Grzegorz Nawrocki - Całe życie z Kobietami

Grzegorz Nawrocki

Krzysztof Nowosielski

Lubi zagubić się w lesie i być chwalonym. Wkurza go żarłoczna deweloperka. Biega, pochłania dobrą literaturę, a swoje emocje stara się wyrażać w pisanych przez siebie piosenkach. Grzegorz Nawrocki, lider zespołu Kobiety, który nagrał właśnie jedną ze swoich najlepszych płyt, mówi nam, dlaczego woli być dobry niż sławny.

Kobiety. Mógłbyś bez nich żyć?

Pytasz mnie o zespół, czy o kobiety jako kobiety?

O kobiety jako kobiety. Pytam, bo cała twoja twórczość, wszystkie płyty nagrane z zespołem Kobiety, w mniejszym lub większym stopniu opisują damsko - męskie, trudne i piękne, relacje.

Przede wszystkim, kobieta mnie urodziła i wychowała. Poza tym, według mnie mężczyzna bez kobiecego aspektu, nie jest w pełni człowiekiem. Więc nie byłbym nim, gdyby kobiet zabrakło. No i przede wszystkim kobieta, z którą żyję jest dla mnie najmocniejszym, najwspanialszym, najukochańszym, najbardziej utęsknionym, ale też najtrudniejszym, czasami znienawidzonym moim własnym odbiciem. Dodam, że moje związki męsko - męskie też są bardzo intensywne, na pograniczu zakochania się w drugiej osobie. Nie chodzi tu oczywiście o erotyzm, tylko o fascynację. Ja się ludźmi bardzo fascynuję. No a kobiety mają jeszcze pierwiastek erotyczny, który mężczyzn bardzo przyciąga. 

A bez zespołu Kobiety wyobrażasz sobie życie?

Tak, wyobrażam sobie, że mógłbym wieść inny żywot. Gdybym wiele lat temu nie został muzykiem, moje losy mogłyby się potoczyć inaczej. A kiedy z zespołu odchodziła Ania Lasocka, zastanawiałem się, czy dalej kontynuować zespołową  działalność, widziałem dla siebie nową drogę.  Wiesz, czasami bywam zmęczony prowadzeniem tej grupy. Choć zawsze Kobiety były dla mnie pewnego rodzaju ideą, wyobrażeniem jak powinna brzmieć muzyka grana w kwintecie. Zresztą, poza tym, że gram w zespole, równolegle jestem po prostu człowiekiem, ojcem, partnerem, mężem, biegaczem, czytelnikiem literatury pięknej, no i Polakiem. Jestem też półprofesjonalnym muzykiem, autorem piosenek. I tak było przez cały czas mojej działalności artystyczno - scenicznej, zawsze robiłem jeszcze jakieś inne rzeczy na boku. Ostatnio zajmuje się tylko muzyką, ponieważ cały proces związany z nagrywaniem, wydawaniem i promowaniem najnowszej płyty trwał mniej więcej rok i na nic innego nie miałem po prostu czasu. 

A propos nowej płyty: wszyscy się nią zachwycają, ja także, wszędzie czytam pozytywne recenzje „Podartych sukienek”. Pewnie masz już dosyć tych zachwytów...

Nie, nie mam dosyć...

To dobrze, dla mnie to płyta na miarę najlepszej płyty Kobiet, czyli debiutu. Jest w niej wiele wątków, które przewijały się też wcześniej, ale zauważyłem również nowe elementy. Choćby wątek katastroficzny. Śpiewasz w „Kiedy kosmici napadną ziemię”: „Wczoraj słyszałem, że lód stopnieje / Że nas zaleją oba bieguny, potopy dwa / Że umrą pszczoły, a meteoryt / Rozpierdoli cały świat”. Wierzysz w jakąś globalną zagładę?

Nie zastanawiałem się nigdy nad tym. Piosenka powstała spontanicznie. Jest taki pan w Matemblewie, który wygląda jak ten aktor, który grał Znachora...

Jerzy Bińczycki...

Tak, bardzo jest do niego podobny. Grabi liście i zarządza terenem wokół tamtejszej kaplicy i kościoła. Widywałem go biegając w tamtej okolicy. I tekst, o którym mówiłeś, powstał właśnie wtedy, w ciągu dosłownie piętnastu minut. Szybko musiałem go nagrać na dyktafon w komórce. 

