Swoją przygodę zaczynał w czasach bigbitu i to w samej jego kolebce – w Sopocie. Zanurzył się w rocka, a potem w jazz. Wiele lat spędził w najmodniejszych klubach i dyskotekach PRL-u, współtworząc ich klimat. Towarzyszył narodzinom wielu formacji rockowych – tych z lat 70. i tych z lat 80. Był współtwórcą Muzyki Młodej Generacji, kierował festiwalem w Jarocinie i kilku innymi. Wymyślał, inicjował, organizował a przy tym dużo pisał. Marcin Jacobson - sopocianin, publicysta, autor licznych artykułów i kilku książek o polskiej muzyce. W rozmowie z Michałem Stankiewiczem opowiada o początkach rock’n’rolla w Polsce, trójmiejsko-szczecińskiej rywalizacji i… bitwach Sopotu z Wrzeszczem.

Trójmiasto to polski Liverpool? Tak Pan powiedział?

Tak, z tym, że tutaj działo się dużo więcej rzeczy niż w Liverpoolu. Tu powstał nasz jazz i rock’n’roll, a do tego zrodziło się kilka inicjatyw, które budowały infrastrukturę polskiego rynku muzycznego – festiwale, Non Stop, Musicorama czy Disco-Rama 111, czyli pierwsze w Polsce profesjonalne dyskoteki. Najważniejsze jednak chyba było to, że tutaj narodziły się pierwsze nasze zespoły bigbitowe. 

Bigbitowe, czyli po prostu rock’n’rollowe.

Tak, to była gra pozorów. Z jednej strony mieliśmy zapatrzoną w Moskwę władzę ludową, która próbowała przeszczepić nam sowiecki model kultury, czyli np. pieśni masowe i propagandowe śpiewanie. Z drugiej ludzie, którzy otarli się o Zachód i byli nim zafascynowani. Ciekawe, że ci drudzy często byli ustrojowymi ideowcami. Był wśród nich Franek Walicki, ojciec chrzestny polskiego rocka, wokół którego na początku wszystko się kręciło. Franciszek, mimo swych szlacheckich korzeni był socjalistą i uważał, że to jest jedynie słuszny ustrój, który po drodze został wypaczony. Uważał, że da się go naprawić m.in. przenosząc światowe nowinki na nasz polski grunt. Uznał, że przez modny wówczas rock’n’roll można przekonać młodych ludzi do ustroju, który budził wiele wątpliwości. Pierwsza założona przez Franciszka kapela, Rhythm and Blues szybko została spacyfikowana, bo nie dość, że nosiła angielską nazwę, to jeszcze ludzie szaleli na ich koncertach, a to budziło niesmak na szczytach władzy. Walicki nie poddał się i sięgnął po kamuflaż – wylansował termin mocne uderzenie czyli bigbit, który poza Polską nigdzie nie funkcjonował.

A w miejsce Rhythm and Blues pojawili się Czerwono-Czarni.

Tak. Nowy zespół, który w zasadzie grał to samo, ale już z polskimi tekstami. Do tego Franciszek dorobił ideologię, że czerwony symbolizuje ideę, a czarny ciężki los ludu pracującego. Przesadził! Potem wymyślił jeszcze nośne hasła: „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki” i „Szukamy młodych talentów”. Tym razem wszystko udało się jak zaplanował, a Czerwono-Czarni ruszyli w nieustającą trasę po Polsce.

I szybko przenieśli się do Szczecina.

