ŁUKASZ  L.U.C.  ROSTKOWSKI
JESTEM OPOWIADACZEM HISTORII

Miał być prawnikiem, jak jego ojciec. Skończył studia, dostał się na aplikację i... prawnikiem nie został. Pochłonęła go muzyka, konkretnie rap. I mimo, że od nawijania rymów zaczęła się jego artystyczna droga, to z pewnością nie można go zamknąć w szufladzie z napisem „Polscy raperzy”. On sam bowiem sztywnych ram nie lubi i kieruje swoją karierę w rejony, które nie pozwalają go zaszufladkować. Dzisiaj coraz częściej zamienia mikrofon na batutę, a wenę twórczą pobudza wyjątkowy klimat Trójmiasta, w którym osiadł na dobre i miłość, którą tutaj znalazł. Przed Państwem Łukasz L.U.C. Rostkowski. 

Mówią, jedno życie mamy, ale odradzamy się tu więcej niż raz – to słowa z Twojej piosenki „Najlepsze przede mną”. Ile razy już w życiu się odradzałeś i jakie to były okoliczności?

W sumie fajnie, że poruszasz ten temat, bo nigdy go nie rozwinąłem, a ostatnio dużo o tym myślałem. Mówi się, że życie jest krótkie, ale ja myślę, że jest wręcz odwrotnie, że jest długie jak nogawki Elvisa. Być może tak czuję ponieważ każdą minutę życia wyciskam jak emeryt Daewoo Tico i mając dopiero 36 lat mam już sporo za sobą. Odradzałem się ok. 7 razy. Głównie było to związane z moimi przeprowadzkami lub miłościami. Moje pierwsze życie to osiedle Zawadzkiego w rodzinnej Zielonej Górze. Komunistyczny kolaż, obok siebie robotnicy i inteligencja. Żywe jak mrowisko podwórko, świry grożące policją dzieciom depczącym trawę, elektrycy na rowerach z nogawkami pospinanymi klamerkami do prania i my z bratem, kupujący tacie na urodziny żyletki wykręcone z temperówki. Pierwsze bijatyki, sympatie i szwy od wbitego w udo błotnika roweru. Dzieciństwo beztroskie jak włoski dług publiczny (śmiech). 

Drugie życie?

Drugie życie to kolejne osiedle, potem trzecie w Drzonkowie pod Zieloną Górą. Jestem sentymentalny - czasem próbowałem wracać do poprzednich żyć. Mając 9 lat wsiadałem w autobus i jeździłem na drugi koniec miasta na stare osiedle - do tamtego życia. Zaprzyjaźniłem się z kierowcą i pozwalał mi nawet otwierać drzwi w Ikarusie. Zamykać nie mogłem bo nie sięgałem nawet do lusterka. W wieku 15 lat nadeszło kolejne życie - liceum, kiedy szaleństwo wychodziło ze mnie razem z pryszczami 24 godziny na dobę. 

Skoro już jesteśmy przy liceum to przytoczę Twoje słowa z jednego z wywiadów. Nadpobudliwy, cwaniaczek i kombinator, trochę łobuz, trochę egoista, psotnik, uparciuch z aparatem na zębach. Nienawidzący guzików i zastanych prawd. 

Trochę tak było. Liceum było cudowne. Miałem wspaniałego przyjaciela, bratnią duszę - nieustanny pasaż śmiechu, zdobyłem super dziewczynę, szkoła była w parku, który co tydzień wyglądał inaczej. O tym co się działo w liceum moglibyśmy nakręcić film. Nie lubiliśmy się uczyć, więc sporo kombinowaliśmy. Podkładaliśmy sprawdziany, na fizykę nagrywaliśmy kasety VHS o lądowaniu Pathfindera na Marsie żeby zaliczyć semestr, prymusy pisały nam zadania z chemii za nowe gry komputerowe, a na matmie wychodziłem na początku lekcji namoczyć gąbkę do tablicy i przez dziurkę od klucza sprawdzałem czy Pani pyta. Jak pytała to już nie wracałem, a potem się zmyślało, że tata się zatrzasnął w łazience albo, że dostałem kolki jelitowej. My wtedy sobie nie zdawaliśmy sprawy, że jesteśmy jakimiś artystycznymi duszami, byliśmy po prostu postrzegani jak świry. Mój przyjaciel dzisiaj jest aktorem po PWST w Krakowie, a ja jestem muzykiem. To był najpiękniejszy okres mojego życia, drugi taki czas mam właśnie teraz. Ale czuję jakby to było inne życie - już bardzo daleko za jakąś mgłą. Pielęgnuję te wspomnienia.