Ale jak się ma ta katastrofa do pana grabiącego liście?

Bo skojarzył mi się z samym dobrem. Śpiewam tam też: „Tylko Beatlesi są wiecznie żywi, z nimi lepszy jest świat”. Więc miałem wrażenie, że ten człowiek jest takim dobrym Beatlesem: ja sobie biegam i widuję go od ładnych paru lat, a on grabi te liście. 

Jest czymś trwałym.

Tak, jest czymś trwałym i pięknym. Nie ma żadnego ciśnienia, podejrzewam, że nie prowadzi Facebooka, tylko proste życie. To są oczywiście moje myśli i imaginacje, impresje. A my jesteśmy non stop atakowani katastrofami, tragediami, ledwo się tej ziemi trzymamy. Jak trafnie i pięknie pisał Schopenhauer: jesteśmy tylko pleśnią na planecie Ziemia... Wiesz, ja zazwyczaj działam pod wpływem impulsu, moje pisanie nie jest do końca przemyślane. Nie umiem pisać na temat. Działam intuicyjnie. Wydaje mi się też, że to jest najpiękniejsze w sztuce, że można próbować niewyrażalne emocje ubrać w pewną formę. A same zagrożenia, lęki przed nieznanym, przed zagładą, nieokiełznaną przyrodą są w naszym ciele. Kiedyś człowiek w dżungli miał je na co dzień, cały czas musiał być uważny, bo mógł zginąć. Teraz taką dżunglą jest gąszcz informacji, ich nawał, sprzeczne komunikaty, za którymi nie potrafimy nadążyć. 

Coś z tym robisz, starasz się ten lęk jakoś tłumić, bronić się?

Gram muzykę, spotykam się z przyjaciółmi, dużo pracuję, uprawiam sport, czytam. Pożeram sztukę i naturę. Myślę, że żyjemy w świecie, gdzie najważniejsze, najprostsze, pierwotne, tzw. duchowe potrzeby, nie są realizowane, nie są odkrywane. Wydaje mi się, że doświadczanie życia, jako przyrody, jest czymś  porażającym, ekstatycznym: las, mrówki, sarny, dęby, człowiek, a nad nim przestwór. Kiedyś wymyśliłem frazę: świat jest zbyt przerażający, by go traktować poważnie. Jest zbyt zły, żeby w niego naprawdę wierzyć.

Czy tym dobrem, które może nas uleczyć, jest dla ciebie przyroda? W twoich tekstach jest jej całkiem sporo. Widać, że lubisz się w niej zagubić.

Mieliśmy tutaj wczoraj, w tym industrialnym miejscu (rozmawiamy w byłym budynku dyrekcji Stoczni Gdańskiej) z Olem Walickim niezwykłe przeżycie: w pewnym momencie Olo mnie woła i pokazuje biegające po parkingu dwa lisy! Dzikie, wypasione sztuki. Dla mnie to jest rewelacja. Surowa przyroda odkrywa prawdę o tobie, nie możesz grać, udawać kogoś innego. W pewnym momencie spotykasz samego siebie, takiego, jakim jesteś. Spotykasz zwierzęta, miałem kilka takich międzygatunkowych spotkań. Miewałem codzienne spotkania z myszołowami, które latały wzdłuż mojego szlaku biegowego. Albo zima, minus dwadzieścia, biegnę Doliną Radości, patrzę: stoi piękna sarna. Takie spotkanie oko w oko, hipnotyczne gapienie się na siebie przez ładnych parę minut, ucieczka, a potem znów spotkanie - to są piękne, nietypowe doznania. Momenty, kiedy nie ma ludzi w lesie, jest cisza, mróz, biel i żywa istota, która jest ciebie ciekawa. Czułem, że jest między nami kontakt, że te zwierzęta nie bały się mnie, towarzyszyliśmy sobie przez jakiś czas. 

A propos przyrody, na „Podartych sukienkach” śpiewasz też: Nad stawem Wróbla dewoloperzy górę pożarli / stan zagrożenia, kąsają lisy”. Ta zmiana krajobrazu, wkraczanie miasta do lasu, czy w miejsca odludne, bardzo cię boli?

