Zapraszamy do cyklu o „zawodach z duszą”. Takich, które niegdyś powszechne, dzisiaj powoli odchodzą w zapomnienie. „Zawody z duszą” to artykuły o rzemieślnikach i artystach, których profesje są nośnikami historii. Bohaterami czwartego odcinka naszego nowego cyklu jest rodzina zegarmistrzów z Gdyni – Franciszek Ogrodowicz oraz jego syn Piotr z żoną Karoliną.  

W rozbudowanym zakładzie przy ul. 10 lutego 25 w Gdyni pracuje dzisiaj troje członków rodziny Ogrodowicz. Wszyscy są kontynuatorami tradycji zapoczątkowanej przez jednego człowieka – ojca oraz dziadka – Stanisława Ogrodowicza.  

OD WROCŁAWIA DO GDYNI

Ta historia ma swój początek w 1947 roku, a jej korzenie sięgają aż do Wrocławia. To właśnie tam, Stanisław Ogrodowicz założył zakład zegarmistrzowski. W 1949 przybył do Gdyni, do swoich braci, którzy osiedlili się tu już przed wojną. Nie dostał jednak zezwolenia od ówczesnych władz na prowadzenie zakładu w tym mieście, więc otworzył go w Gdańsku. Dopiero w 1988, jego syn Franciszek przeniósł zakład do Gdyni.  

- Dziadek nigdy nie chciał być kupcem, jako jedyny z rodzeństwa został rzemieślnikiem. Od lat interesowały go zegary i miał w tym kierunku odpowiednie wykształcenie, więc postanowił otworzyć zakład zegarmistrzowski – mówi Piotr Ogrodowicz,
wnuk pana Stanisława. 

Z OJCA NA SYNA

To wielka rzadkość w dzisiejszych czasach i zawsze napawa zdumieniem, gdy młodzi, mimo postępu technologicznego i wielu możliwości pracy, jakie otwierają się na Pomorzu, wybierają rzemiosło i kontynuują rodzinną tradycję. 

- Jako młody chłopak miałem wiele dziecięcych marzeń. Chciałem zostać strażakiem, albo piłkarzem. Nie myślałem wówczas, że będę zegarmistrzem. Zegary były jednak obecne w moim życiu od najmłodszych lat. Pamiętam, jak dziadek sadzał mnie na kolanach i razem rozmontowywaliśmy, a później składaliśmy cały mechanizm. Bawiliśmy się w ten sposób długimi godzinami – dodaje Piotr Ogrodowicz.

Rodzinna tradycja przechodziła z ojca na syna w sposób naturalny. Gdy zakładem zarządzał Franciszek Ogrodowicz (dop. red. - syn pana Stanisława), postawił Piotrowi warunek – aby pracować w zakładzie, musi najpierw ukończyć studia, w wybranym przez siebie kierunku.

- Chciałem szybko rozpocząć pracę w zakładzie, najlepiej od razu po maturze. Zgodnie z poleceniem ojca, ukończyłem jednak studia. Jestem wykształcony w kierunku turystyki. Nawet przez chwilę praktykowałem w zawodzie, ale szybko wróciłem do rodzinnej tradycji. Dzisiaj turystykę traktuję czysto hobbystycznie – dodaje Piotr Ogrodowicz. 

Można by pomyśleć, że praca wśród swoich to istna sielanka. Nic bardziej mylnego - rosną wówczas wymagania.

- Ojciec jest wymagającym nauczycielem. Łatwiej zrugać swego niż obcego (śmiech). Ale to dobrze, bo za wymaganiami stoi przecież jakość, którą od zawsze stawialiśmy na pierwszym miejscu – mówi Piotr Ogrodowicz.

NOWE ŻYCIE MASZYNY

Praca zegarmistrza ma w sobie coś z magii. To z resztą jeden z niewielu zawodów, który w swojej nazwie zawiera słowo „mistrz”. Zegarmistrz to inaczej mistrz zegarów, który mówiąc metaforycznie – stoi na straży naszego czasu. I wskrzesza maszyny, które w ciągu swojego życia straciły swój rozpęd.

- Największą radość czuję wtedy, gdy na moich oczach, martwy wcześniej czasomierz zaczyna tykać, zaczyna żyć. Bo zegar jest mechanizmem żyjącym – dodaje Franciszek Ogrodowicz.  

To zadziwiające, ale mimo popularyzacji zegarków i wciąż spadającej ich ceny, ludzie nadal chcą je naprawiać. Czasami do zakładu przychodzą klienci dwudziestoletni, innym razem tacy, którzy zbliżają się do dziewięćdziesiątki. Są to zarówno klienci nowi, jak i tacy, którzy zakład pamiętają jeszcze za czasów pana Stanisława. Mimo wielu różnic, łączy ich jedno – przynoszą przedmiot, który musi być dla nich bardzo cenny. I oddają go w ręce mistrzów.

- Trafiają do nas przeróżne zegary. Czasami są to słynne i ekskluzywne marki, jak chociażby Patek Philippe. Innym razem pracujemy przy niesamowitych antykach, nawet takich, które znajdują się w zasobach muzealnych. Ludzie przynoszą do nas stare zegary Schwarzwaldzkie. Może nie są szczególnie wartościowe, ale praca z takim mechanizmem jest inspirująca – mówi Piotr Ogrodowicz.

I chociaż większość klientów odbiera zegarki zgodnie z terminem, niektórzy po nie nigdy nie wracają. 

- Rekordzista przyszedł odebrać zegarek po 16 latach. Wszedł i mówi, że 16 lat temu zostawił tu zegarek, nie będzie miał pretensji, jeżeli go nie mamy, ale postanowił spróbować. Zegarek mieliśmy, więc pan odebrał swój skarb, oczywiście naprawiony. Takich historii jest więcej. Zdarza się, że po zegarek wraca ktoś inny, bo np. znalazł kwit w marynarce zmarłego ojca – mówi Franciszek Ogrodowicz.

CZAS PŁYNIE, A TRADYCJA NIEZMIENNIE TRWA

Historia zegarmistrzostwa rodziny Ogrodowicz trwa nieprzerwanie już od ponad 70 lat. Mimo upływającego czasu, biznes wciąż utrzymuje się na rynku i właśnie przeżywa swój renesans. Siła tego miejsca najpewniej tkwi w usługach dobrej jakości, przekazywanych z dziadka na ojca, z ojca na syna. 

- Jeden z moich kilkunastoletnich synów wykazuje zainteresowanie rodzinnym fachem, ale ciężko na tę chwilę być czegokolwiek pewnym. Synowie, podobnie do mnie, mają kontakt z zegarami. Często tutaj przychodzą, czasami pokażę im, jak wygląda mechanizm od środka, ale czy któryś z nich będzie kontynuować tradycję, czas pokaże – dodaje Piotr Ogrodowicz.

Zanim synowie będą gotowi wybrać swoją drogę, minie jeszcze co najmniej kilkanaście lat. Do tego czasu wszystko może się zmienić. Zegary mogą wyglądać przecież zupełnie inaczej. Póki co, rodzina Ogrodowicz skupia się na bieżącej pracy, zamiast rozmyślać nad przyszłością. Nie jest to proste, bo w tym zawodzie, upływający czas czuje się jakby mocniej. 

- Cały czas coś u mnie tyka i dzwoni. Nie skupiam się nad tym, żeby nie zwariować (śmiech) – podsumowuje Piotr Ogrodowicz.