Tomasz Kozłowski: 
Lepsza adrenalina niż amfetamina!

Ponad 12 tys. m nad Ziemią. W balonie na ogrzane powietrze trzech skoczków spadochronowych. Na tej wysokości samo oddychanie tlenem już nie wystarcza, konieczne jest jeszcze sztuczne wtłaczanie tlenu do płuc. W tych ekstremalnych warunkach trójka śmiałków wyskakuje z balonu i z prędkością 300 km/h, przez 3 minuty swobodnie leci w dół zanim otworzą spadochrony. Tak w ramach misji Polska Stratosfera ustanawia się nieoficjalny rekord świata w wysokości grupowego skoku ze spadochronem z balonu na ogrzane powietrze. Wśród tych śmiałków był Tomasz Kozłowski, psycholog, ratownik górski, bardzo doświadczony skoczek. Prestiżowi opowiada o latach przygotowań, adrenalinie, basejumpingu, uczuciu spadania, złotym środku, a także o spełnianiu nieosiągalnych marzeń. 

Jest Pan psychologiem, coachem, instruktorem ratownictwa górskiego... zajmuje się Pan również pracą w obszarze interwencji kryzysowej. Skąd pomysł, by zostać skoczkiem spadochronowym?

To nie był pomysł, a pewna konsekwencja przypadkowych, jakby to dziwnie nie zabrzmiało, wydarzeń w moim życiu. Będąc psychologiem i ratownikiem górskim w jednym, w pewnym sensie automatycznie wpadłem w nurt interwencji kryzysowej, bo przed kilkunastoma laty byłem jedynym psychologiem w GOPR. I to właśnie wtedy, w sytuacjach, gdy nie mogliśmy poradzić sobie z trudem konsekwencji nieuratowania kogoś, organizowałem wsparcie psychologiczne po tych dramatycznych akcjach ratunkowych. Zobaczyłem jakby od kuchni, że zespoły mogą podnieść się po najcięższych porażkach, a człowiek przygnieciony bezpośrednim kontaktem z ludzkim dramatem może znów dźwignąć się na równe nogi. To było dla mnie ważne nie tylko zawodowo, ale również i osobiście. Dostrzegłem wtedy, że siła tkwi nie tylko w zespole, ale również w człowieku, który jest w stanie zmierzyć się nie tylko z otoczeniem, ale przede wszystkim z samym sobą. W tym samym czasie, kiedy brałem udział w wielu różnych specjalistycznych szkoleniach, miałem niezwykły zaszczyt spotkań z komandosami GROM-u, którzy to właśnie wciągnęli mnie do skakania. I tak, z psychologii i ratownictwa, znalazłem się w przestrzeni 3D. Co w tym wszystkim zabawne, jako 6-letni chłopiec miałem tylko dwa marzenia – chciałem być ratownikiem górskim i skoczkiem spadochronowym.

Czy może pan wyjaśnić jako psycholog, co pcha ludzi do sportów ekstremalnych?

To bardzo skomplikowane i obszerne zagadnienie. Motywacje do tego sportu są bardzo różne, bo różne są również nagrody, jakie można z niego czerpać. Jest motyw społeczny dołączenia do grupy, która spostrzegamy jako wyjątkową, wręcz elitarną. Jest motyw osobisty, bo mamy możliwość zarówno sprawdzenia siebie, jak i pokonania własnych słabości. Jest motyw zdrowotny, bo to sport, który wymaga podstawowej sprawności fizycznej i dbałości o własne ciało i zdrowie. W przypadku skoków spadochronowych jest też motyw, który powinien być opisywany przez poetów, a nie psychologów, bo przestrzeń, w której spadamy, to fantastyczne miejsce do prawdziwego spotkania z samym sobą, do doświadczenia siebie dokładnie takim, jakim się jest, a nie takim, jakim spostrzega nas otoczenie przez pryzmat naszego zawodu, wykształcenia i pozycji społecznej.

Miał pan do czynienia z jakimś sportem ekstremalnym zanim pojawiły się w pańskim życiu skoki spadochronowe?

