Victor Borsuk podczas ewolucji

Tnie morskie fale z prędkością prawie 100 km/h, by za chwilę wystrzelić, jak rakieta do góry na wysokość kilkunastu metrów. To nie jest opis wodno - powietrznego bolidu. To Victor Borsuk, najlepszy polski kitesurfer, który od kilku lat pozostawia rywalom walkę zaledwie o drugie miejsce w najważniejszych zawodach. O kitesurfingu i związanym z nim stylem życia z Victorem rozmawia redaktor naczelny„Prestiżu“ Jakub Jakubowski.

Dokończ proszę zdanie: Kitesurfing to dla mnie...

- Kitesurfing to dla mnie spełnienie marzeń, ilustracja wyobrażenia o poczuciu nieskrępowanej wolności i po prostu niesamowity fun. W zasadzie to całe moje życie, coś co kocham, coś co mnie nakręca, wyzwala emocje, nie pozwala zasnąć z wrażenia. Mógłbym tak mówić godzinami (śmiech).

- Skąd fascynacja tak egzotycznym przecież sportem?

- Dla większości Polaków sport ten faktycznie może i jest egzotyczny, ale dla ludzi z branży egzotyczny on był chyba tylko wtedy, gdy go wymyślono. Kitesurfing szybko bowiem zdobył sobie ogromną popularność. Ja najpierw pływałem na windsurfingu, a „kajtowego” bakcyla złapałem dzięki mojemu tacie. On pierwszy się z tym zetknął i nauczył się na tym pływać, czy jak kto woli, latać. Ja pierwszy raz „kajta” spróbowałem 7 lat temu i... zupełnie nie rozumiałem, co ludzie widzą w tym aż tak fajnego.

- Skąd takie poczucie?

- Wynikało to chyba bardziej z respektu jakim darzyłem „kajta”. To był czas, kiedy w mediach bardzo dużo się mówiło, jak bardzo niebezpieczny jest to sport. Zdarzyło się wtedy akurat kilka wypadków śmiertelnych. Był to sport młody, jeszcze nieodkryty, prawdziwie ekstremalny. Ludzie się zabijali uderzając o pale, rozbijając się o ściany budynków, spadając na drogi, haratali się, łamali kości. Na początku zatem próbowałem tego sportu, ale bez większego przekonania.

- Co zatem sprawiło, że jednak postawiłeś na kitesurfing?

- Poznałem Rafała Maćkowiaka - człowieka, który pokazał mi kilka dróg, którymi można podążyć. Uświadomił mi, że kitesurfing ma nieograniczone możliwości. Chodziło głównie o triki, różnego rodzaju ewolucje. To mi się spodobało. Zwiększyłem intensywność treningu, robiłem ewolucje „na sucho” w domu. Początki były trudne, ale jak już pokonałem ten pierwszy etap wtajemniczenia, to potem poszło już gładko. Codziennie uczyłem się kilku nowych rzeczy, doskonaliłem swój warsztat, zacząłem startować w zawodach, po trzech latach startów, zacząłem wygrywać. Okazało się, że mam do tego predyspozycje i być może trochę talentu.

- Jakimi drogami podąża zatem kitesurfing i jakimi drogami ty podążasz jeśli chodzi o ten sport?

- W momencie, gdy zaczynałem trenować kitesurfing rozbijał się na dwie drogi. Pierwsza to prawdziwa kwintesencja „kajta”, coś co kocham do dzisiaj, czyli wysokie loty, obroty, salta, itp. Po prostu sobie lecisz i z wysokości trzeciego, czwartego piętra patrzysz na świat. Niesamowite wrażenie. Ale w tym samym czasie zaczął się rozwijać drugi nurt, czyli niskie loty poprzedzone wybiciem z wody. Trochę to przypomina jazdę za motorówką. Zawodnik nabiera rozpędu, a substytutem motorówki jest „kajt”, a konkretnie latawiec. Po nabraniu odpowiedniej prędkości wybijamy się mocno z krawędzi i wyskakujemy na wysokość około czterech metrów wykonując w międzyczasie różne tricki. Jest to o wiele trudniejsze technicznie niż ten pierwszy sposób, o którym wspomniałem. Oba nurty to tak zwany freestyle, z tym, że te niskie loty to kitesurfing zawodniczy, a wysokie to rekreacyjny. Ja pływam i tak i tak, chociaż zdecydowanie wolę latać wysoko. Na zawodach jednak trzeba trzymać się przepisów. Nie ma tu jednak wielkiego widowiska, nie ma tego elementu „łał”, na dodatek łatwo się rozwalić.

- Rozwaliłeś się już w czasie swojej przygody z kitesurfingiem?

- Tak, parę razy się zdarzyło. Kiedyś z całym impetem uderzyłem twarzą w taflę wody. Uszkodziłem oko, na trochę zupełnie straciłem wzrok, przebiłem też bębenek w uchu. Ostatnio naderwałem ścięgno w barku. Mam też na koncie naderwanie więzadeł pobocznych w obu kolanach, nadwyrężenie kręgosłupa, złamałem też wyrostek mieczykowaty, czyli końcówkę żeber.

- Czy kitesurfing nadal jest niebezpiecznym sportem?

- I tak i nie. Dla ludzi bez wyobraźni, którym brawura przesłania zdolność zdroworozsądkowego myślenia, jest to sport niebezpieczny. Z drugiej strony systemy bezpieczeństwa są dzisiaj bardzo dobrze rozwinięte. Gdy coś idzie nie tak, na przykład zaczyna nas znosić w kierunku brzegu, czy w kierunku zabudowań, możemy szybko odpiąć latawiec i pozbyć się sprzętu. O tym, że jest to sport bezpieczny i sport dla wszystkich niech świadczy fakt, że najstarszy kitesurfer na świecie ma 85 lat. Na kitesurfingu zaczynają pływać już siedmioletnie dzieci. Granicą jest tylko i wyłącznie nasza wyobraźnia.

