VILDE VALLDAL JOHANNESSEN
WOJOWNICZA WRÓŻKA NA EMIGRACJI

Pesymista zawsze narzeka na wiatr. Optymista oczekuje, że ten szybko się zmieni, pozwalając pójść z prądem w obranym kierunku. To właśnie wiatr zmian przywiał ją do Polski z malowniczego Oslo. Zew przygody wciągnął bez reszty w polskie realia obiecując wiarę, nadzieję i miłość. Przepowiednia zaczęła się spełniać - opowiada Vilde Valldal – Johanneesen. Na deskach Teatru Komedii Valldal, tancerka, choreografka, instruktorka fitness łamie stereotypy ucząc widzów, że dystans i autoironia to najprostsza droga do rozwoju, a śmiech jest lekarstwem na wszystkie, nawet narodowe bolączki.

Co oznacza imię Vilde?

Babcia opowiadała, że wojowniczą wróżkę.

Kiedy sobie tą Polskę wymyśliłaś?

Po ukończeniu Akademii w Oslo szukałam pracy. Jestem tancerką i marzył mi się świat. Ten stoi otworem, jeśli nie brak odwagi. Co ważne, Polska to fajny kraj.

Mekka dla tancerzy? Dlaczego nie Stany?

Nigdy nie byłam w USA. Postawiłam na Europę z uwagi na odległość. Bliżej mamy, taty i rodziny. Dostałam się wraz z koleżanką do Łodzi. Plan był na pół roku, Łódź okazała się jednak totalnym hardcorem i porażką.

Wizerunek miasta okazał się nożem w serce?

Było szaro i brzydko, a ja można powiedzieć, że urodziłam się w lesie. Trafiłam do Domu Aktora. Brzmiało zachęcająco, ale rzeczywistość okazała się wstrząsająca. Dom był koszmarkiem. Powrót do przeszłości przynajmniej o 40 lat. Wspólny prysznic bez drzwi, karaluchy, syf i brak pralki. O nią walczyłam, prosiłam kupcie nam pralkę!

Rewolucjonistka z krainy fiordów.

Wróżka wojowniczka wywalczyła pralkę i prała przez 10 godzin non stop. Wyobrażasz sobie, że te pierwsze 3 miesiące prałam ręcznie?

Polska różniła się od Oslo w postępie cywilizacyjnym? 

Tak, a dodatkowo nikt nie mówił po angielsku. Chyba się wstydzili. 

Szok obyczajowy był?

Zdarzało się. W Łodzi dwa razy w roku dostawaliśmy w teatrze 3 kawałki mydła i małe pudełko z proszkiem do prania. Nie używałam ich, więc leżały w garderobie. Jedna z dziewczyn zapytała, czy ich potrzebuję, bo chętnie zrobiłaby z tego na tarce proszek do prania. Dałam i znów zaczęłam płakać. Nie mogłam zrozumieć, jak to jest, że ludzie pracują calutki dzień i nie mają pieniędzy na proszek do prania.

Postanowiłaś uciec nad morze

Z Maciejem Korwinem robiliśmy musical. Zaprosił mnie do Gdyni mówiąc, że jest bliżej Norwegii. Był to pomysł, ponieważ w Łodzi codziennie płakałam, byłam nieszczęśliwa, więc nie mogło już być gorzej. Na szczęście stał się cud!

Mówią, że w mieście z morza i marzeń cuda to codzienność

Oczywiście! Zamieszkałam również w Domu Aktora, jednak w znacznie lepszych warunkach. Przyjechałam do raju. Podoba mi się morze, ale zaczarowali mnie ludzie. Otwarci, ciekawi, chętni by mnie poznać i polubić.

Oklaskiwali gromko na deskach teatru?

W Muzycznym grałam przez 6 lat. Spektakle teatru są bliskie mojemu sercu. Było rodzinnie, na próbach zabawa. W Łodzi wszyscy na mnie krzyczeli. Źle, jesteś głupia, za gruba. Żyłam w stresie. Czułam, że dzieje się niszczenie człowieka. Nie potrafię tak funkcjonować. Artysta musi być wolny, pod taką presją popełniałam błędy.

Na drodze do wolności wymyśliłaś własny teatr?

Wymyślił mąż.