Ale w międzyczasie były jeszcze studia.

Tak, prawo we Wrocławiu. Studia były pomyłką. Na szczęście samo miasto ma wspaniałą twórczą energię i mnie uratowało. Kształciłem się do przejęcia kancelarii po ojcu - nie miałem praktycznie żadnych artystycznych konotacji w rodzinie. To wtedy nastąpiła moja największa przemiana. Straciłem wszystko co dla mnie ważne i dopiero wtedy odważyłem się pójść za głosem serca. We Wrocławiu urodziłem się jako twórca. Rozstanie było dla mnie wielkim przeżyciem i ciemnością, ale o tym już za dużo opowiadałem. Potem odradzałem się jako życiowy wagabunda, sporo podróżowałem, tworzyłem, ale nigdzie nie mogłem zagrzać miejsca na dłużej. Aż do momentu, w którym trafiłem do Trójmiasta. Decyzja o tym, żeby tutaj osiąść to moje kolejne życie. Jest mi tutaj bardzo dobrze, zaczynam czuć, że tu jest moje miejsce. Nowi ludzie, nowe relacje, nowy związek, nowa artystyczna energia – wszystko to dzieje się w Trójmieście i dzięki Trójmiastu. 

Zatrzymajmy się na chwilę przy Twoich studiach. Dlaczego ostatecznie nie zostałeś prawnikiem? Ponoć dobrze się zapowiadałeś.

Tak, to było dziwne jak pierogi z paprykarzem. 7 lat przygotowywałem się do aplikacji adwokackiej. Dostałem się na nią, ale jej nie podjąłem. Po prostu powiedziałem sobie - dość okłamywania siebie i robienia w życiu rzeczy, które są tylko dla kasy. Bardzo mocno zaryzykowałem, bo ojciec miał przygotowaną dla mnie rodzinną kancelarię, którą w naturalny sposób miałem przejąć. Ryzyko było wielkie, bo z muzyki, jeśli wtedy zarabiałem to najwyżej na piwo i zatyczki do uszu. 

Rodzice nie byli załamani?

Tak. Absolutnie komfortowa sytuacja, renomowana kancelaria, kariera prawnicza, a syn wybiera wagabundnicze życie z muzyki, ryzykowanie na polskich drogach, towarzystwo jeszcze większych świrów i spanie w motelach z całunem turyńskim.

Całun turyński?

Tak nazywaliśmy w najgorszych hotelach brudne ręczniki z odciśniętymi twarzami poprzednich gości (śmiech). 

Śpiewałeś też: „W komplikacjach życie ma czarny pas” – kiedy to najbardziej odczułeś? Wtedy, gdy rozpadł się Twój związek?

Tak. To był czas, gdy moja kariera nabierała mocnego rozpędu. Dostałem Paszport Polityki - po tym moi rodzice w końcu zaakceptowali moją drogą, ale wszystko wystrzeliło mnie nagle jak Łajkę w kosmos. Realizowałem mnóstwo różnych projektów z filharmoniami, instytucjami, teatrami a także społecznych. Pracowałem 24/7 i nagle, boom. Jakbym jechał motorem 200 km/h i odpadłoby jedno koło. To był straszny crash, komplikacje na wszystkich płaszczyznach. Podupadłem psychicznie, ale na szczęście przetrwałem dzięki muzyce i przyjaciołom. 

Znowu zacytuję Twoją piosenkę. Uczymy się, że sukces liczy się głównie miarą miłości, dobrze jest oprzeć na pasji swoją pracę, za jedno i drugie kompromisami płacę – jakie to kompromisy?

