SEBASTIAN FABIJAŃSKI

UPADKI UCZĄ NAJWIĘCEJ

Jeden z najciekawszych aktorów młodego pokolenia. Popularność przyniosły mu role bezkompromisowych bohaterów ze świata przestępczego. Nie ma Facebooka ani Instagrama, ale we wrześniu zobaczymy go na dużym ekranie w najnowszym filmie Filipa Bajona „Kamerdyner”. Ta kaszubska saga swoją premierę będzie miała na festiwalu filmowym w Gdyni. W rozmowie z Prestiżem Sebastian Fabijański mówi o pracy na planie i towarzyszących jej emocjach.

Filip Bajon powiedział kiedyś, że robi filmy kostiumowe po to, by znaleźć się w świecie, w którym nigdy nie mógłby się znaleźć. Myślisz podobnie, gdy dostajesz scenariusz do „Pań Dulskich” albo „Kamerdynera”?

Zdecydowanie tak. Jeśli Filip Bajon proponuje udział w widowisku historycznym, pamiętając „Magnata”, Wahadełko” i inne jego filmy, to się przebiera nogami, żeby móc jak najszybciej się znaleźć na planie, właśnie w świecie, którego już nie ma, i o którym po przeczytaniu scenariusza myśli się z nostalgią. Kamerdyner to kino epickie i jak na kino epickie przystało, historia mojego pojawienia się w obsadzie też trochę zahacza o „epickość”.

Pamiętasz ten moment, kiedy Filip Bajon zadzwonił z propozycją głównej roli w tym filmie?

Byłem wtedy na bankiecie przy okazji filmu „Nowy świat”. Nagle zadzwonił telefon i wyświetlił mi się numer Filipa. Była godzina 23. W pierwszej chwili pomyślałem, że telefon sam mu zadzwonił w kieszeni, ale odbieram i słyszę: „No cześć Sebastian, mam taką propozycję dla ciebie. Chciałbym, żebyś zagrał w moim nowym filmie główną rolę, 70 dni zdjęciowych na Kaszubach. Jutro zadzwoni do ciebie producentka, prześle ci scenariusz, itd.”. Odpowiedziałem: „Ok, rozumiem, no dobra... dzięki”. Rozłączyłem się, a później chyba z pięć razy sprawdzałem, czy aby na pewno mam odebrane połączenie od Filipa i czy w ogóle z nim rozmawiałem. To było tak abstrakcyjne i nierzeczywiste, ze rano napisałem mu sms-a: „Filip, bo trochę nie ogarniam. Dzwoniłeś do mnie wczoraj w nocy i mi proponowałeś główną rolę w filmie?” Odpisał, że tak. Faktycznie, później zadzwoniła Olga Bieniek (producentka) i porozmawialiśmy, po czym dostałem scenariusz i się zakochałem od pierwszego wejrzenia.

 

Myślisz, że ten film dla Kaszubów to będzie tak samo ważna historia, jak „Róża” Smarzowskiego dla Mazurów?

Oczywiście, dla Kaszubów to może być bardzo ważny film, bo ta historia jest też o nich. Ale jednocześnie czuję, że ten film jest bardzo uniwersalny i nie zdziwiłbym się gdyby „dotknął” niejednego widza nawet poza granicami naszego kraju. 

Kogo grasz. Kim jest Twój bohater?

Gram chłopaka, który urodził się w tragicznych okolicznościach. Jego matka zmarła przy porodzie, nie wiadomo, kto jest jego ojcem. Został przygarnięty przez arystokratkę do  rodziny polsko-niemieckiej Von Krausów. Tam dorastał, ale pewne okoliczności sprawiły, że musiał np. zostać kamerdynerem we własnym domu. Poza tym, ten film to głównie piękna i zarazem tragiczna historia miłosna. 

Powiedziałeś, że film powstaje już trzy lata, że było kilkadziesiąt dni zdjęciowych. To rzadkość w polskim kinie. Przy innych produkcjach aktor ledwo rozpocznie pracę na planie i już ją kończy.