Bardzo. Nigdy nie byłem zdeklarowanym ekologiem, ale poprzez codzienne bieganie po  morenowych wzgórzach, na przestrzeni iluś tam lat, dostrzegam bolesne zmiany. Kiedy przeprowadzasz się w miejsce leżące na uboczu, gdzie nie ma narzuconych rygorów architektonicznych, to widzisz, że tam się dzieją rzeczy straszne, normalnie wolna amerykanka! Deweloperka robi co chce, nie ma zmiłuj. Co więcej – ludzie sami tego chcą! Pytałem kiedyś w pewnej trójmiejskiej organizacji, czy jest szansa na jakiś protest, sprzeciw przeciw budowie kolejnego osiedla? Dowiedziałem się, że nie, bo w pakiecie z osiedlem zagwarantowane było wybudowanie sklepów, małego centrum handlowego. A że ludzie chcieli mieć sklepy pod nosem, to mieli gdzieś kolejne rozwalone wzgórze. I ja faktycznie potem widziałem wałęsające się lisy, które kręciły się po okolicy, bo im dom zniszczyli. Teraz znowu wycieli kilka hektarów lasu koło mnie... 

O nowej płycie, jeszcze przed jej publikacją, pisałeś na swoim blogu niezwykle euforycznie. W późniejszych wywiadach mówiłeś o procesie jej nagrywania jako o ciężkiej jeździe, o motocrossie. I tak sobie pomyślałem, że można by to porównać do biegu, który sam uprawiasz: jest w tym męka, trud, ale też wielka radość, wręcz euforia po jego zakończeniu. 

Piękne porównanie. Nie myślałem o tym w ten sposób, ale tak dokładnie było, trafiłeś w sedno. Liczy się proces tworzenia, podczas którego dajesz z siebie wszystko, z chęcią ukończenia wcześniej założonego planu. Sam proces, ale też to co się w jego czasie dzieje z ludźmi, jest bardzo ważny. Dążysz do tego końcowego efektu, czyli przekraczasz linię mety, a potem się tym nie zajmujesz, nie podniecasz się tym. Zrobiłeś wszystko co mogłeś, ze swoimi kumplami, z przyjaciółmi, z zespołem, więcej nie mogłeś z siebie dać, nawet jeżeli efekt nie byłby zadowalający i materiał nie podobałby się słuchaczom, to i tak było warto. Ale rzeczywiście ta płyta była dla mnie i dla Pata (Stawińskiego, basisty Kobiet) ekscytującym czasem. Niekoniecznie łatwym, ale wydaje mi się, że faktycznie wydzielały nam się endorfiny. Przy tej płycie poczułem się trochę jakbym miał siedemnaście, osiemnaście lat. Z tym że znam teraz trochę więcej akordów. Ale o taki właśnie stan mi chodziło.  

A gdyby się okazało się, że po tym waszym trudzie, tej euforii ludzie kręciliby na płytę nosami? Dotknęło by cię to? Ważne są dla ciebie opinie innych ludzi?

Oczywiście, że mnie to dotyka. Ale całą moją praktyką życiową jest to, żeby się od tego wyzwolić. Nie chodzi o to, żeby nie słuchać ludzi, ale by wyzwolić się od tej presji lubienia i nielubienia, od cudzych opinii. Nie chciałbym być niewolnikiem splendoru. Choć nadal go pragnę. Wiesz, ja jestem szczęśliwy, że tak tu sobie siedzimy u Ola, bo myślałem, że będę pracował na budowie. Już nagrywając płytę, wiedząc, że wytwórnie nie są przychylne takiej muzyce, pomyślałem sobie: dobra, teraz wyjeżdżam sobie na dwa miesiące na budowę, do Niemiec. Już byłem umówiony z kumplem, który dawał mi tam super warunki, komfort psychiczny, żebym się od tego wszystkiego oderwał, żebym popracował fizycznie. Chodziło oczywiście też o kasę. Ale skręciłem nogę i ostatecznie nie pojechałem. 

Zaintrygowała mnie historia powstania tekstu do utworu tytułowego. On też pokazuje, jak twoje myśli, skojarzenia idą dziwnymi torami...

