Miała to być jedynie praca dyplomowa, a przekształciła się w życiową pasję, na którą złożyła się imponująca strona internetowa i takiż książkowy katalog. Daniel Wolak od osiemnastu lat, z iście benedyktyńską dokładnością, dokumentuje płytową historię rodzimej sceny rockowej. Jego dwutomowe „Archiwum polskiego rocka 1961 – 2016” ma właśnie swoją trzecią odsłonę. 

Twoja książka była dowodem w sądzie. Opowiedz o tym.

Dowiedziałem się o tym od dziewczyny, która zajmowała się kiedyś sprawami Budki Suflera. Jeden z dawnych muzyków grupy, który nie był stuprocentowym członkiem zespołu, bodajże saksofonista, nie był w stanie udowodnić ZUS-owi, że pracował dla PSJ. Ale znalazł moją książkę, odnalazł w niej w indeksie nazwisk swoje nazwisko i na tej podstawie przedstawił ZUS-owi wszystkie płyty, na których grał. Dzięki temu ZUS przegrał z nim w sądzie i musiał mu wypłacać jakąś tam emeryturę. 

Wiele lat przed tym zanim książka powstała, mały Daniel był indoktrynowany muzycznie przez swego tatę, który namiętnie słuchał wspomnianej przez ciebie Budki Suflera…

Tak, zaszczepił we mnie tę Budkę właściwie gwałtem, bo niczego innego przez wakacje, które spędzaliśmy nad Zalewem Wiślanym nie słuchaliśmy. Miałem wówczas może cztery, pięć lat. Tata miał kilka płyt, z których główną był „Helikopter”, wydaną z okazji dziesięciolecia zespołu, którą grał od rana do wieczora. I tak to się zaczęło. Kiedy nastała era kompaktów, dostałem na  Gwiazdkę – miałem wówczas dwanaście lat - „Greatest Hits” Budki, które było rozwinięciem „Helikoptera”. Równolegle słuchałem Perfektu. Pierwszą płytą kompaktową, którą sam kupiłem, był „Elf” Varius Manx, na której są piosenki wykorzystane w filmie „Młode Wilki”.

Chodziłeś do Technikum Łączności...

… które jest tutaj za rogiem. Z lenistwa, nie chciało mi się dalej szukać szkoły.

I tam musiałeś napisać pracę dyplomową, która była jakby zaczątkiem tego, o czym rozmawiamy, czyli archiwum polskiego rocka.

Tak, to był 1998 rok, rozpocząłem pracę nad dyplomem. Wymyśliłem sobie, że to będzie baza danych z płytami i składami zespołów, i że tematyką będzie polski dodatek do encyklopedii muzyki rockowej stworzone przez Niemca Klausa-Dietera Tilcha, który tej encyklopedii, jeżeli chodzi o wydanie książkowe, wydał aż szesnaście tomów! Potem zresztą doszedł do wniosku, że nie ma sensu bawić się w wydania książkowe i stworzył program komputerowy, dzięki któremu aktualizował dane. Jego przykład podpowiedział mi drogę, którą mógłbym podążać. Wymyśliłem swoją bazę danych. Pierwsza baza danych zawierała 50 kapel. 

Obroniłeś tę pracę?

Tak. Zresztą ciągnąłem to przez następne lata i na studiach zdobyłem tytuł inżyniera informatyka podobną pracą.

I postanowiłeś, że na tym nie poprzestaniesz?

Tak, bo to się stało moją życiową pasją, moim hobby, konikiem. Nie mogłem bez tego za bardzo funkcjonować, bo trzeba w życiu coś fajnego robić, by się nie nudzić. Od zawsze chciałem wydać tę bazę danych jako książkę. W 2005 roku udało się pierwsze archiwum wydać. 

Z jakim się spotkało przyjęciem? 