Ha! Cała masa. Chcemy pogodzić zawód, pasje, kobietę, rodzinę, przyjaciół... i nie możemy pozwolić sobie nawet na moment zaniedbania, bo to od razu się to odbija złośliwie jak dźwięk cymbergaja w Mielnie. Trzeba sobie postawić priorytety i permanentnie w życiu balansować jak na desce. Przyjąć jeszcze ten jeden koncert, czy zabrać dziewczynę na wycieczkę? Poczytać więcej o muzyce i nowych instrumentach, czy pójść na piwo z kumplami?

Jak to się stało, że trafiłeś w końcu do Trójmiasta i tutaj zakotwiczyłeś? Miłość Cię przyciągnęła?

Tak, miłość. Ale nie tylko miłość do mojej cudownej kobiety. Wrocław mocno kocham, ale bardzo kojarzył mi się z przeszłością, w naturalny sposób potrzebowałem innego tlenu, innego miejsca. Tam przeszłość utrudniała mi kroki do przodu. Gdy miałem bardzo zły czas, pomógł mi Leszek Możdżer, który udostępnił mi swoje mieszkanie w Sopocie. To był moment przełomowy. Zacząłem chłonąć to miasto, klimat, architekturę, kwiaty w oknach, imprezy, ale przede wszystkim otulinę trójmiejską, którą eksplorowałem do zmierzchu. Te lasy, górki, korzenie zaczęły mi się kojarzyć z dzieciństwem w Zielonej Górze i wspaniale się tu poczułem. Zacząłem odżywać. Jestem tutaj z bardzo świadomego wyboru. A moja dziewczyna cementuje mój związek z Trójmiastem. 

Jak się poznaliście? Wysyłałeś jej paczuszki ze swoim DNA w postaci paznokci, włosów i glutów? 

(śmiech) Boże, skąd Ty to wyciągnąłeś? To jest ciemna karta w moim życiorysie, gdybym był politykiem, na pewno by mi to wyciągnęli (śmiech). Faktycznie, w szalonych czasach liceum takie rzeczy robiliśmy. Byliśmy wtedy świrami kompletnymi i przekraczaliśmy wiele granic. Fajnie było patrzeć na miny szkolnych księżniczek, które z wypiekami na twarzy otwierały śliczne pudełeczko z grymasem dumy, że znów mają podryw, a w środku znajdowały brutalną prawdę życia (śmiech). Justynę zdobywałem bardziej cywilizowanymi metodami. Poznaliśmy się kilka lat temu, ja byłem rozbity po wieloletnim związku, ona w innym związku. Czasem tak jest, że spotyka się dwoje ludzi, czują, że ich energie są niezwykle bliskie, jest jakiś silny niezrozumiały ładunek emocjonalny, a dusze są jakby sobie pisane, ale to nie jest ten czas w życiu. Na szczęście, czasem los jednak pozwala spotkać się jeszcze raz i często okazuje się, że ten czas właśnie nadszedł. Z nami tak właśnie było. Kobieta jest dla mnie ważna, miłość mnie niesie, życiowo i artystycznie. Związek, relacja, bliskość to aspekty dla mnie priorytetowe. Kocham bardzo mocno, nie uznaję półśrodków. 

Co jeszcze kochasz?

Kocham patrzeć na zieleń, zgubić się w otulinie trójmiejskiej, zapach morza, włoskie jedzenie, hiszpańskie tapasy, dobre wino, seks, polskie zupy, wszelkie słodycze, naturę i sporty – rower, motor, kite, żagle. Kocham to co robię zawodowo, czyli muzykę, orkiestry, łączenie muzyki z filmem i ludzi, z którymi tworzę.

Słuchając Twojej muzyki, przyglądając się Twojej artystycznej drodze, mam problem z określeniem kim właściwie jesteś – w sensie artystycznym oczywiście? 