Kiedy zimą nie mogę biegać po lesie, bo jest zbyt ślisko, wybieram sobie morenowe pagóry w Gdańsku Migowie. Tego dnia czułem się znakomicie i chciało mi się żyć. W dodatku znalazłem jakąś małą bibliotekę, w której mieli kilka książek na krzyż, a wśród nich „Czarodziejską górę” Tomasza Manna, którą od razu sobie wypożyczyłem. No więc wybiegłem sobie z tej biblioteki i spojrzałem, jakąż to ulicą truchtam. A tam widniał wielki napis: Marusarzówny. Coś mi się kojarzyło z tym nazwiskiem, ale nie byłem pewien, więc sprawdziłem potem w necie, kim była Marusarzówna. A ponieważ była mroźna zima, wzgórza  były pokryte lśniącym śniegiem, a okazało się że ona była wyczynową narciarką, poczułem samo dobro. Chociaż cała historia jest niezwykle smutna: była piękną kobietą, właściwie jeszcze dziewczyną, kiedy została zamordowana przez gestapo. Oglądając jej zdjęcia i szukając śladów jej krótkiego życia, zostałem trafiony. Znalazłem szczątki wywiadu z jej siostrą, w którym dziennikarz pytał ją, jaka była jej siostra. Na co ona: zawsze się bawiliśmy, zabawy do rana, podarte sukienki. Tak mi te sukienki utkwiły, że napisałem tekst, który wcale nie jest o Marusarzównie, ale o tym, czego nie da się jednoznacznie wyrazić słowami. 

Stwierdziłeś na początku, że wyobrażasz sobie swoje życie, jako nie-muzyka. A jak to się stało, że w ogóle zacząłeś grać?

Na początku podstawówki chodziłem przez kilka lat na lekcje gry na akordeonie. Wówczas wydawało mi się, że gitara jest dla mnie za trudna. Słuchałem strasznie dużo muzyki, a kiedy miałem trzynaście, czternaście lat pojawiła się nowa fala i punk rock to był cios: The Stranglers, The Clash, pierwsi The Police, Deadlock... Mój starszy brat miał dużo płyt i ja ich słuchałem. Podobnie było z książkami – odziedziczałem je po nim. Czytałem, często nie rozumiejąc ich wcale. Później poznałem trójmiejskich poetów, którzy mnie zafascynowali: Wojtka Stamma, Tymona Tymańskiego, Zbyszka Sajnóga. I zacząłem pisać, choć była to straszna grafomania. Nikomu tego nie chciałem pokazywać. I mniej więcej wówczas zapragnąłem mieć własny zespół. Zacząłem grać na pożyczonej gitarze basowej. Kiedy w wieku dziewiętnastu lat wyjechałem za granicę, kupiłem basówkę, poznałem Olafa Deriglasoffa. I postanowiłem założyć grupę, uznając, że Olaf powinien w niej być. Sterroryzowałem też perkusistę Roberta Śledzińskiego, muzyka legendarnej formacji Kormorany, i jako najmniej znający się na muzyce człowiek w tym towarzystwie, założyłem własny zespół. Nic z tego wielkiego nie wyszło, ale w rezultacie uwierzyłem w siebie jako muzyka i wokalistę. Skracając całą historię, potem był zespół Ego, a po jego rozpadzie powstały Kobiety... 

...które mają swoją publiczność, są dosyć znane, ale jednak ciągle znajdują się w jakiejś niszy. Chciałbyś być sławny, rozpoznawalny?

W przeszłości to pragnienie nie było mi obce. Ktoś niedawno powiedział, że teraz każdy chce być tylko sławny, a nie dobry. “Jezus Chrystus nie jest w modzie, dziś rogaty jest na fali”, jak śpiewał znany gdyński bard. I to jest główny motor ludzkiej aktywności w obecnych czasach. Ludzie, którzy chcą być sławni, nie dostrzegają swoich ułomności, mają całą rzeszę popleczników mówiących im, że są wspaniali. Ja wiem, że nie jestem cudownym facetem, mam mnóstwo ograniczeń, ale chciałbym być dobry, to banalne z pozoru pragnienie wcale nie jest proste do realizacji. Ale ja mam wielkie szczęście do ludzi, mówią mi szczerze o moich ułomnościach i zaletach. Czuję od nich wielkie wsparcie, bez nich nie mógłbym funkcjonować, grać, pisać, żyć. Raz jeszcze: mam szczęście do ludzi.