Tomasz Schuchardt - nie obcuję w światku, który jest butny i zarozumiały

Mona Blank

Autentyczny. Skromny. Przystojny. Męski. Z dystansem. Do siebie i do świata. Dobry - człowiek i aktor. Ma na swoim koncie wiele znakomitych ról i nagród, ale na nadmiar popularności nie cierpi. Wszystko dlatego, że trzyma się z daleka od ścianek i czerwonych dywanów, a w celebryckim świecie czuje się jak słoń w cyrku. Tomasz Schuchardt robi karierę w Warszawie, na czym korzysta polska kinematografia, ale dla świata wciąż pozostaje niezmanierowanym SzuSzu z Sobowidza pod Starogardem Gdańskim. 

Eugeniusz Bodo, w którego się wcielasz w popularnym i świetnym serialu, reklamował krawaty od Chojnackiego, kapelusze Młodkowskiego, marynarki On England. Był abstynentem, miłośnikiem kobiet i dobrego jedzenia. Co masz z nim wspólnego?

(Śmiech) Na pewno mogę być miłośnikiem dobrego jedzenia. W ostatnim czasie wystąpiłem w reklamie Orange, więc mamy coś wspólnego, choć ja zrobiłem to z innych pobudek niż on. Bodo umiał dbać o własne interesy, a ja akurat w tym nie jestem najlepszy. Nie umiem reklamować samego siebie. Jedyną rzeczą, o którą dbam, to możliwość rozmowy z kimś np. poprzez wywiad, dzięki któremu widz może poznać aktora.

Nie lubisz się lansować?

Bardzo nie lubię.

Popatrz , a nasze pokolenie słynie z robienia selfie i promowania siebie nawet, jeśli nie ma co promować…

Takie czasy nastąpiły i trudno to oceniać. Na pewno dużo łatwiej jest zaistnieć, ponieważ internet na to pozwala. Zachęca się followersów by twittowali, wrzucali różne rzeczy na Instagram i Snapchat. No i ludzie o to dbają. To może nawet im pomóc w znalezieniu pracy, bo przecież popularność to karta przetargowa dla producentów. Ja tego nie robię i nie dbam o to. Jedyna moja forma komunikacji na zewnątrz to właśnie wywiad.

Lubisz wywiady?

Traktuję je jako część zawodu, którą od czasu do czasu trzeba spełnić. To nie jest tak, że jakoś specjalnie lubię wywiady, zabiegam o nie albo biorę wszystkie, które się zdarzają, ale wydaje mi się, że raz w miesiącu to taka spokojna liczba. W tym miesiącu nie miałem jeszcze wywiadu, więc…

Miałam szczęście...

(Śmiech) Oj, przy okazji spotkania w Sopocie nie mogłem odmówić..

Rozumiem. Powiedz mi, skoro tak bardzo nie lubisz błyszczeć, to jak wyobrażałeś sobie swój zawód?

Trzeba rozgraniczyć kilka kwestii. Sama chęć bycia w centrum różnych wydarzeń, a to słowo, które padło z twoich ust - błyszczeć - to jednak coś innego. Osoba, która stara się być aktorem lub aktorką na pewno lubi występować, być oglądana lub podpatrywana, kiedy jest na scenie, czy w filmie. Jeśli tego nie lubi, to oznacza, że nie nadaje się do tego zawodu. Chęć bycia na widoku jest ok, ale samo to błyszczenie to dodatkowa rzecz, która wcale nie musi być potrzebna w byciu aktorem. Pojawienie się na czerwonych dywanach, czy w mediach z przyczyn nie tylko zawodowych, bo prowadzę burzliwe życie prywatne, już nie jest koniecznością. Ja nie mam ochoty, by zaspokajać takie potrzeby. Na pewno posiadam egocentryzm, który jest w tym zawodzie potrzebny. Podejrzewam, że gdybym nie lubił wychodzić na scenę, bałbym się notorycznie i sprawiałoby mi to więcej problemów niż satysfakcji, to bym tego nie robił.

Jako chłopak z malutkiej miejscowości na Pomorzu nie miałeś kompleksów, obaw, że są lepsi od ciebie? Jest taki stereotyp, że ci z małych miasteczek czy wsi mają mniejsze szanse na sukces. Z drugiej strony mają wielką motywację, by wyrwać się z miejsca, gdzie nie ma przyszłości, choć nie jest to łatwe, kiedy muszą się zmierzyć z grupą narcyzów, których przecież nie brakuje na egzaminach do szkoły teatralnej. Jak było z tobą?

