ANDRZEJ JEZNACH JAK FENIKS Z POPIOŁÓW

Bez kompleksów przyznał się do wypalenia i depresji. Zarabiał kolosalne pieniądze i w jednej chwili został z wielomilionowym długiem. Powstał niczym Feniks z popiołów i napisał książkę. Potem kolejną, nominowaną do nagrody Economicus 2017. Doktor nauk ekonomicznych, erudyta, coach, który przekonał przede wszystkim siebie, że życie to ogromny dar i warto kontemplować czas na ziemi w każdej minucie.  Szczęście nie jest tylko dla wybranych - opowiada historię swojego życia Andrzej Jeznach,  biznesmen i autor popularnych książek „Natural Life Management” i „Szef, który ma czas”.

Pana życie to niesamowita opowieść o ludzkiej determinacji. Zacznijmy nie od początku Pana historii, ale od tego momentu przełomowego. Jak podnosił się Feniks?

Znamienna była bożonarodzeniowa kolacja. Spędziłem ją sam na sam z... gęsią. Zdałem sobie sprawę z tego, że zostałem na tym świecie zupełnie sam. Mimo, że finansowo stawałem na nogi, moje życie było wypełnione pustką. Nie miałem rodziny, nie było przyjaciół, z którymi mógłbym chociaż napić się piwa. Była gęś. I byłem ja. Całe tamte życie byłem zajęty celem, którym była potrzeba sukcesu. Jak się okazało za wszelką cenę. Od tamtej kolacji zaczyna się historia mojego odrodzenia.

Jaka jest definicja sukcesu? Pełne konto, podróże, spełnienie zawodowe... 

Sukces według definicji to osiągnięcie postawionego sobie celu. Miałem dom, kilka samochodów, przygotowywałem się do kupna samolotu, gdy nagle wszystko się zawaliło. W międzyczasie przyszedł moment, w którym zapytałem siebie, czy to jest droga, którą chcę iść. Zaraz przyszła następna refleksja, że stałem się człowiekiem, który stracił sens. Postanowiłem jednak budować życie na nowo, odcinając się od tego co było. Zdecydowałem się zmienić cel i nie ścigać się o 10, 20, 50 milionów, tylko poukładać życie tak, aby chciało się czekać na nowy dzień.

Choć kariera przebiegała wręcz wzorcowo...

Byłem sprawnym i skutecznym managerem. Kryterium prawidłowej kariery menadżerskiej to podwajanie zarobków co 4-5 lat. W 1981 wyjechałem do Hamburga i rozpocząłem pracę jako inżynier i tłumacz w znanej stoczni. Szybko awansowałem na stanowisko asystenta dyrektora handlowego, następnie trafiłem do międzynarodowego holdingu Mühlhan jako dyrektor handlowy na Polskę i Rosję, by na końcu stać się członkiem rady nadzorczej pierwszego zachodniego joint venture w Leningradzie. Kariera rozwijała się w zawrotnym tempie i w 1990 roku wyjechałem do Moskwy obejmując dyrektorskie stanowisko przedstawiciela na Związek Radziecki marki BMW. Byłem kimś. 

Szedł Pan jak burza...

Rozwój prywatnej przedsiębiorczości w Rosji generował szybko rosnący popyt na luksusowe samochody. W grupie moich klientów byli przedsiębiorcy, dyplomaci, ministerstwo spraw wewnętrznych. Mieszkałem w eleganckim apartamencie. Zakupy robiłem w Bierozce – odpowiedniku polskiego Pewexu, miałem do dyspozycji wszystkie modele sprzedawanych przeze mnie aut. Żyło nam się doskonale.

Wtedy fortuna niespodziewanie zakręciła kołem?

Zaczęło się od reorganizacji i informacji o rychłym zamknięciu mojego przedstawicielstwa. To był kubeł zimnej wody. Straciłem pracę, pieniądze i wypracowaną pozycję, ponieważ tam byłem kimś. Znałem osobiście sławy estrady, polityków, celebrytów, milionerów i nagle stałem się dla nich „persona non grata”. Przestali poznawać mnie na ulicy. Wraz z utratą pracy straciłem też pewność siebie. Nie mogłem znaleźć zatrudnienia na miarę oczekiwań, dlatego zdecydowałem, że pójdę drugą drogą i stanę się przedsiębiorcą. To było wyjście awaryjne. 

Spełniło oczekiwania?

