Na swojej drodze spotkała Barry'ego Adamsona,  twórcy muzyki do filmów Davida Lyncha, współpracownika Nicka Cave'a, który zaoferował jej rolę w swoim filmie i namówił do nagrania płyty. Izabella „Izes” Sawicka, która właśnie wydała swój drugi album, opowiada nam o swojej muzycznej drodze.

Kilka lat temu zagrałaś w filmie Barry'ego Adamsona. Jak do tego doszło?

Dzięki portalowi myspace. Tam się wirtualnie poznaliśmy. Barry mieszka w Londynie i zaobserwował, jak z czasem przyjeżdża tam coraz więcej Polaków. Skojarzyło mu się to z sytuacją, kiedy setki lat wcześniej w Londynie pojawili Afrykanie, sprowadzeni jako niewolnicy, wykonując najgorsze prace. Trwało to długo zanim zaczęli być tam traktowani normalnie. Parę lat temu w jakiejś mierze zastąpili ich właśnie Polacy. Chciał tę analogię w jakiś sposób oddać w swoim filmie. Szukał więc polskiej aktorki, która pasowała by do roli, a właściwie do dwóch ról bliźniaczek. Szukał jej między innymi na planie serialu „Londyńczycy”, który był tam wówczas kręcony. Brał już pod uwagę dziewczyny innych narodowości. Ale żadna mu do końca nie odpowiadała. Te poszukiwania trwały trzy lata. Był już tak zdesperowany, że myślał, iż nie nakręci tego filmu...

I znalazł Cię na myspace?

Tak. Od dwunastego roku życia tworzę muzykę, na początku w ukryciu przed wszystkimi, ale przy okazji jakiegoś konkursu na remiks, w którym chciałam wziąć udział, trzeba było założyć konto na myspace, więc wrzuciłam tam też kilka swoich rzeczy. Barry na nie trafił. Napisał, że podoba mu się muzyka oraz zdjęcia, jakie znalazł na moim profilu. Zapytał więc, czy nie chciałabym wystąpić w jego filmie. Barry był dla mnie niezwykłą osobowością muzyczną, nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Początkowo miałam obawy, że ktoś założył fałszywe konto, ale kiedy Barry zaoferował, że przybędzie do Sopotu na spotkanie, nie miałam już wątpliwości. Był to mój pierwszy kontakt z legendą muzyczną. Gdy go zobaczyłam pod wpływem emocji zadałam idiotycznie bezpośrednie pytanie: "Masz kontakt z Davidem Lynchem?" Na co odpowiedział: "Tak, mailujemy sobie czasem".

Miałaś jakieś doświadczenia aktorskie?

Nie. Ale Barry'emu się spodobało to, że jestem sobą, pozbawiona kreacji. Co ciekawe, zagrałam tam, jak mówiłam, bliźniaczki, które są jakby dwiema stronami mojej osobowości: jedna bardziej odważna, wręcz wyuzdana, druga świętobliwa, zablokowana. Tę dwoistość zauważałam u siebie już wcześniej i było dla mnie niesamowite to, że on, nie znając mnie, zaangażował do takiej właśnie roli, wydobył tę dwoistość. Film kręciliśmy w domu Barry'ego w Londynie, potem dzięki niemu poznałam m.in. Nicka Cave'a. To Barry namówił mnie, żebym nagrała swój pierwszy długogrający album muzyczny. Miał w tamtym czasie wytwórnię, którą niestety chwilę później zamknął. Chwilę później Nick Cave zaproponował Barry'emu, żeby pojechał w trasę koncertową po wydaniu albumu "Push the Sky Away" z The Bad Seeds. Przypomnę, że Barry był w oryginalnym składzie Nick Cave and the Bad Seeds mniej więcej dwadzieścia lat wcześniej. Spotkanie Barry'ego dodało mi odwagi by zająć się muzyką i realizacją swoich filmowych rzeczy.

Nie pochodzisz z Trójmiasta. Jak zaczęłaś funkcjonować tutaj w środowisku muzycznym? Bo nie wyszłaś nagle na scenę i nie zaczęłaś śpiewać?