Po paru latach doświadczenia i poznaniu wielu różnych ludzi wydaje mi się, że takimi narcyzami, najbardziej bufoniastymi, zadufanymi w sobie i pysznymi ludźmi są raczej osoby małe, małego formatu ludzkiego. 

Wiesz z czego to wynika?

Pytasz o tych pysznych i butnych aktorów, których poznałem?

Tak.

U nich takie zachowanie wynikało z różnego rodzaju kompleksów. Ja na początku też je miałem. Pojawiał się strach, bo u mnie na wsi nie było specjalnie możliwości kulturalnego wykształcania się: chodzenia do teatru, czy do kina. To zawsze była wyprawa do Trójmiasta, ale i to nie zdarzało się zbyt często. Ogólny dostęp do różnych materiałów w bibliotece też był gorszy, a wtedy jeszcze nie miałem komputera.

Na tym polegał twój kompleks?

Tak. Wkurzało mnie, że nie mamy jednakowej edukacji kulturalnej. Swoją drogą, to ja byłem w mat-fizie, a od małego nie marzyłem o tym, by zostać aktorem. W starych filmach czy książkach czasami się podaje, że pochodzenia nie oszukasz. Jeśli jesteś księciem, hrabią, to tytuł hrabiego będziesz miał zawsze, a jeżeli ktoś jest chłopem, a trafił na dwór, to na pewno nie poradzi sobie tam od razu. Bałem się, że z mojej perspektywy, chłopaka z Sobowidza, trochę tak to będzie wyglądało. Wiedziałem, że dużo rzeczy nie wiem i miałem co do tego rację, ale sam postawiłem sobie za cel, by nadrabiać, to czego nie wiem i staram się to robić cały czas.

A jak wyglądały twoje relacje z ludźmi?

Nikt nie traktował mnie inaczej. Osoby, które są da mnie cenne, i które dużo mnie nauczyły, z którymi teraz lubię przebywać też są z małych miejscowości albo miasteczek, a nawet jeśli są z dużych miast, to mają taką skromność i niepewność w sobie. Takimi ludźmi się otaczam. Od zawsze. Odcinam od siebie ludzi dwulicowych. Nie obcuję w światku, który jest butny i zarozumiały. Spotkałem na swojej drodze ludzi, którzy wpoili mi proste zasady: Bądź dobry, to ci się będzie zwracać. 

A kiedy ty byłeś ostatnio w rodzinnym Sobowidzu?

Na Wielkanoc. Niestety w moim ostatnim trzyleciu albo nawet czteroleciu mam dość zajęty czas i bardzo rzadko zdarza mi się tam bywać. Podobnie jak i w Gdańsku, w którym byłem ostatnio z rodzeństwem. Generalnie rzadko bywam w swoich rodzinnych stronach i trochę tego żałuję.

Jak tam jest?

Teraz jest zupełnie inaczej, wszyscy dorośli. Od czasu jak się wyprowadziłem i wyjechałem na studia do Krakowa dużo się zmieniło. W międzyczasie rodzice wzięli kredyt i wybudowali sobie dom po tylu latach. Moje całe dzieciństwo spędzone na 55 metrach w sześć osób, w popegeerowskim bloku, poszło w niepamięć, bo teraz przyjeżdżam do domu, a nie do mieszkania. To jest zupełnie inna sprawa. Wieś też się zmieniła. Duża część ludzi, których znałem wyjechała. Coraz mniej dzieciaków biega. Jest cisza. Wszyscy pewnie siedzą przed komputerami, bo inaczej nie wiem gdzie są te dzieci?

A jakie było twoje dzieciństwo?