W krótkim czasie założyłem kilka firm, po 3 roku zarabiałem więcej niż w BMW. Poznałem ciekawych ludzi, którzy tak jak ja stawiali pierwsze kroki we własnym biznesie. Michaił Chodorkowski czy Boris Niemcow, który z moich rąk otrzymał puchar w turnieju tenisowym. Interesy szły świetnie, wszystkie pieniądze inwestowałem i wydawało się, że świat znów jest u moich stóp. Do Hamburga wróciliśmy z rodziną z podniesionymi głowami. Najpierw zamieszkaliśmy w reprezentacyjnej dzielnicy pod lasem w Hamburgu, a krótko później kupiłem na Wyspie Uznam zabytkowy pensjonat z XIX wieku pod ochroną konserwatora zabytków, w którym urządziłem mieszkanie i siedzibę firmy. Sukcesy gospodarcze płynęły nieprzerwanym strumieniem. 

Na czym konkretnie zarabiał Pan miliony?

Z moim rosyjskim wspólnikiem dystrybuowaliśmy kosmetyki do sieci naszych drogerii. Drogerie świetnie się rozwijały, podobnie jak sieć marketów budowalnych. Dzięki bytności na Kremlu w Niżnim Nowgorodzie, otrzymywaliśmy kredyty bankowe, które umożliwiały tak szybki rozwój. Zabieraliśmy się też za budowę centrum logistycznego Cash&Carry, powoli dobijając do pierwszej ligi rosyjskich firm, z których wywodzą się dzisiejsi oligarchowie. 

Co poszło nie tak?

Załamanie rynku finansowego w Rosji. Najpierw w obliczu kryzysu nastąpiła denominacja rubla, potem dewaluacja, wszystko to spowodowało dramat na rosyjskiej giełdzie, z której inwestorzy masowo zaczęli uciekać. Tego nie było nawet w koszmarach sennych. W Rosji w 1998 roku mieliśmy do czynienia z efektem tzw. „czarnego łabędzia”, który w ekonomii jest terminem sytuacji kompletnie nie do przewidzenia, jaka nie powinna się wydarzyć. 

To znaczy, że pewniak nie istnieje?

Sukces może być kolosem na glinianych nogach. Z powagi sytuacji zdaliśmy sobie sprawę po 4 dniach. Nie mieliśmy szans na spłatę kredytów w obcej walucie, która w nocy podrożała ponad czterokrotnie. Wpływy ze sprzedaży w rublach spadły prawie do zera. Towar zalegał w magazynach i stał się pożywką dla banków, skarbówki i urzędu celnego. Z dnia na dzień stałem się bankrutem.

Świat się dla Pana skończył?

Musiałem zaczynać od nowa z kilkoma milionami długu. Nie wierzyłem w to co się stało. Każdy kryzys ma powtarzalny schemat. Najpierw wyparcie, czyli jesteśmy przekonani, że to co się stało nie jest możliwe. Potem przychodzi okres otrzeźwienia – to się wydarzyło. Następnie zaczynamy go przerabiać i szukać drogi wyjścia z kryzysu. Czwarta faza to walka z nim. Odnajdywanie szans i błogosławieństw tej sytuacji.  Dopóki walczyłem o przeżycie, aby nie stracić resztek majątku, widziałem w tym sens. Problem przyszedł, gdy już znowu stanąłem na nogi, gdy zobaczyłem światło na końcu przysłowiowego tunelu. Bolało strasznie, nie miałem ochoty na nic, na podnoszenie się z ziemi, na życie. Popadłem w marazm, paliłem 3 paczki papierosów dziennie. 

Utrata budowanego przez lata biznesu i milionowe długi mogą być błogosławieństwem?

Wszystko zależy od tego jak sobie poukładamy to w głowie. Analizując przyznaję, że w Rosji jak durny biegłem za sukcesem. Po drodze widziałem tych, którzy nie wytrzymali. Tych, których zastrzelono. Zarabiane miliony tego nie zrekompensują. Wir walki powoduje, że tracimy ostrość oceny. Kryzys dał mi szansę, był momentem zwrotnym w moim życiu. W języku chińskim kryzys to dwa znaki. Jeden znaczy zagrożenie, drugi szansę. Ten obraz przemawia do mnie po dziś dzień.

Co jeszcze musiał Pan stracić, by dotarło do Pana, że to jednak było błogosławieństwo?