To była jego pięta achillesowa. Walicki miał dobre pomysły i potrafił je przeforsować, ale z biznesem było już gorzej. Pierwsze dwa festiwale jazzowe, w których odgrywał kluczową rolę po dwóch latach odfrunęły do Warszawy. Wtedy w Polsce wszystko było
zinstytucjonalizowane. Człowiek był muzykiem tylko wtedy gdy miał kwit, że nim jest. Stawki za granie były urzędowo uregulowane, a każde województwo miało państwową instytucję dystrybuującą rozrywkę, tzw. Estradę. Franciszek, będąc legalistą wypłacał Czerwono-Czarnym najniższe stawki, bo muzycy takie mieli papiery. Natomiast Estradą Szczecińską kierował wtedy Jacek Nieżychowski, a pomagał mu Jerzy Kosiński. Panowie znacznie lepiej znali kruczki obowiązujące w branży. Gdy przyjechali do Trójmiasta i powiedzieli chłopakom: „Panowie, damy wam wyższe stawki, załatwimy też wojsko, ale przenosicie się do Szczecina” i było po rozmowie. Po prostu kupili Czerwono-Czarnych. Podobnie wyglądało to z Niebiesko-Czarnymi, Breakout’em i SBB, choć tutaj ingerencja osób trzecich nie była już potrzebna. Zespoły te, gdy stawały na nogach, opuszczały Walickiego i szły na swoje, o co Franciszek miał do nich ogromny żal.

Marek Karewicz, słynny fotograf gwiazd z lat 60. i 70. w swoich wspomnieniach, a które Pan spisał ocenił to jako działanie naganne. A tymczasem Nieżychowski (Jacek Nieżychowski jest dziadkiem Michała Stankiewicza – dop. red.) dokonał udanego transferu. To norma w show biznesie.

Dzisiaj tak, wtedy inaczej się to oceniało. To inne były czasy. Wszyscy jechali na jednym wózku i w branży obowiązywał rodzaj kodeksu postępowania. Staraliśmy się działać i zarabiać w ramach określonych zasad. W okresie politycznego przełomu, narodził się krwiożerczy kapitalizm i podkupywanie i podkradanie stało się przyjętą regułą.

Podkradanie? Jeżeli w ogóle możemy mówić o nagannym zachowaniu, względnie nielojalności, to chyba w odniesieniu do zespołu, a nie inicjatorów. Jego członkowie dostali lepsze warunki i je przyjęli. Oczywiście szkoda, że zostawili Franciszka Walickiego.

Niby tak, ale coś musiało być na rzeczy skoro Nieżychowski zatrudnił Walickiego jako konsultanta przy pierwszym festiwalu bigbitowym w Szczecinie, który sam wymyślił. Walicki odpłacił mu pięknym za nadobne, bo przywiózł Niebiesko-Czarnych, którzy zgarnęli
najważniejsze nagrody.

To był rok 1962. Reasumując: Niebiesko-Czarni powołani w miejsce Czerwono-Czarnych, którzy uciekli do Szczecina, jadą do tego miasta i wygrywają Festiwal Młodych Talentów.

Tak, rywalizacja była niemal sportowa. Wręcz taka bezpośrednia konfrontacja – bójka jeden na jednego.

Wszystko rozgrywało się na linii Szczecin - Trójmiasto. Te miasta zdominowały rock’n’roll.

To nie był przypadek. Obie portowe aglomeracje były oknem na świat. Większość marynarzy woziła węgiel na krótkich liniach do Szwecji i Anglii. Często bywali w domu, więc dla nich kontrole w portach były mniej restrykcyjne. Płyty nie raziły celników, a że przebitka na nich była całkiem przyzwoita, to był one dobrym towarem do szybkiego obrotu. Na Wybrzeżu, zatem, mieliśmy większy dostęp do aktualnej muzyki i większą jej świadomość. Gdy rock’n’roll przestał już być „wiedzą tajemną”, to i Wybrzeże straciło
swoją siłę sprawczą.  

Lata 70., które Pan opisuje w swojej najnowszej książce „Rockowisko Trójmiasta” to był chyba już ten słabszy okres. Jeżeli chodzi o polską, a dokładniej trójmiejską scenę niewiele mi się kojarzy. Dopiero tzw. Muzyka Młodej Generacji ponownie pokazała siłę Trójmiasta.

