Jej piosenki nagrane z grupą Varius Manx nuciła cała Polska i z pewnością należą one do kanonów polskiej muzyki. Anita Lipnicka to eteryczna, pełna paradoksów kobieta i świadoma artystka podążająca własnymi muzycznymi drogami. Dziennikarka Prestiżu nie pyta o Anity o rozstanie z mężem Johnem Porterem, nie pyta też o chorobę nowotworową, którą zdiagnozowano u Anity kilka lat temu. To wyważona rozmowa pozbawiona intelektualnych i emocjonalnych płycizn, z której wyłania się obraz wrażliwej, ale silnej i niezależnej kobiety. 

Nasz już telefon z dobrym aparatem do robienia ładnych selfie?

Mam, aczkolwiek dużo czasu mi zajęło zanim go kupiłam. Mój poprzedni telefon był starej daty. Nie miał już nawet płytki z tyłu. W końcu Magda - moja managerka powiedziała: Anita, weź ty sobie kup normalny telefon. No i już mam.

Pytam, bo słyszałam, że nie przepadasz za tą całą nowoczesnością, która nas otacza, ale jednak jesteś dosyć aktywna na Facebooku. 

Moja aktywność polega na tym, że staram się informować ludzi o tym, gdzie jestem, co robię i co się ze mną dzieje. Czasami staram się napisać coś od siebie, ale nie wchodzę z ludźmi w interakcje. Nie nawiązuję dyskusji, bo pewnie bym się w tym pogubiła. Poza tym dużo czasu zajęłoby mi wdrożenie się w rozmowę.

Nie zauważyłam tego wcześniej, ale za to widziałam twój komentarz dotyczący twoich 40 urodzin. Naprawdę coraz częściej słyszysz od ludzi, że dobrze się trzymasz?

Niestety tak. (śmiech) Śpiewam już od dwudziestu lat więc, kiedy ludzie widzą mnie na żywo, to często są zaskoczeni tym, że ja jeszcze żyję i jakoś się mam (śmiech). Podchodzą do mnie różne osoby i mówią: Pamiętam panią sprzed dwudziestu lat i mówią: Oj nic się pani nie zmieniła, nadal tak dobrze się pani trzyma. To jest właśnie ten moment w życiu, kiedy kobieta zaczyna słyszeć tego rodzaju komplementy.

I jak ci z tym?

Nie przejmuję się tym i wiesz, nadal nie dorośleję zbytnio. Wiele rzeczy się w moim życiu zmieniło. Zostałam mamą i to chyba jest najważniejsza zmiana, jaka nastąpiła w tym czasie. Na pewno moje oczekiwania do życia się zmieniły. Z dekady na dekadę one się w jakiś sposób formułują na nowo, ale ja nadal mam w sobie dużo z dziecka i chcę to pielęgnować, bo uważam to za wartość.

Dojrzała kobieta, która mówi, że ma w sobie z dużo z dziecka powinna być uwielbiana przez mężczyzn, ale nie wydaje ci się, że takie zdanie powtarza wiele osób, gdy zbyt wcześnie wkroczy w dorosłość? Ty bardzo szybko wyfrunęłaś z domu...

Coś w tym jest. Miałam piętnaście lat, kiedy zaczęłam przygodę z modelingiem. To był taki krótki epizod w moim życiu. Bardzo szybko odkryłam, że ten zawód zupełnie nie jest dla mnie. Nie podobało mi się, że byłam traktowana przedmiotowo i że jest fokus tylko na ciało. Nie ma tam za bardzo szans, żeby wyrazić siebie w jakikolwiek artystyczny sposób, więc szybko z tego zrezygnowałam na rzecz śpiewania i tworzenia swoich piosenek. W liceum założyłam najpierw akustyczny zespół, a potem bardziej rockowy i dość szybko dołączyłam do Varius Manx.

To był szczęśliwy przypadek?

Tak, to był zupełny przypadek. Tak samo jak nasz sukces. Wydaliśmy płytę, która z dnia na dzień stała się hitem, a dalej wszystko działo się bardzo szybko. Kiedy miałam dziewiętnaście lat wyprowadziłam się z domu i zamieszkałam sama w Łodzi. To była taka moja pierwsza baza, metropolia poza rodzinnym Piotrkowem Trybunalskim. Wynajęłam mieszkanie i stawiałam pierwsze samodzielne kroki w życiu.

Mam wrażenie, że ty w ogóle nie boisz się zmian. Szybko zostałaś rzucona na głęboką wodę. Były koncerty, płyty, autografy - aż tu nagle nastąpił zwrot o 180 stopni, mam na myśli twoje odejście z zespołu. Jak ty traktujesz te wszystkie zmiany?

W moim życiu tak się składa, że te zmiany odgrywają dużą rolę i one przychodzą dosyć naturalnie. Takim wyznacznikiem momentu, kiedy należałoby coś zmienić jest chwila, gdy zaczynam odczuwać jakiś dyskomfort. Kiedy czuję, że już nie należę do sytuacji, w której tkwiłam przez jakiś czas, że już z niej wyrosłam, albo czuję się w niej niewygodnie, wycofuję się. Podążam za swoim sercem, za tym co mi podpowiada.