- Mówisz, że można odpiąć latawiec, gdy coś idzie nie tak. Ale co w przypadku, gdy coś idzie nie tak na wysokości na przykład 10 metrów?

- To wtedy i tak pójdzie nie tak, ale nie aż tak, żeby mówić o zagrożeniu życia. Upadek z takiej wysokości w wodę kończy się zazwyczaj połamanymi żebrami, silnymi stłuczeniami, czy też innymi kontuzjami. Na szczęście kolejne etapy wtajemniczenia pokonuje się na zasadzie ewolucji, a nie rewolucji, zatem nabierając doświadczenia, wiemy, na ile możemy sobie pozwolić i potrafimy ocenić ryzyko i ewentualne skutki nieprzewidzianych zdarzeń.

- Jaka jest skala trudności trików, jakie wykonujesz?

- Hmmm, dla profesjonalisty nie jest to trudne, ale dla laika próba wykonania takiego triku może skończyć się tragicznie. To tak, jakbyś bez treningu chciał wykonać podwójne salto w tył z podwójną śrubą. Bez akrobatycznego przygotowania nie dasz rady, choćbyś był człowiekiem - gumą.

- Potrafisz zdefiniować uczucie, które ci towarzyszy, gdy płyniesz?

- Żeby to zdefiniować spróbuj sobie wyobrazić, że płyniesz z wielką prędkością, dochodzącą nawet do 100 km/h, zupełnie niezabezpieczony, nic cię nie ogranicza, wokół ciebie tylko woda i wielkie fale, które przy mocniejszym krawędziowaniu mogą osiągnąć wysokość trzech metrów. Rozpędzając się w takich warunkach, nagle cofasz „kajta” i wybijasz się na 10 metrów do góry. Z jednego żywiołu przenosisz się w drugi spoglądając na świat z góry. Coś niesamowitego. Adrenalina niewyobrażalna, szczególnie, gdy wieje „dziesiątka”. W takich warunkach nawet mi, doświadczonemu zawodnikowi, serce wali, jak oszalałe. Pływanie w takich warunkach to już jest jednak duże ryzyko. Przy takim wietrze można się wybić nawet na wysokość 15 metrów w górę i wylądować 200 metrów dalej. Ważne, aby wylądować na wodzie. Ja takiej frajdy już doświadczyłem, ale mam świadomość, że jeśli coś poszłoby nie tak, to została, by ze mnie tylko papka.

- Wydaje mi się, że trzeba być chyba lekkim świrem, aby tak pływać?

- (śmiech) Pewnie masz rację. Jak już mówiłem, ja na początku wcale nie czułem się pewnie na kitesurfingu. Ale jak już zaczęło mnie to wciągać, to powiedziałem sobie, że nie ma co się ograniczać. Idę na maksa i czerpię z tego niesamowity fun, nie uznaję półśrodków. Chcę doświadczyć wszystkiego, co najprzyjemniejsze w tym sporcie. Musiałem więc wyłączyć bezpieczniki. Sęk w tym, że trzeba wiedzieć, kiedy je wyłączyć i kiedy je włączyć z powrotem. A to się wie, gdy ma się lata pływania za sobą.

- Ty masz lata pływania za sobą, wiele lat jeszcze przed tobą. Można powiedzieć, że kitesurfing to dla ciebie styl życia.

- Najprawdziwsza prawda. To styl życia, który można porównać z surfingiem. U nas nie ma za bardzo warunków do uprawiania surfingu, ale gdyby były, to z pewnością byłoby mnóstwo pasjonatów. Ale kitesurfing jest bardzo podobny jeśli chodzi o styl życia. Słońce, plaża, woda, kobiety, imprezy. Życie jak na Florydzie (śmiech). Chociaż z tymi imprezami to lekka przesada. Trzeba umieć to wypośrodkować. Ja jestem na takim etapie życia, że dla mnie najważniejszy jest teraz sport i w pełni profesjonalnie podchodzę do treningów. Nie ma mowy o potężnych balangach, kacu na drugi dzień i odpuszczaniu treningów. Ja chcę zdobywać medale, tytuły, podnosić swoje umiejętności. Chociaż przyznaję, że początek mojej przygody z kitesurfingiem to była wieczna balanga. Nie da się ukryć, że jest to bardzo przyjemny styl życia. Wiedziałem jednak, kiedy powiedzieć stop. Jest jeszcze jedna zaleta tego, co robię. Podróże. Mam 21 lat a zwiedziłem już wszystkie kontynenty, mnóstwo pięknych zakątków na całym świecie. Siedem razy byłem w Brazylii, dwa razy w Australii, wiele razy w Egipcie, na Filipinach, w Hong Kongu, na Hawajach. W zasadzie nie byłem tylko chyba jeszcze na Antarktydzie. Czasami wydaje mi się, że żyję w jakimś śnie. Robię to co kocham, jeżdżę po świecie, mam podpisane kontrakty reklamowe z Fordem, Diverse, Burn, AA Men, Kiteparkiem, Choc i Dakine, a mam dopiero 21 lat. Kitesurfing dał mi ogromne możliwości, ale ceną jest całkowite podporządkowanie. Kitesurfing wyznacza rytm mojego życia. Ciągłe treningi, starty w zawodach, życie na walizkach. Ale nie narzekam. Dzięki temu robię to, co kocham, spełniam się jako sportowiec, no i nie ukrywajmy - mam fajne życie.

Jakub Jakubowski