, szkółki, itd... 

Kto jeszcze nie pływał w Portugalii może się zdziwić, ale w wodzie nie brakuje utalentowanych surferek, ani nerwowych lokalesów gotowych dokształcić każdego, kto przejawia jakieś braki w znajomości etykiety lub zasad pierwszeństwa/bezpieczeństwa. Na pocieszenie pozostaje nam fakt, że w tym całym tłumie raczej ciężko natrafić na rekiny lub inne kreatury zagrażające naszemu zdrowiu – woda jest tu dla nich za zimna, natomiast dla nas w sam raz na 4 mm piankę.

ZA ZIMNO DLA REKINÓW

Z drugiej strony jest też kilka mniej obleganych spotów, dostępnych dla tych, którzy mają trochę czasu i zdecydują się wnikliwiej czytać mapę oraz odjechać kawałek dalej za miasto. W końcu Portugalia to prawie 1800 km linii brzegowej usianej falami różnego rodzaju – beachbreak, pointbreak, reef... w zależności od umiejętności i upodobań każdy znajdzie coś dla siebie.

Jeśli mam “day-off” to w oczekiwaniu na zejście poziomu wody oddaję się moim drobnym hobby, jak rysowanie czy gitarka, choć najchętniej krążę busikiem po okolicach eksplorując oraz fotografując kolejne zakamarki, widoczki, a nieraz i falki poukrywane pośród malowniczych klifów. 

Jeszcze zanim tide dojdzie do poziomu, który korzystnie wpływa na zachowanie fal, planuję czy popływać na tej samej miejscówce co z rana, czy lepiej wybrać się na inny spot. Tutaj sprawa jest ułatwiona, bo znaczna liczba portugalskich break'ów monitorowanych jest on-line 24/7 – w ciągu dnia wystarczy więc smartphone i internet żeby zorientować się jak wygląda sytuacja na wodzie. 

BARWNA SCENERIA

Będąc za miastem lub w mniejszych miejscowościach, nie powinno być problemów z dojazdem na wieczorną sesję, jednak chcąc wydostać się z centrum dużego miasta, jak np. Porto czy Lizbona, to z reguły nieuniknione jest stanie w korkach, gdyż okolice sunsetu często pokrywają się z godzinami szczytu... jednak falki w barwnej scenerii zachodzącego słońca i przy siadającym wiaterku zawsze są miłym akcentem. Na koniec dnia chill ze znajomymi, rzut okiem na prognozę na kolejny dzień i oczekiwanie na ciąg dalszy portugalskiej przygody...

 

Paweł Ratkowski

Paweł Ratkowski - lat 29, pochodzi z Gdyni. Większość życia śmigał na deskorolce, aż do momentu kiedy surfing i zapał do podróżowania zawładnęły jego zdrowym rozsądkiem. Absolwent AWF, ratownik wodny, surf instruktor i poliglota zakochany w swoim VW przerobionym na kampera. Jego styczność ze sportami wodnymi zaczęła się od windsurfingu na Półwyspie Helskim, jednak jak się okazało, to nie było to. Później pojawiła się deskorolka, a potem gdzieś w zagranicznych magazynach deskorolkowych ukazały się pierwsze zdjęcia surfingu, o którym w Polsce bardzo niewiele się jeszcze słyszało. W 2007 roku, w nagrodę za świadectwo “z paskiem” rodzice ufundowali mu pierwszy tygodniowy surfcamp w Hiszpanii, podczas którego zrodziła się wielka pasja do oceanu i ujarzmiania fal. Po licznych wojażach działa aktualnie pod banderą “yeah.surf” u wybrzeży Atlantyku, głównie na terenie Portugalii oraz Maroko.