Nadal zmagasz się z wizerunkiem zwiewnej anielicy? Trochę mnie zaskakuje to, w jaki sposób odbierają cię niektóre osoby. Przecież już ponad dwadzieścia lat temu śpiewałaś „Ona ma siłę, nie wiesz jak wielką”, a kilka lat później poszłaś jeszcze dalej pisząc tekst piosenki „Cała prawda o mnie”.

Nadal zmagam się z tą anielicą. Jestem blondynką i być może właśnie dlatego to rozwarstwienie między tym, kim ja się jawię jako osoba, a tym kim jestem, zawsze było widoczne. Nie wiem z czego to wynika, ale pewnie z tego, że ludzie powierzchownie oceniają inne osoby. Ja tak naprawdę jestem bardzo mocną, zdeterminowaną postacią i jak się do czegoś zabieram, to robię to wręcz z precyzją chirurga. Jeśli wiem, czego chcę, potrafię z wielką determinacją do tego zmierzać.

A jak cię widzą mężczyźni?

Też różnie. Jestem postrzegana przez media jako sympatyczna i eteryczna blondynka, ale w życiu to się zupełnie nie sprawdza. Zazwyczaj w swoich związkach z mężczyznami to ja przejmowałam te męskie role. Jak ktoś posłucha „Piosenki księżycowej” to już nawet tam słychać, że coś jest na rzeczy. Obiecuję mężczyźnie, że zbuduję mu dom, że uścielę mu to życie tak, że będzie mu miło, fajnie i wygodnie. Mam gdzieś w sobie takie tendencje do bycia opiekunem, przewodnikiem. To ja jestem motorem relacji i takie przyjmuję funkcje.

Odpowiada ci to?

Przyznam szczerze, że z biegiem lat zaczyna mnie to męczyć. Wolałabym być w odwrotnej konfiguracji, czyli takiej, że to mężczyzna się mną zaopiekuje.

Czytałaś „Chłopców” Andrzeja Saramonowicza, albo „Gdzie ci mężczyźni?” Phillipa Zimbrado? Teraz to już chyba nie ma na co liczyć...

No właśnie (śmiech). My się z jednej strony śmiejemy, a tak naprawdę nie ma się z czego śmiać. Rozmawiam z kobietami, z koleżankami z mojego środowiska i widzę taką tendencję, że to kobiety wykazują dużą zaradność, są ogarnięte życiowo i świetnie sobie radzą na różnych płaszczyznach. Mężczyźni są jacyś słabi, coraz bardziej zagubieni i ciężko o to, by znaleźć takich mężczyzn, którzy byliby takimi prototypami męskości.

Może problem w tym, że im po prostu wolno więcej. Powiedziałaś, że nad ostatnią płytą „Vena Amoris” pracowałaś w samochodzie. Odwoziłaś córkę do szkoły, a później miałaś chwilę, żeby napisać tekst piosenki. To chyba John (Porter, mąż Anity - przyp. red) miał ten komfort, że mógł skupić się tylko na nagrywaniu swojej płyty?

Tak już jest. Kobieta nie może odłączyć się od macierzyństwa, od roli rodzica. Większość obowiązków związanych z kreowaniem ciepła, ogniska domowego spoczywa na niej. Ja od blisko dziesięciu lat się z tym zmagam. To jest niekończąca się historia, bo macierzyństwo to sprawa na całe życie.

Ty jesteś prawdziwą szczęściarą, która opanowała tę sztukę łączenia wielu kobiecych ról. Podobnie zresztą jak twoje koleżanki po fachu: Agnieszka Chylińska, Kasia Kowalska, Renata Przemyk, Kasia Nosowska - one wszystkie są mamami.

Myślę, że wszystkie żałowałybyśmy gdyby tych dzieci nie było. Każda z nas chce się spełnić na każdym polu, nie wyobrażam sobie by Poli miało nie być w moim życiu. Doceniam to, że jest z roku na rok coraz bardziej. To strasznie silna więź i niesamowita relacja matki z córką, w ogóle z dzieckiem. Moje życie bardzo się wzbogaciło po tym jak zostałam mamą. 

Po narodzinach Poli szybko wróciłaś na scenę.

Tak, do siódmego miesiąca ciąży śpiewałam, a później dosyć szybko zaczęliśmy z Johnem koncertować. Jeździliśmy z Polą, którą karmiłam piersią i na początku to się sprawdzało. Nigdy nie mieliśmy pomocy w postaci dziadków, więc zawsze musieliśmy sobie radzić sami. Mieliśmy opiekunkę, która do tej pory zostaje z Polą, kiedy we dwoje wyjeżdżamy w tym samym czasie. Pola jest z nami mocno związana, bo my nie mamy regularnej pracy. Nie wychodzimy o 8 i nie  wracamy o 17. Przez cały tydzień jesteśmy dla niej, aż tu nagle znikamy w weekend. To nie ma jasnej struktury, więc trudno nam wszystko rozdzielić i posegregować tak, że każdy ma swój czas dla siebie. 