(Śmiech) Długo na to pracowałem. Przylgnęła do mnie łatka rapera, ale czy to prawda? Nigdy w tym środowisku nie odnalazłem się tak do końca. Daleko mi było do hejtów, beefów, dissów i przechwałek w rymach. Zauważyłem, że z czasem bardziej bliskie jest mi reggae i filozofia miłości, pokoju i kreowania pozytywnego flow. Te pudełeczka, w które mnie wsadzali nigdy nie miały dla mnie żadnego znaczenia. Po sukcesie 39/89 Zrozumieć Polskę nie podobało mi się upolitycznianie mojej muzyki, więc zamknąłem się w domku nad jeziorem i całą nową płytę nagrałem samym głosem i beatboxem. Z wielkich widowisk przeskoczyłem znów na małe koncerty w klubach dla kilkudziesięciu osób. Gdy tylko ktoś próbował mnie określić, zaszufladkować, to ja jak ptak odlatywałem gdzie indziej. Teraz trochę dojrzałem i mam większą świadomość kim jestem w sensie artystycznym. I wręcz zaczynam czuć potrzebę dookreślenia i zatrzymania.

Kim zatem jesteś?

Muzykiem. Kompozytorem i multimedialnym producentem. Może po prostu opowiadaczem historii. Używam do tego muzyki, słów i obrazu. Kocham łączyć ze sobą dziedziny i gatunki. Tak było ze mną zawsze. Jestem złożoną, wielowątkową postacią posiadającą kilka  pomysłów na siebie. Takie skrzyżowanie Da Vinci i Ojca Mateusza (śmiech). Dzisiaj, po tych kilkunastu latach muzycznej kariery, po wielu eksperymentach, wiem dokładnie co chcę robić – skupić się na kompozycyjnej stronie muzyki, uczę się też kompozycji, nadrabiam to, czego nie doświadczyłem i nie nauczyłem się wcześniej. Owszem, nadal kocham wziąć mikrofon i nawijać, ale to jest ten czas, gdy coraz częściej zamieniam mikrofon na batutę. 18 września zaś na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni odbędzie się premiera naszego nowego projektu z Krzysztofem Herdzinem, Maciejem Obarą, Pawbeats i Tamarą Arciuch - „Kompozytorzy Filmowi Emigracji”, gdzie będę prowadził orkiestrę.

Od rapera do dyrygenta?

Tak trochę jest, ale nie jest to droga usłana różami i przede wszystkim, jest ona naznaczona wielką pokorą samotnej drogi samuraja (śmiech). Do tego długi czas miałem olbrzymie kompleksy, że nie mam wykształcenia muzycznego i jak ja w ogóle mogę prowadzić big band? Przecież to nie przystoi. Dzięki paru osobom, jak np. Marek Moś, Leszek Możdżer, odważyłem się jednak robić to co czuję. Do wszystkiego dochodziłem sam ciężką pracą i uczeniem się programów, instrumentów, metod, itd. Dopiero dzisiaj, kiedy poznałem hip-hop, beatbox, trochę jazzu, akordeonów, folku, elektroniki i muzyki filmowej czuję, że staję się muzykiem pełną gębą. Kompozycje, które zrobiliśmy z Janem Feat’em i naszym orkiestrowym projektem Rebel Babel Ensemble, dodały mi pewności. Dziś jeździmy z Rebel Babel po całej Europie. Wciąż jestem bardzo krytyczny i niezadowolony z siebie. Ale takie sytuacje jak ostatnio na Pohoda Festival na Słowacji, gdzie po koncercie poprosili nas o drugi koncert dzień później w prime time, dodają mi wiary w to co robię.

Znasz nuty?

(śmiech) Teraz już znam. Z widzenia (śmiech). Pamiętam jakie jednak miałem kompleksy, gdy ich nie znałem. W ogóle pomyślałem ostatnio pracując nad interpretacjami kompozytorów muzyki filmowej, jak wielką klapę zalicza cywilizacja schodząc do tych prostych bitów, basów, sampli, do tego minimalu, który jest teraz tak modny, a który tak bardzo zubaża muzykę i wrażliwość.

Mówisz, że jesteś opowiadaczem historii. Jakie historie zatem opowiesz w najbliższym czasie?