Głośne i na podwórku. Pomagałem też rodzicom, chodziłem na żniwa z ojcem. Jeździliśmy bizonem i pieliliśmy buraki. Wokół było też bardziej zielono, bo teraz powycinali dużo drzew zgodnie ze standardami unijnymi. Jest trochę pusto i smutno. Zakład przemysłowy, który funkcjonował w mojej wiosce jak byłem mały, został zamknięty. To takie moje powierzchowne obserwacje, bo jak tam jestem, to raczej siedzę w domu pełnym rodzeństwa. Ze znajomymi też się nie spotykam, bo część z nich wyjechała. Sobowidz to dla mnie przede wszystkim miejsce, w którym mieszkają rodzice i brat, a dopiero później wioska, z której mam wspaniałe wspomnienia z dzieciństwa.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że rodzice w ogóle nie pytają cię o to, co robisz. To prawda?

Nie do końca. Z moimi wywiadami bywa różnie. Staram się je autoryzować, ale mam wrażenie, że czasami i tak są opatrznie interpretowane. To nie tak, że rodzice w ogóle mnie nie pytają o to, co ja robię. Oni zachowują cudowny złoty środek w rozmowie o tym, co ja wykonuję i co wykonuje też moje rodzeństwo, którego mam trójkę. Mama sprawdza strony mojej agencji i szuka, co się u mnie dzieje, bo ja często sam o tym nie mówię. Oczywiście, jak przyjadę to pytają co u mnie, ale kiedy to przekracza tę niebezpieczną granicę, czyli te pół godziny ogólnego zainteresowanie tylko mną, to od razu następuje zmiana i przerzucenie tematu, co u Pawełka, czy Moniki albo Anki - mojego brata i sióstr. Rodzice nie tworzą dziwnych sytuacji, nie mówią, że ja jestem jakiś wyjątkowy. Każde z rodzeństwa coś przecież robi, ale tylko mój zawód jest na świeczniku, dlatego cieszę się, że zachowują zdrowy dystans.

Mam wrażenie, że ty sam masz bardzo dużo dystansu do siebie, choć jesteś jednym z najbardziej rozchwytywanych aktorów. W filmie Leszka Dawida „Jesteś bogiem” zagrałeś u boku Dawida Ogrodnika i Marcina Kowalczyka. Nastała zmiana warty po Bogusławie Lindzie, Cezarym Pazurze i Olafie Lubaszenko?

Trafiliśmy w piękny czas. Z chłopakami na roku był też Kuba Gierszał, Mateusz Kościukiewicz. Pytasz mnie o dystans. Tak mam go, jeśli chodzi o rozmowy dotyczące mojego zawodu. Bardzo nie lubię, jak aktorzy mówią o tym, ile traumatycznych rzeczy związanych z rolą przeżyli, ponieważ dobrze wiemy między sobą, ile każdego z nas to kosztuje. Opowiadanie o tym i tworzenie jakiegoś mitu, że to jest coś dodatkowo trudnego jest bez sensu. Po co dorabiać dodatkową ideologię? Wolę powiedzieć, że uprawiam zawód, który lubię.

Czyli podobnie jak Jowicie Budnik, depresja po wyjściu z roli ci nie grozi? Kiedy ją o to zapytałam powiedziała, że po zejściu z planu jedzie do domu, zajmuje się dziećmi, ale rozumie, że inna aktorka może cierpieć, kiedy kończy pracę.

Najczęściej te dramaty, które się dzieją w psychice różnych aktorów, o których czasami czytamy w wywiadach, trącą egoizmem. Oni po prostu samych siebie stawiają na pierwszym miejscu w życiu. Stąd to rozczulanie się nad sobą, które daje przepiękną przestrzeń, żeby wpuszczać w siebie niepokoje i depresje. Jak kończę spektakl, to wracam do domu i chcę być sobą, a nie postacią, którą przed chwilą byłem. Umiejętność wskakiwania i wyskakiwania z roli posiada aktor zawodowy. Nie chodzi tu o papierek, tylko o podejście. Wyjściu z każdej roli towarzyszą różne emocje. Jest trudno, gdy budujesz rolę, gdy na jakiś czas odcinasz się od rodziny i przyjaciół , którzy mają ci za złe, że się nie odzywałeś, gdy grałeś. Są dwa wyjścia z sytuacji. Uratuje cię albo następna rola, albo rodzina. Trzeba mieć wokół siebie osoby, które mają zdrowe podejście i ustawić sobie wartości tak, by wiedzieć co jest najważniejsze. 

Aktorstwo nie jest dla ciebie najważniejsze?