W swoich tekstach piszesz o tym, co cię dotyka, ale nie piszesz chyba tylko o sobie? Pamiętam, jak byłam na twoim koncercie, kiedy każdy utwór komentowałaś słowami, że to piosenka o koleżance.

Piszę zawsze o uczuciach. Usiłuję zrozumieć, czym jest związek, ta zależność dwojga ludzi od siebie, pozytywne aspekty tego i negatywne analizuję. Życie jest inspirujące samo w sobie i rozmowy z przyjaciółmi, z koleżankami, czy z kolegami często mnie zapładniają pomysłami, by opisać jakąś historię, Te wszystkie historie są podobne, bo przeżywamy podobne rozczarowania, czy też podobne uniesienia. 

Miłość i samotność - to tematy, które znalazły bardzo wyraźne odbicie na twojej ostatniej płycie. Do czego ci bliżej? 

Bardzo lubię podróżować i spędzać czas sama. Nie jestem typem osoby, która potrzebuje mężczyzny do tego by w jakiś sposób dowartościować siebie. Nie uczepiam się na facecie i nie liczę na to, że on mi pomoże, wskaże drogę, albo poprowadzi. Jestem złożona z kontrastów. Z jednej strony pragnę wręcz symbiotycznej bliskości z drugą osobą, a z drugiej mam potrzebę własnej przestrzeni, niezależności od partnera. Jak byłam małą dziewczynką przez chwilę chciałam być malarką i wyobrażałam sobie, że będę miała vana, będę w nim mieszkać, jeździć po świecie i żyć ze sprzedaży własnych obrazów. Zawsze miałam wyobrażenie o sobie jako niezależnej i wolnej kobiecie. Jeżeli taka jestem, to kto ma mnie w końcu usidlić? Nikomu się nie uda, jak ja tak uciekam. Tak już jestem skonstruowana.

Zastanawiałaś się nad tym, dlaczego uciekasz?

Nie mam pojęcia. To chyba wynika z mojej natury, ale może też z jakiegoś braku wiary w powodzenie relacji. Nie wierzę, że na zawsze można być z jedną osobą i że ten układ będzie zawsze działał i będzie satysfakcjonujący dla obu stron. Nie wiem, czy da się tak przejść przez życie.

Nie wierzysz w tę romantyczną miłość? Naukowcy mówią, że ulegamy mitom i kulturowej presji.

Bo tak jest. Tej romantycznej miłości po prostu nie ma. Miłość się zdarza, ale nie jest wieczna. W związku trudno wytrwać długie lata, zwłaszcza teraz, kiedy tak widoczna jest emancypacja kobiet, które wcale nie muszą trwać przy mężczyźnie. Trudno jest dotrzymywać sobie kroku przez cały czas, bo ludzie się w różnym tempie rozwijają i mają inne oczekiwania na każdym etapie życia.

Czego oczekujesz od mężczyzn?

Mężczyźni, którzy przyciągają moją uwagę muszą być silni. Facet musi się czuć dobrze sam ze sobą, a nie dowartościowywać atrybutami, czy gadżetami. Musi mieć pasję, którą uwielbiam w ludziach. To dotyczy nie tylko mężczyzn, ale też kobiet. Fascynują mnie osoby, które nie przeżywają życia z dnia na dzień, na płytkiej wodzie, ale sięgają głębiej i rozmyślają. Ta pasja jest więc ważna, ale coraz większą wagę przywiązuję też do poczucia humoru u ludzi. 

A propos oczekiwań. Czujesz, że już nadszedł czas, by nagrać nową płytę. Dwa lata temu ukazała się „Vena Amoris”...

Mam już pewne plany, ale jestem na etapie poszukiwań. Przy „Venie Amoris” wiedziałam, że chcę nagrać płytę w stylu americana, ale po polsku. Miałam na to jakiś pomysł, a teraz szukam nowej odsłony, ponieważ mam wewnętrzne poczucie zmęczenia formą, w której od jakiegoś czasu jestem na scenie. Chcę pokazać nową siebie, ale potrzebuję do tego inspiracji i spotkań z ludźmi, z którymi będę mogła odkryć jakiś nowy horyzont. 

Masz ten komfort, że już nic nie musisz?

Nigdy nie podchodziłam w ten sposób do swojej pracy, ale faktycznie teraz już niczego nie muszę nikomu udowadniać. „Sławna” już byłam i to nie bardzo mi się podobało. Wydawało mi się nawet, że się do tego nie nadaję. Bycie na świeczniku wykoślawia relacje ze światem zewnętrznym, a nawiązywanie przyjaźni, autentycznych i czystych więzi międzyludzkich staje się czymś nieosiągalnym. Są osoby, które świetnie się czują w blasku fleszy, ale ja do nich nie należę.