Pierwsze recenzje nie były, ogólnie mówiąc, entuzjastyczne. Zresztą, kiedy patrzę na to pierwsze wydanie po latach, sam widzę niedostatki. Musiałem zrobić tę książkę, żeby zaistnieć. Żeby móc z czymś przyjść do ludzi. W książce znalazło się tylko 200 kapel, dużo brakowało do pełnej satysfakcji. Drugie wydanie było o wiele lepsze. Obecnym, dwutomowym wydaniem, które ma w sumie 1150 stron, pełny opis dyskografii ponad 800 zespołów, czyli blisko 8700 płyt, nikt nie powinien być zawiedziony. 

Na to obecne wydanie zbierałeś pieniądze na Polak Potrafi.

Tak. Najpierw dostałem na nią dotację od prezydenta Gdańska. Co ciekawe, zapomniałem o tym, że złożyłem taki wniosek, a odpowiedź od miasta trafiła do spamu. Zadzwoniła do mnie pani z urzędu z pretensją, że przecież dostałem najwyższą dotację, a nie odpowiedziałem nawet na ich mail. Byłem w szoku, myślałem, że spadnę z krzesła. Ale ta dotacja pokrywała połowę kosztów wydania książki. Złożyłem więc także wniosek do marszałka województwa i on także mi przyznał kilka tysięcy, ale jeszcze nieco brakowało. I wówczas pomyślałem o Polak Potrafi. 

Akcja skończyła się sporym powodzeniem.

Większym niż myślałem, dwukrotnie przebiła kwotę, którą ustaliłem. Pierwszy raz w życiu udało mi się wydać książkę nie dokładając do niej. 

A od strony technicznej – jak wygląda twoja praca przy katalogowaniu? W jaki sposób zbierasz informacje?

Po pierwsze – mam swoją kolekcję płyt. Po drugie – są sklepy muzyczne, do których chodzę i gdzie proszę, żeby mi tę płytę otworzyli i spisuję stamtąd dane. No i jest internet, jest Wikipedia, jest discogs. Z tym, że w wypadku jednego i drugiego, to nie są w stu procentach pewne informacje. W jakiś sposób staram się to potwierdzić. 

No właśnie - w jaki sposób?

Jeżeli nie mam fizycznego dostępu do płyty, a znam kogoś, kto ją ma, proszę, by zrobił zdjęcie okładki i mi przysłał. W wypadku np. Vadera, który na discogsie miał strasznie dużo płyt, okazało się, że spora ich część to kompletna pomyłka. Że wydanie powiedzmy z Boliwii nie jest oryginalnym, boliwijskim wydaniem, tylko płytą tam sprowadzoną np. z Japonii. Staram się więc to jakoś maksymalnie weryfikować, żeby nie robić i nie powielać błędów. 

Uściślając – w twoim katalogu znajdują się wykonawcy, którzy coś wydali?

Tak, płytę, singla, minialbum, coś co jest na fizycznym nośniku. Cokolwiek, co się da wziąć do ręki. Nie ma kapel, które funkcjonują jedynie na soundcloudzie, w internecie. Zespołem, który jest w katalogu, a ma najmniejszy dorobek płytowy, są Passaty, które zajmują połowę winylowego singla z lat 60. Przebijają wszystko. 

Twoje archiwum ma w nazwie rock. Jakie kryteria przyjmujesz, co jest dla ciebie rockiem? Trzech facetów na gitarach i perkusista?

Generalnie musi to być muzyka gitarowa. Ale oczywiście mój katalog jest dość rozpięty, bo jest w nim np. Anna Maria Jopek, która gra ze znakomitymi rockowymi muzykami, a z drugiej strony jest Vader, Behemoth, Decapitated. Staram się tego przygarniać jak najwięcej, nie odrzucać. Ale na pewno nie będzie tu disco polo. Mam też np. kłopot z Szymonem Wydrą, który strasznie zaniża loty. Miałem jego pierwszą płytę, ale od drugiej aż żal mi go wpisywać. 

Ale wpisujesz?

Chyba dodałem, z ciężkim bólem serca. Ale np. wywaliłem zespół Feel. Bo tego nie potrafię uznać za rock.

No właśnie, na ile twój gust przekłada się na to, co zamieszczasz w katalogu? Nie znalazłem w nim np. sopockiej Ścianki. Nie lubisz Ścianki?

