Trójmiejska malarka, Agnieszka Nienartowicz podbiła ostatnio internet, wywołując falę wątpliwości swoim obrazem „Ogród rozkoszy ziemskich”, który do złudzenia przypomina zdjęcie. Choć artystka odcina się od fotorealizmu – nurtu w malarstwie, którego twórcy za cel stawiają sobie tworzenie obrazów niczym fotografii, nie można odmówić jej precyzji warsztatu na ich miarę. Talent Nienartowicz docenili nie tylko internauci, ale również kolekcjonerzy z różnych zakątków świata. Nic dziwnego. Jej prace wyróżnia nie tylko świetna technika, ale również wrażliwość i unikatowy sposób widzenia. Malarka wplata motywy z obrazów wielkich mistrzów jako atrybut we współczesny portret.

Obraz czy fotografia - zastanawiały się ostatnio polskie i zagraniczne media internetowe, publikując jedną z Twoich prac. Zaczynając studia na malarstwie chciałaś dążyć do takiej precyzji w malowaniu? Wiedziałaś, że realizm będzie kierunkiem, w którym się ono rozwinie?

Media, a zwłaszcza te internetowe, mają to do siebie, że zajmuje je głównie ta najbardziej powierzchowna sfera, dostrzegalna przy pierwszym spojrzeniu. Myślę, że wartością „Ogrodu rozkoszy ziemskich” - bo o tym obrazie mowa – jest fakt, że składa się z kilku płaszczyzn interpretacji. Dylemat „obraz czy zdjęcie?” jest tą najbardziej naskórkową. Nie interesuje mnie fotorealizm – jego priorytetem jest namalowanej danej sceny tak, by była jak najwierniejszą kopią fotografii, włącznie z malowaniem martwych pikseli, szumów, aberracji chromatycznych czy innych błędów zapisu. Realizm nie jest dla mnie celem samym w sobie, ale wynika ze sposobu, w jaki patrzę na świat. 

W jaki sposób patrzysz na świat?

Od dziecka bardzo uważnie przyglądałam się temu, co wokół, jestem perfekcjonistką, denerwuje mnie niechlujstwo, brak uporządkowania, chaos. Jestem też bardzo dociekliwa. Zawsze byłam mocno zdyscyplinowana, musiałam mieć wszystko pod kontrolą. Myślę, że mam zdolność wnikliwego i badawczego widzenia rzeczywistości. Sposób, w jaki maluję wypływa więc naturalnie z mojej natury. Oprócz tego doceniam wysokie umiejętności warsztatowe i wspaniałą technikę, imponuje mi to i potrafię długo zachwycać się doskonale namalowanym obrazem; nie lubię bylejakości. Od początku wiedziałam też do czego dążę i czego pragnę.

Czy internetowy szum medialny wokół Twojej osoby jest dla ciebie wartością? Zależy Ci na popularności? Dlaczego i dla kogo tworzysz?

Internetowy szum medialny przełożył się na realne zainteresowanie moimi obrazami. Odzywają się do mnie poważne galerie oraz poważni kolekcjonerzy z całego świata, posiadający w swoich kolekcjach znaczące nazwiska. Sztuka zawsze miała i ma za zadanie wzbudzać emocje, poruszać, ciekawić, zmuszać do myślenia, denerwować, zachwycać. Nie ma dla artysty nic gorszego, niż wzruszenie ramion jako reakcja na to, co robi. Ten „szum medialny” pokazuje mi, że to, co robię, porusza ludzi i jest to dla mnie cenne. Wartościowa, dobra twórczość zawsze łączy się z rynkiem, pieniędzmi i handlem – poprzez galerie, muzea, kolekcjonerów, aukcje sztuki. Uważam, że artysta udający, że ten świat nie istnieje i mu na nim nie zależy, prawdopodobnie rozgrzesza sam siebie i swoją twórczość, która prawdopodobnie nie wzbudza zainteresowania. Uważam też, że wykorzystywanie możliwości, które otwierają współczesne metody promocji, pozwalają artyście funkcjonować we współczesnym, szybko zmieniającym się świecie.

Skąd pomysł, żeby wytatuować plecy postaci motywem z obrazu Hieronima Boscha „Ogród rozkoszy ziemskich?” 