Obsesja sukcesu stała się źródłem najsilniejszego rodzaju stresu. Syzyf turlał swój głaz na górę i był zadowolony, że ma zadanie i cel. Gdy spadł, robił to ponownie. Najgorzej gdyby wylądował na wierzchołku. Wtedy stanąłby i zgłupiał. Podobnie było ze mną. Po drugim kryzysie straciłem wszystko. Nie miałem majątku, firmy. Przez cztery lata harowałem jak wół po 16 godzin dziennie odbudowując to, co upadło. Każdego dnia wypalałem 3 paczki papierosów. Wielokrotnie moja była żona pytała dlaczego to robię. Zawsze odpowiadałem - dla nas. 

Faktycznie tak było?

Nie chciałem, aby banki zabrały nasz dom na wyspie Uznam, nie chciałem obciążać rodziny moimi długami. Dom udało się uratować, rodziny już nie. Po 33 latach małżeństwa nastąpił rozwód. A mnie na dodatek dopadło totalne wypalenie zawodowe, akurat w momencie, gdy udało mi się stanąć na nogi i odbudować poczucie bezpieczeństwa. Pojawiła się silna depresja, która musiała być leczona. 

Jak to zdiagnozować? Mówiąc depresja mamy na myśli gorsze samopoczucie, zły dzień i przysłowiowego focha. Nawet „ja się zabiję” to dość utarty slogan.

Depresja, o której piszę w książce, to więcej niż 14 dni stanu spadku nastroju, jak podaje znana definicja amerykańskiego stowarzyszenia psychiatrycznego. Trudno też dopasować do niej jednoznaczną przyczynę. Dotarło też do mnie, że nie wystarczy chodzić do lekarza, faszerować się medykamentami. Skuteczna walka z depresją odbywa się na wielu płaszczyznach i jest to długi proces, a jego hasłem przewodnim jest zmiana. Zmiana nawyków, mentalności, praca nad charakterem, wolą, itp. Tej zmiany zapragnąłem podczas wspomnianej na początku kolacji z gęsią. Zacząłem od pozbycia się roli wszechmogącego.

Kłócił się Pan z Bogiem? Był żal do losu?

Poprawa zaczyna się zawsze od momentu, gdy przejmiemy sami odpowiedzialność, gdy przestajemy zrzucać winę na kogoś innego. Także i na los. Poszukiwałem swoich błędów, tego co ja zrobiłem źle. Pamiętam sytuację, gdy po 25 latach poszedłem sam do kościoła. Nie wiedziałem po co. Tam był spokój, nastrój, byli ludzie. W jednej z książek przeczytałem, że podczas kryzysu, jeśli nie wierzysz w Boga, to zacznij.

Wiara miałaby uczynić za nas cuda?

Wiara to punkt zaczepienia. Masz kogoś, komu możesz się zwierzyć. Czytając wiele mądrych książek szukałem religii, która będzie do mnie pasowała i wylądowałem gdzieś w okolicach buddyzmu. Nie jako religii, ale filozofii. Dalajlama pytany, kto stworzył świat, odpowiedział: nie wiem. To nie jest jego problem. Z niektórymi sytuacjami w życiu trzeba się pogodzić.

Potrafi Pan być w takim rozliczeniu obiektywny? Najzupełniej ludzkie jest to, ze próbujemy się sami przed sobą wybielić.

Rozmawia Pani z osobą, która ma za sobą długi proces. Miałem okres silnej depresji, która musiała być leczona. Sam fakt, że o tym mówię jest dość przełomowy. Staram się sam przed sobą nie wybielać, bo to jedyna droga, aby wyciągnąć lekcję z tej sytuacji. Kryzys jest w tym bardzo pomocny. Nie kokietuję mówiąc, że jestem wdzięczny za kryzysy. Nigdy nie czekałem pasywnie na łut szczęścia. Dzisiaj czuję się silniejszy i nie obawiałbym się teraz losu. 

Apetyt już nie rośnie w miarę jedzenia?

W życiu byłem już bogaty i biedny. Mieć pieniądze jest przyjemnie, chociaż nie niesie to za sobą szczególnego sensu ani poczucia szczęścia. Stanąłem na nogi, uruchomiłem kolejny biznes, prowadzę w Niemczech firmę zajmującą się produkcją i dystrybucją regałów sklepowych i magazynowych, systemów wystawienniczych, stojaków reklamowych, prezenterów, itp. Firma świetnie się rozwija, ale w pewnym momencie pomyślałem sobie – jeszcze raz to samo? To było ciekawe, ale nie aż tak, aby raz jeszcze pójść tą drogą. 