Lubię. Tylko nie zgromadziłem jeszcze pełnego materiału dyskograficznego. Czegoś mi tam zabrakło. Stąd pomysł na trzeci tom, na suplement, który ma się ukazać w przyszłym roku. W trzecim tomie na pewno będzie Ścianka, czy też wiele zespołów metalowych, o które pytają mnie fani. Materiału nie zabraknie. 

Te dwa tomy, które przed nami leżą, wyglądają naprawdę imponująco. W tym miejscu musi paść sakramentalne pytanie: skąd masz na to wszystko czas? Przecież, jak rozumiem, pracujesz, żeby zarobić na życie.

Tak. To jest poświęcona każda praktycznie wolna chwila. Już nie pamiętam, kiedy miałem wakacje. 

Będziesz to robił do końca życia?

Myślę, że tak. Temat jest dość spory. Jest na przykład kwestia kaset magnetofonowych, których jeszcze nie uwzględniłem. Chcę rozwinąć opisy płyt o autorów muzyki, autorów tekstów, o realizatorów. Marcin Jacobson ma na przykład do mnie duży żal, że nie jest dopisany na płytach jako realizator, bo był w latach 80. producentem. Ale nie był nim na piśmie, na piśmie był jakimś tam kierownikiem. Wówczas u nas nie było funkcji producenta. Żeby mu dogodzić, muszę wziąć wszystkie płyty, w których realizacji brał udział, i go tam powpisywać. I to także znajdzie się w suplemencie. 

Osiemnaście lat... Czegoś się dowiedziałeś podczas tej pracy, coś cię zaskoczyło?

Tak. Wcześniej, przez trzy lata, wydawałem coś takiego, co nazywało się katalog płyt używanych. I na przykład dzięki monitoringowi aukcji internetowych dowiedziałem się, że płyta Róż Europy „Poganie, kochaj i obrażaj” na winylu kosztuje 1800 złotych! Sam Piotr Klatt nie wie dlaczego. Grzebiąc na tych aukcjach doszukałem się nietypowych wydań płyt: promosów, wydawnictw tylko na koncerty, incydentalnych. 

Sami artyści reagują na twoje wydawnictwo? Korygują informacje, pomagają, ganią?

Miałem taką historię z muzykiem One Millions Bulgarians. Chciał, żebym ze spisu usunął jednego z muzyków. Mówię, że nie robię takich rzeczy. A on na to, że tamten koleś przymusił ich, żeby go wpisać, ale wcale na tej płycie nie grał. Uznałem, że powinien być odważny 20 lat temu i się postawić, a nie teraz pisać do mnie w tej sprawie. Zasugerowałem mu, żeby wydał reedycję tej płyty ze zaktualizowanym składem i ja tę płytę wówczas wpiszę. Z kolei Robert Milewski z zespołu Mech zmienił nazwisko na Millord. I dość długo prosił, żebym wpisał to jego nowe nazwisko na poprzednich płytach. No, ale on wtedy funkcjonował jako Milewski! W końcu wpisałem Milewski vel Millord. Generalnie staram się, żeby to miało to ręce i nogi. Zazwyczaj muzycy piszą do mnie, że znaleźli u mnie informacje o płytach, o których nie wiedzieli, że w ogóle wyszły. Kiedyś napisałem do Nergala, żeby go trochę zaczepić, że opisałem jego dziewięćdziesiątą ósmą płytę. A on mi odpisał, że nagrał tylko osiem. Tak, ale ze wszystkimi wydaniami zagranicznymi, boksami, płytami w różnych opakowaniach, na winylu itp. było ich właśnie 98. Każda ma inny numer katalogowy, i ja staram się to kontrolować. Obecnie dyskografia Behemotha to jakieś 150 pozycji. Albo SBB. Oni z kolei mają tak, że Józef Skrzek wydaje mnóstwo swoich koncertów. Więc dyskografia SBB to jakieś sto tytułów. 

Jesteś maniakiem płytowym? Przyjeżdżasz do jakiegoś sklepu i z obłędem w oczach przeszukujesz katalog?

Nie, nie rajcuje mnie to już. Przesyt. Ja przez te osiemnaście te wszystkie płyty na oczy już widziałem.