Przed namalowaniem tego obrazu zastanawiałam się nad naturą człowieka: bez względu na kulturę czy miejsce zamieszkania, wszyscy jesteśmy tacy sami. Pragniemy dobra, być kochanymi i kochać, jest w nas potrzeba i naturalne poczucie sprawiedliwości. Jednocześnie jednak pociąga nas zło, a jego czynienie często sprawia nam rozkosz. Ten dualizm mamy zapisany wewnątrz nas, jednak nasza natura widoczna jest też przecież na zewnątrz. Postanowiłam wypisać to na pięknym ciele młodej dziewczyny. Zastanawiałam się co to ma być i przed oczami stanął mi wspaniały i jednocześnie przedziwny tryptyk Hieronima Boscha. Ten obraz jest piękny, a pokazuje zło i spustoszenie. Dodatkowo, delikatność kobiety i wulgarność tatuażu, czy też malowidła na plecach jest w moim odczuciu mocnym zderzeniem.

 

Malarstwo, choć wraca do łask, w niektórych środowiskach artystycznych jest obszarem niszowym, a dla niektórych twórców „obciachem”. Dlaczego wybrałaś, tę, trudniejszą drogę, mając do dyspozycji wiele innych, współczesnych mediów, dających natychmiastowość efektu?

Pierwsze słyszę, żeby malarstwo olejne było obciachem! Jeśli już coś jest obciachem, to prędzej współczesne media poprzez właśnie natychmiastowość efektu, gdzie brak umiejętności można zastąpić nieustannymi poprawkami, pracą na warstwach i ciągłym wciskaniem przycisku „cofnij”. Nie zdziwiłabym się, gdyby za 20, 30 lat okazało się, że ciężko jest znaleźć kogoś, kto posiada w ręku fach, pozwalający sprawnie i poprawnie namalować choćby jabłko, nie wspominając nawet o portrecie.

Ile lat pracy i ile wyrzeczeń kosztuje osiągnięcie tak wysokich umiejętności technicznych w malarstwie?

Bardzo dużo. Myślę, że jestem trochę tytanem pracy, potrafię funkcjonować jak maszyna. Już w liceum nie mogłam spać po nocach, bo zastanawiałam się jak rozwiązać obraz, nad którym pracowałam. Nigdy nie traktowałam malowania jako wyrzeczenia, jednak prawdą jest, że wszystko wokół podporządkowane jest właśnie temu: życie towarzyskie, podróże, spędzanie wolnego czasu. Malarstwo daje mi życiowe spełnienie i satysfakcję. Kiedy teraz wspominam siebie z czasów studiów, to myślę, że byłam nieco dziwnym przypadkiem – prawie nie imprezowałam, bo najzwyczajniej szkoda mi było na to czasu, a na piątym roku nad moją sztalugą wisiała duża kartka z napisem „Nie przeszkadzać jak maluję i mam na uszach słuchawki”. Zawsze kiedy wracam po urlopie do moich obrazów, niezmiernie się cieszę i czuję przyjemną ekscytację.

Jak długo pracujesz nad jednym obrazem? Na co szczególne zwracasz uwagę podczas pracy?

Zazwyczaj jeden obraz to jeden miesiąc malowania. Praca nad nim zaczyna się jednak dużo wcześniej, niekiedy i kilka miesięcy przed samym malowaniem. Najbardziej gimnastykuję się umysłowo przy pracy nad projektem, rozrysowaniem moich myśli na kartce, przekładaniem ich na obraz. Następnie zapraszam modela, wykonuję sesję zdjęciową – zdarza się, że praca z modelem również przynosi nowe pomysły. Sam proces malowania jest najbardziej przyjemnym, choć również wymagającym.

Późnośredniowieczne motywy przeniesione z dawnych obrazów często pojawiają się w twoich pracach. Skąd pomysł na takie realizacje?

Prawdę mówiąc, nie wiem jak to się stało, że pierwszy raz umieściłam obraz w obrazie. Jako studentka miałam wielką ciekawość i pragnienie zobaczenia obrazów, które znałam z reprodukcji. Ponieważ nie miałam za dużo pieniędzy, podróżowałam autostopem po Europie, odwiedzając największe muzea i galerie: w Paryżu, Londynie, Wiedniu, Amsterdamie. Lubię spotykać się z ukochanymi obrazami oko w oko. Podpatruję technikę i warsztat starych mistrzów. W dobie internetu jest to bardzo proste, jednak kontakt z dziełem twarzą w twarz jest najbardziej fascynujący. Kocham starych mistrzów za ich warsztat, kunszt, myśl, wirtuozerię i mądrość. Często w naszym świecie konsumpcjonizmu i zniecierpliwienia tego nie doceniamy. Myślę, że tak mocno zrosłam się z tymi wszystkimi obrazami, że naturalnie i one „wrosły” w to, co maluję. Traktuję je jednak jako atrybuty, a włączając je w swoje obrazy po części przenoszę ich pierwotne znaczenie, a po części zmieniam je i stawiam w zupełnie nowym kontekście. To jest chyba taki mój prywatny dialog z twórcami, których dzieła kocham – a może też i mój osobisty hołd.