To prawda. Coś, co mnie bardzo cieszy i dzięki czemu moje życie stało się jakoś pełniejsze dzięki „Kamerdynerowi”, to gra na pianinie. Wcześniej miałem sporo wspólnego z muzyką, ale nie grałem na żadnym instrumencie. Jestem wdzięczny temu filmowi za to, że mi to piano do domu „przyniósł”. W zeszłym roku, kiedy byłem przed wszystkimi scenami grania na pianinie, tuż przed świętami wielkanocnymi obejrzałem „La La Land”, po czym przeczytałem, że
Ryan Gosling nauczył się grać na fortepianie specjalnie do filmu.

Pomyślałeś, że jak on dał radę, to ja też sobie poradzę?

Dokładnie. Po prostu pojechałem do sklepu, kupiłem instrument i zacząłem stukać w te klawisze. Po tygodniu grałem Odę do radości na dwie ręce, a po miesiącu cały utwór Schumanna. Miałem świetnego, wyrozumiałego i cierpliwego nauczyciela - aplikację na iPada.

Sebastian Fabijański przy pianinie, a nie z bronią schowaną w schowku najnowszego Lamborghini, niezły widok. Myślisz, że ten film po rolach w „Belfrze”, czy w filmach Patryka Vegi może odczarować Twój wizerunek?

Bardzo bym chciał przede wszystkim żeby „Kamerdynera” zobaczyło jak najwięcej ludzi, bo to piękna, ponadczasowa, wspaniale sfilmowana i opowiedziana historia, a to czy ten film coś odczaruje, jeżeli w ogóle coś już jest zaczarowane, tego nie wiem. Wiem tylko, że ten film jest chyba najważniejszym, jaki do tej pory zrobiłem.

Powiedziałeś, że masz dużo wspólnego z muzyką. Znalazłam gdzieś informację, że Ty wyrosłeś z hip- hopu?

Trochę tak. Muzyka determinuje wiele stanów emocjonalnych, które później czasami okazują się kluczowe dla naszego życia. Ja na muzyce budowałem swój sprzeciw wobec niektórych zasad, czy postaw. Muzyka zawsze mi towarzyszyła, a to że trochę kombinowałem w kierunku hip hopu teraz wraca jak bumerang, bo planuję znowu coś podziałać muzycznie.

Chyba nie ma jeszcze w Polsce znanego aktora, który by rapował?

Nie chcę i nie będę się teraz kreować na jakiegoś rapera. To po prostu mój muzyczny środek wyrazu. Ten hip-hopowy bit, który przez całe życie mi towarzyszy, do tej pory mnie nie opuszcza.

Mam wrażenie, że hip-hop to dziś jedyny gatunek muzyczny, w którym warstwa tekstowa porusza aktualne tematy społeczne, w przeciwieństwie do piosenki aktorskiej…

Piosenka aktorska i estrada to kompletnie nie mój klimat i nie moja estetyka. Nie umiałbym chyba wyjść sam na scenę i śpiewać. Wstydziłbym się.

To jak Ty sobie radziłeś ze śpiewem w szkole aktorskiej?

Ciężko było. Nie chodziłem na zajęcia z piosenki (śmiech). W każdej szkole teatralnej miałem problemy z przedmiotem pt. piosenka.

Za którym razem dostałeś się do szkoły?

Za czwartym. Za pierwszym razem jak zdawałem byłem tak zasklepiony w poczuciu jakiegoś buntu i sprzeciwu, że chyba nikt by nie chciał mieć w szkole takiego studenta. Poza tym byłem głupi chyba. Mimo to zawsze przechodziłem do ostatnich etapów tych egzaminów, ale na końcu jakoś mnie nie chcieli. Te porażki nauczyły pokory. I trochę zmądrzałem w międzyczasie.

Z aktorami i aktorkami to chyba tak jest, że zawsze są za… jacyś. Za ładni, za młodzi, za starzy. Jak sobie z tym radzić, bo chyba trudno mówić o pokorze, gdy koło nosa przechodzi ci rola, w której się widzisz?