To był w ogóle zły okres dla dla rock’n’rolla czy rocka w Polsce. Stołeczne lobby opanowało sytuację. O mediach, wydaniu płyty czyli karierze decydowała Warszawa, tamtejsze koneksje, układy towarzysko - polityczne. Równolegle pojawił się kolejny wynalazek, sprowadzony przez Walickiego, czyli dyskoteki. Okazało się, że jest szybki interes do zrobienia. Dyskoteka kosztowała tyle co prezenter i aparatura, czyli taniej. Poza tym opanowanie jednego rozrywkowego dj-a było łatwiejsze niż pięciu znudzonych graniem muzyków. W ten sposób dyskoteki zabiły żywe granie w klubach i knajpach. Trzeba tu jednak zaznaczyć, że na początku w dyskotekach nie grało się muzyki disco i to nie tylko dlatego, że jej jeszcze nie było. Muzyki pop też prawie nie graliśmy, bo ludzie łaknęli rocka.

Gdzie go puszczano?

Pierwszą i najsłynniejszą była sopocka Musicorama, Franciszka Walickiego. Kolejne pojawiły się jak grzyby po deszczu. Dwa gramofony, aparatura regent i kilka kolorowych żarówek. W Trójmieście modna też była dyskoteka w Żaku, którą robiłem z Wojtkiem Jasińskim i Disco-Rama 111, gdzie graliśmy na przemian z żywym zespołem. Repertuar? Hendrix, Led Zeppelin, Deep Purple, Black Sabbath, Wishbone Ash, ale też czasem jazz i Łucja Prus. 

Goście tańczyli?

Na tym polegał sukces dyskotek, że część przychodziła słuchać, a część tańczyć, bo dla szarych ludzi w Polsce były one muzycznym oknem na świat. To się dość szybko zmieniło, bo zaczęły działać mechanizmy rynkowe. Restauracje, w których dotychczas na dancingach grały żywe zespoły, traciły publiczność, więc ich szefowie szybko przeliczyli sobie, że dyskoteka jest tańsza. Różnica polegała na tym, że dj-e musieli dostosować się do gustów pań w kremplinach i panów z krawatami na gumce. Prowadziłem tylko kilka takich imprez i największe pieniądze zarabiałem z napiwków. Przychodził nagrzany facet, rzucał  słuszny banknot i grało się „pucio – pucio”.

Tym sposobem zespoły rockowe straciły miejsca do grania?

Tak, w dyskotekach zaczął królować pop i to on stał się obowiązującą  muzyką taneczną, więc ludzie o nieco wyższych aspiracjach i chcący zamanifestować swą inność szukali miejsca dla siebie i znajdowali je w coraz liczniejszych klubach studenckich. Tam funkcjonowały teatry eksperymentalne, kabarety, tam też grało się żywą muzykę. Ruch studencki przejął rock i jazz, który miał już wtedy nieco inny status. Kluby studenckie stały się enklawami, w których wolno było więcej. W Trójmieście prym wiodły Żak i Wysepka, ale były też Medyk, Mechanik, Artema, Łajba i mnóstwo innych, w których hartowała się rockowa stal. 

Weszliśmy już w lata 80., a chciałbym cofnąć się jeszcze do początku lat 70., gdy ostatnim mocnym trójmiejskim akcentem był Krzysztof Klenczon i jego Trzy Korony. Był bardzo wyrazisty. Szybko się przebił.

Tak, Krzysztof był gwiazdorem, który założył nowy zespół. On był frontmanem Czerwonych Gitar, najpopularniejszego polskiego zespołu w historii, więc Trzy Korony
skazane były na sukces. 

Dobry zespół?

Można o tym dyskutować … moim zdaniem dość słaby.

Ale wejście miał bardzo mocne.

Zgoda, ale w tym czasie w Trójmieście było znacznie więcej dobrych zespołów, które nie miały takiej siły przebicia i przepadły.