Nie, ono jest moją miłością, ale nie jest najważniejsze. Od roku jestem mężem. Mam żonę, którą znam od dziewięciu lat. Nasze małżeństwo było formalnością, ale pomogło mi ustawić priorytety i znaleźć taki spokój w głowie. 

Ty nie jesteś ani trochę egoistą, który lubi być na piedestale?

Oczywiście miłość własna u mnie występuje, ale walczę z tym, by nie stawiać siebie na pierwszym miejscu. Tu lepiej postawić ukochaną, dzieci, rodziców, albo przyjaciół. Wolę być ważny dla kogoś i jak ktoś jest dla mnie ważny. Aktorstwo? Praca? Przecież to tylko zawód i staram się o tym pamiętać. 

Moja koleżanka, jak to przeczyta, to oszaleje. Kiedy powiedziałam, że będę z tobą rozmawiać, powiedziała: „Wow, on jest taki męski. Sto procent faceta!”

(Śmiech) Fakt jest taki, że wychowałem się na mięsie i na wsi i do dziś staram się nie zmieniać pod tym względem (śmiech). Tak jak wspomniałem, jestem też logikiem. W liceum byłem na mat-fizie, co pomogło mi w poukładaniu różnych rzeczy.

Wspomniałeś o jedzeniu. Co lubisz jeść?

Kiedyś było tylko polskie jadło, ale zostałem trochę ucywilizowany przez moją uroczą małżonkę. Jak wyjechałem z Sobowidza, to musiałem się trochę odnaleźć w świecie, który był w stanie zaprezentować mi małże. Gdyby ktoś mi to podał osiem lat temu, to odpowiedziałbym: „Chyba żartujesz, nie bądź śmieszny. W życiu nie przystawię małży do swojej gęby”. Zmieniło się to, że czasem potrafię coś posmakować i nawet mi smakuje. Ale jeśli chodzi o mnie, to ze wszystkich warzyw najbardziej smakuje mi schabowy. To tyle w temacie mojego wegetarianizmu. 

Jaką kuchnię lubisz? 

Azjatycka, śródziemnomorska, włoska. Generalnie różne. 

Wróćmy na chwilę do tematu męskości. Zagrałeś u największego macho w polskim filmie - Bogusława Lindy w jego spektaklu „Tramwaj zwany pożądaniem”.

Bogusiowi się nie odmawia. Poznałem go grając w serialu „Ratownicy”. Jak przyjechał na plan po raz pierwszy, to ja, Paweł Domagała i Michał Czarnecki myśleliśmy, że klękniemy przed nim, by oddać mu hołd. Później spędziłem z nim trochę czasu i nie ukrywam, że była to dla mnie wielka duma, że mogłem napić się z nim wódki. Wtedy to było coś niesamowitego: napić się z panem Bogusławem…

Tak się do niego zwracałeś?

Zawsze mówiłem Bogu. Tak, Bogu, nie Boguś. Po trzech latach kontakt się urwał, bo przecież jesteśmy innym pokoleniem i nasza przyjaźń byłaby wątpliwa, ale pewnego razu ni stąd ni zowąd do mnie zadzwonił. Widziałem, że się wyświetla jego numer i pomyślałem, że się pomylił.

Może chciał pójść z tobą na drugiego szota?

Tak, tak (śmiech). Powiedział: „Chłopaku, jak masz czas, to nie masz wymówki, musisz zagrać u mnie Stanleya”. No i nie miałem wymówki. Bogusław Linda w pracy okazał się bardzo dużym profesjonalistą. To był człowiek przygotowany na każdy dzień, z czym bywa różnie u reżyserów teatralnych. Do mnie jego konkretne i męskie uwagi trafiały (śmiech).

Rozumiem, że mówił dość siarczystym językiem?

A, tak. Bogu nigdy nie przebiera w słowach, ale też nigdy tego nie ukrywał. Robi to nawet w wywiadach. Ja na tego typu okazje, czy rodzinne spotkania, to raczej wyrzucam brzydkie słownictwo z mojego bogatego repertuaru, ale w pracy w teatrze…

Dajesz upust emocjom

Tak, język Bogusia z jego najbardziej znanych filmów mi się udziela. To jest śmieszne, bo robisz w sztuce, a używasz wyrazów, które nie powinny się w niej znaleźć.

Chłopaku rób w tej sztuce jak najdłużej!