Nie uzależniam się od tego zawodu, m.in. z powodu takich emocji. Nie będę nikomu nadskakiwał, udowadniał, że jestem utalentowany, bądź nie. Nie chcę za dużo refleksji poświęcać sobie i się np. zastanawiać, czy jestem za ładny, czy za brzydki. Miałem taki etap, że faktycznie walczyłem z łatkami i uprzedzeniami bo mnie jakoś bolały, ale przestałem kiedy zrozumiałem, że i tak nie mam na to wpływu. Niby istnieje coś takiego jak warunki i każdy aktor jakieś ma, ale ja chcę to przełamywać, bo moje zawodowe życie powinno być przede wszystkim oparte na ryzyku. Z całą świadomością ryzyka, jakie niósł za sobą projekt pt. „Botoks”, zagrałem w nim.

Czego się obawiałeś?

Tego, że ludzie będą myśleć, że to jest jakiś manifest. Nie chciałem robić żadnego manifestu, bo dla mnie film jest wypowiedzią artystyczną. Oczywiście, w przypadku filmów Patryka Vegi to jest wypowiedź głównie komercyjna, ale byłem ciekaw, co zrobią z tym ludzie. Tak jak powiedziałem, ryzyko jest dla mnie pokarmem. Nie boję się upadać. Upadki uczą najwięcej.

Odnalazłbyś się w komedii?

Zależy w jakiej. W Polsce jest taka tendencja, że komedie są albo głupie, albo romantyczne. Ta tendencja sprawia, że przestaję się tym gatunkiem w ogóle interesować. Nie dlatego, że mam o sobie wielkie mniemanie, ale po prostu nie wiedziałbym co mam tam robić. W głupich komediach trzeba pajacować, a w romantycznych powielać schemat.

A jak na planie „Kamerdynera” radziłeś sobie z językiem kaszubskim?

Na bieżąco. Nasz producent i scenarzysta mówi po kaszubsku, mieliśmy też konsultanta językowego, więc nie pozostało nam nic innego jak uczyć się tej melodii i próbować mówić. To ważne, żeby takie kino było prawdziwe, więc kiedy mój bohater - Mateusz, Kaszub rozmawia z Bazylim, też Kaszubem, to trzeba gadać po kaszubsku. W ogóle na planie tego filmu mieliśmy wiele pięknych momentów. Mam nadzieje, że te momenty przeniosą się na ekran i ludzie dostaną coś wyjątkowego, coś do czego będą chcieli wracać i coś, co z zupełnie niewiadomych przyczyn zmieni ich życie.

A co sprawia, że angażujesz się w akcje społeczne? Taką była akcja Ani Rubik, która dotyczyła edukacji seksualnej w Polsce. Dlaczego wziąłeś w niej udział?

Pojawił się tam punkt, który spowodował, że wziąłem w tym udział. Dotyczył prawdy w aktach seksualnych. Wydaje mi się, że w kontekście seksualnym można dostrzec uprzedmiotowienie człowieka. Tymczasem uważam, że akt seksualny powinien być oparty na wzajemnym szacunku. Dla mnie to piękne spotkanie dwojga ludzi, a nie tylko „wsadził, wyjął - bułka paryska”.

Takie podejście w czasach, gdzie młodzi ludzie czerpią wiedzę na temat seksu z internetu, a dokładniej z pornografii, to rzadkość, tak samo jak sporym zaskoczeniem dla twoich fanów, a zwłaszcza fanek jest to, że nie korzystasz z mediów społecznościowych. Jedna z internautek napisała: „Jest boski, ale nigdzie go nie ma. Nie ma ani Facebooka, ani Instagrama”.

No nie ma mnie, bo nie umiem tam być. Nie interesuje mnie ten rodzaj ekspozycji mojego człowieczeństwa i mojego życia. Nie interesują mnie relacje fikcyjne, a relacje instagramowe są trochę z pogranicza fikcji i jakiejś wirtualnej autokreacji, która kompletnie mnie nie obchodzi. Nie ufam temu i nie wiem, co miałbym tam robić.

Ale dobrym gadżetem, np. w postaci smartfona nie pogardzisz?

Nie pogardzę.