Już nie pracuje Pan po 16 godzin na dobę?

Nie chcę, nie potrafię, nie muszę. Całkowicie zmieniłem model organizacji i styl zarządzania w mojej firmie. To rezygnacja z zarządzania przez cele, nie ma tu przysłowiowego kija i marchewki. Przede wszystkim ustawiłem hierarchię do góry nogami. Nie ma w firmie hierarchii władzy. Dałem swoim pracownikom szansę samodzielnego podejmowania decyzji. Odbywa się to według następującej zasady: każdy może podjąć każdą decyzję, jeżeli weźmie za nią odpowiedzialność i nikt nie zgłosi stanowczego weta.

Zakrawa na fantastykę! Gdzie tutaj rola szefa?

Szef jest na dole, klient jest najważniejszy. Nie ma presji. Ja nie steruję, tylko staram się moderować. Zdecydowałem też, że u mnie nie ma premii, pracownicy otrzymują ją awansem, jako pewny dodatek do pensji. Budujemy jak najwięcej bez presji na wynik. W końcówce roku nadwyżkę dzielimy pół na pół, właściciel firmy i pracownicy. Pracownicy sami ustalają zasady podziału między sobą. Dzięki temu dzieje się wspólny sukces. 

Każdemu to pasuje?

Są ludzie, którzy nie chcą przejmować inicjatywy. Należy skupić się na tym co dany człowiek potrafi zrobić najlepiej. Potem pozwolić mu pracować, wskazując w kierunku otwartych drzwi jego potencjału. Nie ma takiego, który nie nabrałby wiatru w żagle. Na tym to polega - zmieniasz hierarchię, a człowieka traktujesz jako indywidualność. Naginamy stanowiska pracy do umiejętności, predyspozycji. Nigdy na odwrót.

Jakie są efekty tej rewolucyjnej metody?

Znakomite. Jestem szefem, który ma czas. Dla siebie i dla pracowników. Firma ma siedzibę w Niemczech, a ja dwa, trzy tygodnie w miesiącu mogę spędzać w Polsce, być mężem i partnerem dla mojej drugiej żony Ewy. Dojrzewałem do tej zmiany pięć lat i była to jedna z najlepszych decyzji życiowych. Moja firma nie tylko doskonale się rozwija i prosperuje, ale widzę, że moi pracownicy czują się spełnieni i zadowoleni. Że atmosfera w firmie jest lepsza, a także że wzajemny stosunek między mną a pracownikami znacznie się poprawił. Ja natomiast nabrałem do nich więcej szacunku, bo często to ja się od nich teraz uczę. 

Motywująca historia z happy endem

Gdy opowiadam moją historię na wykładach, czy sesjach coachingowych ludzie często są zszokowani. Nikt jednak nie może mi zarzucić kłamstwa, bo to wszystko się wydarzyło, to wszystko przeżyłem. Jestem praktykiem, nie opowiadam o czymś, co znam tylko z książek. To co opowiadam działa, to nie są baśnie. Zmiana świata na lepsze dotyczy małego zakresu, chciałem to zrobić dla siebie. Zamiarem było stworzenie sobie dobrego życia.

Udało się?

Na dzień dzisiejszy jestem człowiekiem spełnionym i szczęśliwym. Czuję się  świetnie, celebruję życie, cieszę się nim. Jest dobrze tu i teraz. 

 

Dr Andrzej Jeznach 

(ur. 1954) – gdańszczanin, od 35 lat żyje i pracuje w Niemczech, wiele lat pracował i mieszkał w Rosji. Ukończył Politechnikę Gdańską i Team Connex AG w Altdorfie w Niemczech, jest doktorem ekonomii, członkiem International Coach Federation. W swoim dorobku zawodowym ma takie stanowiska jak: konsultant w firmie MIRS Recruiting & Unternehmensberatung GmbH w Hamburgu; dyrektor sprzedaży na Europę Wschodnią w firmie Mühlhan w Hamburgu; dyrektor przedstawicielstwa BMW AG na Związek Radziecki/Rosję, członek rady nadzorczej rosyjskiej spółki Mühlhan Baltic Shipping. Ma również doświadczenie jako udziałowiec, właściciel i prezes kilku międzynarodowych firm handlowych z siedzibami w Niemczech, Polsce i Rosji oraz firmy konsultingowej z siedzibą w Moskwie. Aktualnie jest prezesem firmy Gerso GmbH z siedzibą w Benz.