16 listopada w gdańskim Starym Maneżu będzie miał miejsce ważny koncert. Będzie to 3 godzinne show definiujące moją osobę.
3 projekty, które ukazują moje 3 ścieżki - L.U.C. i poetyka rymu, Zrozumieć Polskę - jako cykl historycznych spektakli multimedialnych i Rebel Babel Ensemble jako transkulturowy i wielogatunkowy Big Band prezentujący różnorodności języków w lingwistycznym i muzycznym tego słowa znaczeniu. Aktualnie, wraz z Rebel Babel Ensemble na warsztat wzięliśmy wspomnianych polskich kompozytorów, od których rozpoczęła się historia polskiego filmu, od Henryka Warsa, przez Bronisława Kapera, Władysława Daniłowskiego, Krzysztofa Komedę, po Jana A.P. Kaczmarka. Będziemy reinterpretować ich muzykę, mam nadzieję, że tego nie sprofanujemy (śmiech).

Jak kształtował się Twój gust muzyczny? Joł-Joł mada faka i wielkie łańcuchy na czarnych, grubych karkach od młodości, czy coś innego?  

Moje muzyczne korzenie są rozpierzchnięte jak włosy Chopina po etiudzie rewolucyjnej. W domu rodzinnym często słychać było na szpulach Chopina, Mozarta, ogólnie klasyka. Jako dzieciak na ustach miałem piosenkę Andrzeja Rosiewicza o chłopcach radarowcach, ale też pamiętam jak dziś, gdy zbiegałem na podwórko nucąc „Kocham cię życie” Edyty Geppert. Nadal je tak kocham. Potem miałem 7 lat i był czas Michaela Jacksona, którego wtedy nie kumałem. Zamieniłem go na CC Catch, a potem musiałem dokonać 6 wymian rekompensujących tę kasetę nim znów zdobyłem Jacksona (śmiech). Jako nastolatek wpadłem w rocka, miałem katanę, ćwieki, stałem się romantykiem wpatrzonym w niebo przy jakby niepowiązanych nieco zwrotkach Jolka Jolka. A potem nastąpił już okres bardzo świadomy, w moim życiu pojawił się m.in. triphop, niepokojąca nuta. To była rewolucja. Smoke City, Massive Attack, Portishead a równolegle - The Fugees, Korn, Radiohead, Kazik, Liroy, Paktofonika – tego słuchałem już bardzo świadomie. Potem był też Miles i Stan Getz oraz Clifford Gilberto, Skalpel, Jazzmatazz i wiele innych. Reasumując, moja muzyczna droga to głęboki eklektyzm, jak radosna architektura Małego Kacka w Gdyni.

Wspominałeś wcześniej o projekcie Zrozumieć Polskę – to Twój projekt edukacyjno – muzyczny będący nowoczesną lekcją historii dla wszystkich. Ja zapytam przewrotnie – czy rozumiesz dzisiejszą Polskę?

Rozumiem, dlatego jeszcze jestem w stanie tu żyć, ale mam jej bardzo wiele za złe, czy też współczuję jej. Rozumiem, że 123 lata w niewoli, wojna, okupacja, komunizm, represje, mają ogromny wpływ na to jacy jesteśmy – nieufni, kłótliwi, dumni, skłonni do skrajnych postaw, pełni kompleksów, pozbawieni empatii. Do tego narodowa nadwyżka IQ została w Katyniu lub na emigracji w Londynie i USA. Dajemy się zmanipulować przez edukację nastawioną na bezmyślne wkuwanie, brak zrozumienia procesów. Jest dla mnie ogromnym szokiem, że tak bardzo odwracamy się od Europy, która może nie jest doskonała, ale uczyniliśmy dzięki niej ogromny przeskok cywilizacyjny – autostrady, nowoczesne szkoły, boiska, infrastruktura, rozrywka, wzrosły pensje, społeczeństwo staje się coraz bardziej zamożne, a mimo to mnóstwo w nas zawiści i tak łatwo poprowadzić masy populistyczną narracją nienawiści i obietnicy zemsty. To są wszystko kompleksy i efekty narodowej pourazowej choroby psychicznej plus rozdarcie między Europą i Azją. Polacy to w gruncie rzeczy fajny naród o wielkim sercu - gorzej z polskimi politykami i pieniactwem. Mam nadzieję, że nie uda się nas całkowicie podzielić. Trochę mi wstyd za Polskę ostatnio, ale wciąż kocham ten kraj i trzymam za niego kciuki.