Historia nabiera kolorów

Jest dowodem, jak bardzo uwielbiam Polaków. Szczerzy, otwarci, inni niż Norwedzy. Ci są zdystansowani. Czujesz to, gdy chcesz się przytulić. Polak obejmie cię serdecznie. W Polsce spotkało mnie wszystko, co najlepsze. Wielka miłość, aprobata i możliwości.

Dzieciom w Norwegii nie okazuje się uczuć?

Od mojej rodziny dostałam dużo miłości. My narodowo jesteśmy chłodni. Mąż, chociaż wygląda jak Wiking pochodzi z Białegostoku i gdy tylko trafiamy do teściowej, przekonuję się, że można być jeszcze bardziej ciepłym
i kochającym. 

Teatr to wasze wspólne dzieło?

Tak, chociaż pomysł był Tomka. Jest aktorem i reżyserem.

Jak się pracuje w takich relacjach?

Bez problemu, łączy nas wspólna pasja. To nasze życie, cały czas jesteśmy blisko sceny, niezależnie, co robimy. 

Łatwo było otworzyć teatr?

Przez ciernie do gwiazd. Wciąż szukamy własnego miejsca, w którym moglibyśmy grać. 

Sztuka wymaga poświęceń?

Cierpliwości w oczekiwaniu, szczególnie, że mamy sporo tytułów. Ludzie chodzą chętnie na nasze komedie. Przez cały czas gramy „Emigrantkę” i „Hotel Palace”.

Od początku szło dobrze?

Po odejściu z Muzycznego rozważaliśmy przeprowadzkę do Norwegii. Było ciężko. Teatr Valldal miał rok, ale cały czas trwała walka i pytania po co mamy to robić. Potrzeba było czasu, aby dwójka artystów nauczyła się wiele od siebie. Szczególnie, że sami robiliśmy wszystko. Od scenografii po marketing. Nagle maszyna ruszyła, jednak stało się tak, gdy zrozumieliśmy, że potrzebujemy osób do pomocy. Zespołu, który tworzy Teatr Komedii. To Monika Wójcik - „Ika”, która zajmuje się scenografią. Strona muzyczna należy do Artura Guzy. Scenariusze i pomoc literacka są w rękach Szymona Jachimka, a bezcenna Kasia Kiłyk pracuje z nami przy wszystkich projektach. 

Brak własnego budynku to spory kłopot?

Tak, czujemy, że mamy problem. Ludzie chcą oglądać spektakle, które robimy w NOC-ie w Gdańsku, w Sopocie i Gdyni. Garaż jest wypełniony po sufit rekwizytami, podobnie jest w domu. Marzy nam się zapraszać ludzi w jedno miejsce w Gdyni. Nas dodatkowo zabija pakowanie. Po zejściu ze sceny jest sporo roboty, naprawdę nie chce się kolejny raz ładować scenografii do wynajętej przyczepy, jeśli jedyne o czym się marzy, to łóżko. Za to najlepszym przyjacielem stał się klej na gorąco – ciągle coś się psuje (śmiech).

Udowadniasz, że można żyć z pasji.

Trzeba tak żyć. Miałam kryzysy, nawet dostałam pracę w sklepie zoologicznym (śmiech). Sukces spektaklu „Wikingowie” spowodował, że uwierzyliśmy, że się uda i zostajemy.

Norweskie zarobki nie przemówiły do Was?

Wołały, ale nie mogłabym. Rodzice tęsknią i mimo wszystko byli mocno zdziwieni decyzją o pozostaniu w Polsce, chociaż tata uwielbia tu przyjeżdżać. Nauczył się paru słów, robi samodzielnie zakupy i spaceruje, gdzie się da. W Muzycznym czułam, że w kółko robimy to samo. Miałam wrażenie, że stanęłam w miejscu, dlatego zrobiłam kurs trenera personalnego. Potrzebowałam działać, rozwijać się. Postanowiłam porzucić taniec i teatr. Po 3 miesiącach dzwoniąc do taty przyznałam, że muszę być na scenie. Zakładać pończochy, malować się. Przyznał, że czekał na ten telefon. Wiedział, że scena to moje życie.

Jesteś jedynaczką?

Jest nas troje. Artystyczne rodzeństwo. Siostra maluje, a brat gra na fortepianie i śpiewa. Inni, niż rodzice. Tata pracuje w gazecie, a mama jest refleksoterapeutką. Uwielbiają sztukę i pewnie dlatego kierowali nas tą drogą.