Tak, wspinałem się i chodziłem po jaskiniach. Zawsze są to sporty, czy aktywności związane z kontaktem z pięknem natury, a także z możliwością pokonywania swoich lęków, słabości i ograniczeń. Wtedy zawsze czuję, że żyję pełnią życia i oddycham pełną piersią. 

A basejumping?

To bardzo wymagająca odmiana spadochroniarstwa, ale co najważniejsze, najbardziej niebezpieczna. Nigdy nie przekroczę tej granicy, bo boję się, że mogłoby mi się to za bardzo spodobać. To, co robię, wystarcza mi w zupełności. Standardowe skoki spadochronowe są bardzo bezpieczne, a śmiertelność w tym sporcie jest jedną z najniższych. W skokach ekstremalne są przede wszystkim emocje, bo przy dzisiejszych rozwiązaniach technologicznych oraz wymogach bezpieczeństwa i obostrzeniach prawnych panujących na strefach spadochronowych, człowiek nieprzygotowany po postu nie dostanie się do samolotu.

Czy jest jakiś złoty środek na to, by być gotowym na skok?  Jak wyczuć odpowiedni moment? Jak pokonać tą niewidzialną barierę?

Tak, jest taki złoty środek – to zaakceptowanie faktu, że nigdy nie będziemy na ten pierwszy raz gotowi. Zawsze będą obawy, wątpliwości, lęki. Trzeba jednak zaufać intuicji i rzetelnie przestrzegać norm, standardów i wymagań wynikających z procesu szkolenia. Reszta, to przyjemność w najczystszej postaci.

Zgodzi się pan ze stwierdzeniem, że skoki są jak narkotyk? Kto raz zasmakuje już tak łatwo nie odpuści?

Lepsza adrenalina, niż amfetamina – takie powiedzenie krąży w tego typu środowiskach. To rzeczywiście zjawisko, które wciąga ludzi na całe życie. I nie są to tylko skoki, ale też środowisko, przyjaźnie, kontakt z przyrodą i doświadczenie siebie samego w tych rzekomo trudnych sytuacjach.

Można do czegokolwiek porównać adrenalinę, która towarzyszy podczas skoku?

Nie, absolutnie nie można! Tego też nie da się tak po prostu opowiedzieć. Skok, który wykonaliśmy w ramach Projektu Polska Stratosfera zrobił na mnie tak ogromne wrażenie, że kolejny, 2015 rok poświęciłem na napisanie o tym książki, która o dziwo nosi tytuł „Historia tysiąca lęków”. Być może ktoś doszukiwałby się tam właśnie czystej adrenaliny, ale ja opisałem trudności, wątpliwości lęki w trakcie wychodzenia z tej tak wszędzie osławionej strefy komfortu. To takie same wątpliwości, które towarzyszą nam przy wszystkich ważnych życiowych decyzjach, przy wątpliwościach w sytuacjach przekraczających nasze możliwości. Jednak życie pokazuje, że temu wszystkiemu można sprostać i to jest właśnie to szczęście, którego można doświadczyć w skoku. Warto, naprawdę warto!

Co pan czuł, kiedy balon wznosił się w powietrze? Teoretycznie na pozór wszystko wygląda pięknie, ale może być różnie...

Kiedy balon oderwał się od ziemi, to właściwie było już po wszystkim, bo oznaczało to, że do wykonania pozostaje jeszcze jedno trudne zadanie. Klamka zapadła, lecimy. To był moment uwolnienia od większości kumulowanych przez ponad dwa lata lęków, bo my chyba najbardziej boimy się podejmowania decyzji, ale kiedy one już zapadają, to zaczynamy działać trochę jak maszyny – skupiamy się na poszczególnych składowych planu, a nie na wyobrażeniach i troskach. I oczywiście, mogło być różne, ale mieliśmy przygotowany cały szereg procedur awaryjnych i po prostu działaliśmy.

A jak to wyglądało tam u góry, 12 tysięcy metrów nad Ziemią, parę sekund przed ustanowieniem rekordu? Zastanawia mnie jedna prosta, ludzka rzecz – czy w tym wszystkim jest jeszcze miejsce na strach?