Mniej więcej 10 lat temu pracowałam za barem w nieistniejącej już niestety „Papryce”. Był to klub muzyczny, więc przychodziło do niego wielu muzyków, z którymi najciekawiej mi się rozmawiało. Dzięki temu zyskałam pierwsze kontakty, które przetrwały do tej chwili. Pierwszy album „Emotional Risk” wzbudził zainteresowanie i spotkał się ze skrajnymi emocjami. Ponieważ muzyka ta była, nazwijmy to, wymagająca, ludzie nie mogli przejść obok niej obojętnie, a przede wszystkim dziwili się, że ja, taka skromna dziewczyna, potrafię zrobić coś tak odważnego. Mówili o tym albumie, jako o muzyce z horrorów. Z kolei ja się dziwiłam, że oni tak to odbierają, bo dla mnie to była normalna muzyka, podobnych rzeczy słuchałam na co dzień. Już nie byłam barmanką z „Papryki”, a kimś kto zrobił coś wyróżniającego się na trójmiejskim rynku. 

Twojej drugiej płycie daleko z kolei do dziwności...

Tak, i tu też spotkałam się z reakcjami, że ja, która przyzwyczaiła ludzi do dziwactwa, do czegoś odmiennego, robię nagle piosenki. Ale też sporo osób się mną zainteresowało, uznając że mam otwartą głowę, że kombinuję i nie zamykam się w jednym stylu.

Obie twoje płyty rzeczywiście są diametralnie różne. Pierwsza jest, pozostańmy przy tym terminie, dziwna, promowałaś ją parateatralnymi koncertami, natomiast „Hello Wasteland” to album pop rockowy, promowany tak, jak się promuje tego rodzaju wydawnictwa: nie ma wymyślnych strojów, celebry, tylko „zwyczajne” koncerty. Skąd ta zmiana?

Poczułam, że chcę zrobić coś innego. Na pewno do faktu, że nie kontynuowałam tego, co zrobiłam na pierwszej płycie, przyczyniły się reakcje ludzi, którzy byli zszokowani moim debiutem, że ciężko się tego słucha i że tego nie rozumieją. Stąd pomysł zmierzenia się z piosenkami, sprawdzenia siebie.

Spytam inaczej: gdyby pierwsza płyta odniosła sukces, podążałabyś nadal tą ścieżką?

Tak. Może byłby nieco zmodyfikowany, ale gatunkowo, stylistycznie byłaby to kontynuacja. Zapewne ten przeskok by nastąpił, ale później. Słucham bardzo różnorodnych gatunków muzycznych, co powoduje chęć zmierzenia się chociaż z częścią z nich. To, co zrobiłam na początku powodowało jakąś ścianę, barierę, zdawało mi się, że jestem sama w swoim świecie. A za pomocą rockowych utworów łatwiej jest porozumieć się z publicznością. A co do pierwszej płyty – poczułam, że to co zrobiłam okazało się może zbyt osobiste i hermetyczne, i nie chcę w tej chwili iść w tym kierunku. 

Jako człowieka nie posiadającego daru tworzenia muzyki, fascynuje mnie, w jaki sposób ona się rodzi, jak przychodzi do głowy. Jak to jest w twoim wypadku?

Czasami sama przychodzi, czasami jej pomagam, żeby przyszła. Zdarza się, że gdy jadę SKM-ką wpada mi do głowy jakaś melodia, więc ja, udając że z kimś rozmawiam przez telefon, przykładam go do ucha i nucę sobie, nagrywając na telefonicznym dyktafonie. Ale oczywiście w procesie komponowania najważniejsza jest przede wszystkim praca, ta samodzielna oraz studyjna z muzykami i producentem. 

Na najnowszej płycie nagrałaś trzy piosenki po polsku. Podobnie zrobili, z tym że dopiero na trzecim albumie, muzycy z The Shipyard. Skąd ten pomysł? 

Przemówił do mnie argument producenta, który spytał mnie, czy chcę zrobić karierę za granicą? Przecież na Zachodzie takich artystów jest masa. Po co im coś, co mają u siebie w nadmiarze? Więc pomyślałam, że skoro polska publiczność z kolei preferuje teksty po polsku, to może powinnam im się nie tyle przypodobać, co ich uszanować. Chociaż muszę przyznać, że łatwiej mi się pisze po angielsku, bo przez całe życie słuchałam takiej właśnie, anglojęzycznej, muzyki. Z drugiej strony jestem w stanie to zrozumieć, że polskie teksty sprawiają, że utwory stają się bardziej osobiste, mają większy, niż w przypadku tekstów angielskich, ładunek emocjonalny.