Klenczon ją miał? W swojej książce przytacza Pan wspomnienia jednego z jego fanów, który przyjechał do Sopotu na wakacje. Codziennie chodził na jego koncerty, a że nie miał pieniędzy to nie dojadał przez cały urlop. Rok później wrócił, by zaliczyć kolejnych 20 koncertów Trzech Koron. To dopiero poświęcenie!

Trudno to sobie dzisiaj wyobrazić jakim statusem cieszyli się wtedy ludzie estrady, czego sam niejednokrotnie potem doświadczyłem. Wystarczyło pojawić się w telewizji, w radiu, mieć kontakt z muzykami. Popularni artyści nie byli zwykłymi idolami, oni byli półbogami. Klenczon, najpierw w Czerwonych Gitarach, a potem Trzech Koronach, był z nich najbardziej wyrazisty. Dobrze wyglądał, świetnie się czuł na estradzie, więc był takim półbogiem.

A dzisiaj jest legendą.

On już za życia był legendą. Miał charakter i temperament. Potrafił dać w mordę, bluzgnąć, przyjść napitym na koncert, czyli swojak. To młodzieży imponowało. Widziałem w Non Stopie taką sytuację. Czerwone Gitary, miały próbę. Ostatnim krzykiem mody były wtedy tzw. Beatlesówki, czyli sztylbety z gumką. W trakcie próby jeden z przyjezdnych chciał pokazać drugiemu jak one wyglądają i uniósł nogawkę spodni Klenczona. A ten bez zastanowienia zdzielił go gryfem gitary, podbijając mu oko. Takie akcje imponowały, bo świadczyły o charakterności. Były to jeszcze czasy podwórkowych band i bitew między dzielnicami. W naszej książce „Rockowisko Trójmiasta” przypominam historię, gdy Wrzeszcz przyjechał zdobyć Non Stop i doszło do bitwy.

Zdobyć?

Tak, bo obowiązywały podziały dzielnicowe, rewiry. Non Stop był w Sopocie, więc sopocianie tu rządzili i ekipa z Wrzeszcza chciała to zmienić. Wychodzenie poza swój rewir bywało ryzykowne, a podziały przebiegały na różnych poziomach. Gdy byłem jeszcze gołowąsem w Sopocie istniał nawet podział na  górny i dolny Sopot.

I też się tłukły?

Oczywiście, i to jak.

W którym Pan był?

W górnym i dwa albo trzy razy za to oberwałem.

No, ale Non Stop był w dolnym Sopocie i był chyba terenem neutralnym dla sopocian.

Tak, tam przychodzili jedni i drudzy, bo obowiązywało swoiste zawieszenie broni, a potencjalnym przeciwnikiem byli przyjezdni. Natomiast po sezonie wszystko wracało do normy. W Sopocie po sezonie nie było miejsca, młodzież mogłaby się bawić, ze to we Wrzeszczu były kluby, w których grały dobre zespoły. Z konieczności jeździliśmy tam i czasem dochodziło do konfliktów – zwykle na tle damsko-męskim i było to tolerowane. Bywało jednak, że ktoś został pobity bez wyraźnego powodu. Wtedy jechała ekipa interwencyjna i robiła porządek. Kiedyś wracałem z koncertu w Hali Stoczni i we Wrzeszczu usiłowano mnie wyciągnąć z kolejki na peron tylko dlatego, że byłem z Sopotu. Wtedy udało mi się, bo w wagonie było jeszcze kilku sopocian, a na obcym terenie obowiązywała solidarność miejska. Gdyby mnie wtedy wyciągnęli pewnie zostałbym solidnie poturbowany. To było normalne. Jesienią i zimą byliśmy w odwrocie, bo jeździliśmy na ich teren. Za to lato było nasze, bo Non Stop był najmodniejszym
wtedy miejscem w Polsce.

Czy udało się Wrzeszczowi zdobyć Non Stop?