To był nie tylko obraz tych niesamowitych chmur, które ułożyły się w przepiękny biały obrus, ale dla mnie było to przede wszystkim przeżycie na pograniczu jakiejś mistyki. Ogrzewające nas w temperaturze - 60 stopni słońce i otaczający nas głęboki błękit nieba sprawiały, że przestało to być wydarzeniem sportowym, a zaczęło przybierać rozmiary spełniających się nagle nieosiągalnych marzeń.

Taki skok kojarzy mi się właśnie z wizją ze snów o spadaniu, które prawie każdy z nas -śmiertelników, doświadczył. Czy to prawda, że traci się poczucie prędkości?

Prędkość rozpoznajemy po dudniącym w uszach powietrzu, po omiatających twarz i całe ciało strugach powietrza, po zbliżającej się ziemi, ale w skakaniu ona w pewnym sensie nie istnieje. Jeżeli spadamy z kimś, np. budujemy w powietrzu formację ze skoczków, to w stosunku do innych nie przemieszczamy się w ogóle. Jednak przy odpowiednim ułożeniu ciała możemy podlecieć nieco w górę, nico w dół, możemy lecieć w bok, czy w ogóle oblatywać kogoś jak nam się tylko zamarzy, i na ile mamy umiejętności. Możemy spadać na plecach, na siedząco lub pikować głową w dół. Oczywiście spadamy wtedy ponad 200 km/h, ale w stosunku do innej osoby jesteśmy na tym samym poziomie. Dlatego właśnie używa się w naszym sporcie określenia, że ktoś słabo albo świetnie lata.

Dlaczego klasyczny balon na ogrzane powietrze i skok w formacji?

Jest wiele powodów. Mieliśmy dostęp do największego balonu w Polsce. Skoki z balonu są niezwykłe, bo po oderwaniu się od kosza wpada się w ciszę jak w studni, a dopiero potem wszystko się rozpędza. Skok z balonu na ogrzane powietrze jest też ogromnym wyzwaniem dla pilotów, bo nie jest to tak łatwe, jak unoszenie się przy pomocy helu. Poza tym nikt jeszcze w historii nie skoczył z takiego balonu w formacji spadochronowej i to też było w pewnym sensie przecieraniem niewielu ścieżek, które nie zostały jeszcze tknięte ludzkimi pomysłami.

To co pan robi jest wyzwaniem, pewną ważną częścią życia. Spójrzmy na to z innej perspektywy - pewnie ma pan wokół siebie bliskich, kochających ludzi. Myślał Pan, co przeżywają przed każdym skokiem? Ma pan sprawdzoną receptę na uspokojenie?

Myślałem o nich cały czas i głównie dlatego się bałem. Ten skok był o wiele bardziej niebezpieczny, niż standardowy skok spadochronowy. Skoki to całe moje życie, to moje myśli, pragnienia, to moja przestrzeń do spotkania z sobą. To w końcu moje szczęście, a dzięki byciu szczęśliwym mogę dobrze funkcjonować w mojej rodzinie, w moim środowisku, czy w mojej pracy. Jedno nakręca drugie – mam szczęście w domu, więc skaczę, skaczę i dzięki temu jestem szczęśliwy. Oczywiście wielu ludzi puka się w głowę patrząc na nas, po czym wsiadają do samochodu i w poczuciu i przekonaniu kontroli wciskają gaz rozpędzając auto do 150 km/h. Słuchają krystalicznie czystej muzyki i myślą, że to właśnie my postradaliśmy zmysły.

Z czego jest pan najbardziej dumny? 

Z pokonania siebie i przekroczenia granicy lęku, czyli wyjścia poza strefę komfortu. I z jeszcze jednej rzeczy, która kompletnie mnie zaskoczyła. Rok 2015 był najpiękniejszym rokiem mojego życia. Nie 2014, w którym skoczyłem, ale właśnie następny, w którym usiadłem do komputera, żeby opowiedzieć sobie samemu swoją własną historię. 

Czy ma pan w planach nowe wyzwania? Co to będzie?

Święty spokój. To jest mój plan na przyszłość. Jednak pomiędzy tymi spokojami, będę skakał, skakał i skakał…