Teatr Valldal zadebiutował „Emigrantką”?

Dla dorosłych tak, ale wcześniej mieliśmy „Księgę Dżungli” i „Alicję w krainie Cz.” Z Tomkiem przez kilka lat robiliśmy Teatr Junior w Muzycznym. Po odejściu grupa dzieci przeniosła się z nami. Banda dzieciaków, która nas inspiruje. Co tydzień mamy zajęcia i warsztaty. Ja zajmuję się tańcem, Tomek uczy aktorstwa.

Balet cię nie kręcił?

Za stara jestem na balet (śmiech)! Szkoła baletowa nauczyła mnie dyscypliny. Tańczyłam prawie od urodzenia, a karierę skończyłam mając 22 lata. Tu na deskach musiałam odrobinę się przestawić. Są tańce ludowe, różne formy ruchu i ekspresji, nie tylko czysty balet. Co dają musisz wykonać. W balecie są reguły. Masz ściany, które zabierają wolność. To bywa straszny świat. Baletnice nie należą do najbardziej szczęśliwych kobiet. Codziennie spada na nie informacja, co jest nie tak z twoim ciałem, techniką, wykonaniem, predyspozycjami. Ta krytyka powoduje zamykanie się w sobie i frustracje. Niskie poczucie wartości, którego trudno się pozbyć. Ciągła walka z wyglądem ciała zmienia perspektywę postrzegania świata. Nie umiałabym żyć na 100 procent wtłoczona w takie ramy.

Na scenie Teatru Komedii śmiejecie się z wielu ludzkich zachowań. Na co narzekają Polacy?

Nigdy nie może być dobrze. Pada - źle, za dużo słońca - też niefajnie. Nigdy nie jest tak, aby krzyknąć super. Poza tym Polacy dużo przeklinają. Mają też zupełnie inne podejście w biznesie. Dla Norwega klient jest najważniejszy. Polacy o tym zapominają, a uśmiech w takich relacjach to rzadkość. Pewnie w spadku po komunizmie. 

Powściągliwi Norwedzy nie używają wulgaryzmów?

Używają, ale mniej. Słowo kurwa to towarzyski klucz. Uwielbiam, jest ekspresja. Poza tym w Polsce dba się o kobiety, przepuszcza w drzwiach, odsuwa krzesło. W Norwegii panuje równouprawnienie. Obie płcie starają się funkcjonować na równi zacierając to co bardziej przynależy każdej z grup. Trzeba umieć zmienić oponę w aucie, ale o ile milej, gdy mężczyzna to zrobi za ciebie. Mamy inne ciała, umysły i reakcje, więc nie ma sensu udawać, że jesteśmy
tacy sami.

To pasuje ci, aby nie być taka zaradna? Taka norweska?

Jestem trochę feministką. Walczę, ale w słusznej sprawie równych zarobków i akceptowania inności. My mamy okres, hormony, których nie posiadają faceci, więc nie ma sensu grać, że wszystko jest identyczne.

My mamy Matkę Polkę, a czy jest Matka Norweżka?

Po porodzie jak najszybciej do pracy. Norweżki nie chcą siedzieć w domu. Polki są trochę inne. Norweskie „500 plus” funkcjonuje od zawsze, ale pamiętaj, że tam są pięciokrotnie wyższe zarobki, więc te pieniądze to mały pryszcz w rodzinnym budżecie. W Łodzi nie byłam w stanie przeżyć bez finansowego wsparcia od rodziny. Nie miałam co jeść. Gdy przyjechali, zaczęli od wypełnienia lodówki. Zupełnie nie radziłam sobie z realiami.

Ile lat uczyłaś się polskiego?

Cały czas się uczę. W pierwszym roku liczyłam do ośmiu, co było mi potrzebne na scenie. Świetnie operowałam słowami źle, masakra, dziewczyny jeszcze raz, horror. Z nieznajomością polskiego bywało zabawnie. W początkach w Muzycznym podczas próby do „Spamalota” pani choreograf krzyczała przez muzykę: „Vilde, stopy”. Stałam jak pała pośrodku sceny w bezruchu, bo myślałam, że chodzi o angielskie ‘stop it”. Okazało się, że miałam rozciągnąć stopy, była kupa śmiechu.