Nie. Przyjechali kilkudziesięcioosobową grupą, ale byliśmy na to przygotowani, bo uprzedziły nas tamtejsze dziewczyny. Spora grupa zabijaków z Sopotu czekała na nich w ukryciu na terenie torów wyścigowych. Przygotowali sobie drewniane pałki, kawałki grubego kabla itd. Był tam gęsty żywopłot, w którym powycinano i zamaskowano przejścia. Na pierwszy rzut oka w Non Stopie sopocian było niewielu, więc weszli jak po swoje. Gdy już w środku ochrona otworzyła bramki i ruszył sopocki desant zza płotu.
To była jatka.

Rzeź Wrzeszcza?

Tak. Milicja pojawiła się dopiero po wszystkim, bo się bali. Przyjechali i pozbierali tych, którzy nie byli w stanie uciec o własnych siłach. Pamiętam podobną bitwę o Żak z ekipą z Siedlec – też było grubo. 

Nie żal Panu Non Stopu? Co jakiś czas pojawiają się pogłoski o reaktywacji.

Oczywiście, że żal, ale tak jak żałuje się młodości. Moim zdaniem dzisiaj takie miejsce nie miałoby racji bytu. Nie byłby w stanie utrzymać się. Non Stop wtedy był czymś więcej niż klubem tanecznym. Pełnił rolę wyroczni. To tutaj dyktowane były mody, wprowadzano nowe tańce, namaszczano gwiazdy. 

To też cechy Sopotu jako takiego.

Tak, ale dzisiaj Sopot pełni inną rolę niż kiedyś. Gdańsk i Gdynia były dynamicznie rozwijającymi się miastami przemysłowymi i oknem na świat, gdzie dominowała ludność napływowa – głównie prości ludzie. Sopot był za to nieco snobistyczną oazą kultury i sztuki, bo tutaj mieściła się wyższa szkoła plastyczna i muzyczna. Przyjeżdżało tutaj mnóstwo młodzieży o aspiracjach artystycznych. W lecie pojawiali się tu politycy, gwiazdy filmowe, ale i półświatek. Sopot, jak całe Trójmiasto, był świetnym miejscem do ukrycia się. To tutaj uciekła po wojnie sławna Danuta Siedzikówna ps. „Inka”. Moja mama, która jest plastyczką, opowiedziała, że studiowała w Sopocie z bardzo miłym rówieśnikiem, który pewnego dnia zniknął. Po latach okazało się, że był nim pierwowzór Maćka Chełmickiego z filmu „Popiół i diament” Wajdy. On się tutaj ukrył przed UB. W Trójmieście zawsze mieszkała niezwykła mieszanina ludzi, a Sopot zawsze
był w centrum tego tygla.

A teraz?

Ten wyraźny układ się rozmył, bo mnóstwo rzeczy dzieje się w Gdańsku i w Gdyni, a Sopot chyba przegapił swoje szanse. Mam wrażenie, że naczelnik miasta, przy całym szacunku dla tego co robi, nie do końca rozumie rolę kultury w witalizacji miasta i budowaniu jego wizerunku. W pewnym momencie usiłował zrobić z Sopotu centrum rozrywkowe typu Ibiza, ale to się nie do końca sprawdziło i pociągnęło za sobą mnóstwo niepożądanych zjawisk. Teraz jego ludzie wycofują się z tego, ale niesmak pozostał i wiele możliwości już umknęło. To, że sopocianin Leszek Możdżer robi dwa znaczące festiwale poza Sopotem jest tu aż nadto
wymownym przykładem.  

No, ale chyba największy wpływ na te zmiany mają tzw. czynniki obiektywne, a świat, który Pan opisuje w swoich książkach już po prostu nie istnieje. Ma Pan dzisiaj swoje ulubione miejsca w Sopocie, gdzie Pan chętnie bywa?

Raczej nie, bo też nieczęsto wychodzę. Ja…, ja już swoje wypiłem.

 

Dziękujemy Teatrowi BOTO w Sopocie za udostępnienie miejsc i instrumentów do sesji zdjęciowej.