W Łodzi nie mówili po angielsku?

Nie. Jedyne czego doświadczałam to wyobcowanie i ciągły krzyk. Czułam, że nie przynależę do ich grupy, bo nie wiem, o co chodzi. Wariowałam, codziennie płakałam, chociaż jestem optymistką. W każdej przerwie pędziłam na siłownię, gdzie pokonywałam 20 kilometrów, aby to wszystko wybiegać i oczyścić głowę. Dopiero w Gdyni poczułam się jak kobieta. Błąd nie był końcem świata i wspólnie potrafiliśmy się z nich śmiać. Muzyczny był dla mnie łaskawy.

Gdzie uczyłaś się aktorstwa?

Uczę się od męża. Jest świetnym reżyserem z ogromną wiedzą. Zna się na tym, co robi. Jest dobrym nauczycielem, co widać w grupie prowadzonych przez niego dzieci. Mam codziennie warsztaty. W baletówce otarłam się o aktorstwo. Jestem trochę z ulicy, jeśli chodzi o scenę.

Przymierzasz się do roli nauczycielki po zejściu ze sceny?

Nie, to nie mój świat. Zajmę się kolejną miłością, którą są zwierzęta. Na razie skupiliśmy się na budowie teatru, aby miał ręce, nogi i widza. Zajęło nam to 3 lata, od roku czuję, że jest dobrze. Jesteśmy farciarzami, ponieważ od początku teatru komedii Valdall na widowni było ful. To nas trzymało i trzyma, to jest nasz obowiązek, aby robić kolejne dobre rzeczy.

Gdzie robicie próby?

Z dzieciakami w Domu Rzemiosła w Gdyni. Do „Emigrantki” w Teatrze Gdynia Główna, a „Hotel Palace” w Teatrze na Plaży w Sopocie. 

„Emigrantka” jest ci bliska? To Ty, czy sporo wariacji?

„Emigrantka” jest o mnie. Pokazuje Polskę oczami cudzoziemca. Inaczej jest w „Hotelu Palace”, w którym rola była trudna. W show pełnym absurdów, obrzydliwego bogactwa, ekstrawagancji i dziwnych wymagań trudnym wyzwaniem okazał się dla mnie język. Sztuka oparta na tekstach Topora ma zupełnie inną kompozycję słów, więc nie było to dla mnie naturalne. Ale dałam radę. 

Mąż reżyser. Co, jak zarzucą ci, że przez łóżko obsadzono cię w najlepszych rolach?

Wiadomo, że pokutuje żona reżysera. Próbujemy, aby praca pozostawała pracą. Tomek po równo krzyczy na mnie i resztę zespołu. Nie mam specjalnych praw. W domu za to nigdy nie kłócimy się przez teatr. Jest wiele innych, lepszych do tego tematów (śmiech). Oboje mamy w sobie sporo emocji. Jeśli coś jest nie tak, to gadamy o tym. Gdy się kochamy, jest miłość. Wiemy, co czuje drugi człowiek i potrafimy powiedzieć, co jest niedobre.

Co nowego w repertuarze?

„Bakteriusz i próchniak”, bajka dla najmłodszych, dzięki której norweskie dzieci bojąc się tych troli, mają czyste zęby. Spektakl z misją, bo jak widzisz najmłodsi jedzą sporo słodyczy. Chcielibyśmy z tym spektaklem
trochę pojeździć.  

Ty się zdrowo odżywiasz?

Tomek mówi, że nie zna osoby, która je więcej słodyczy, niż Vilduś! Dużo słodyczy i dużo warzyw.

Jesz mięso?

Nie. Czasem zjem kawałek, ale od dziecka mi nie smakowało. Czuję cierpienie zwierząt. To frustrowało mamę, która kombinowała, czym mnie karmić.

Czym zaskoczycie dorosłego widza?

Na pewno dalej „Hotel Palace”. Potem „Hejt school musical” z dzieciakami. Spektakl, który zajrzy do nienawiści w internecie i w szkole.  Robimy, to co aktualne, aby ludzie mogli mieć zrozumiały kontakt z tematem. 

Wrócisz do Norwegii?

Nie. Za rok mogę robić wielką imprezę z okazji 10–lecia w Polsce! Chociaż z drugiej strony nie powinno się tak szczegółowo planować. Życie jest przecież nieprzewidywalne.