Małe rzeczy mnie cieszą

Łukasz Gawroński

Grażyna Wolszczak - gdańszczanka, aktorka i kobieta po 50, chociaż patrząc na to, jak wygląda trudno w to uwierzyć. Wysoka i szczupła brunetka w t-shircie i dżinsach dosyć mocno różni się od serialowej Basi z „Na Wspólnej”, czy Judyty z filmu „Ja wam pokażę”. W rozmowie z Prestiżem kokietuje, że była życiową niemotą, która cierpliwie czekała na swoją kolej w poczekalni. Dziś jest spełnioną kobietą, która tak samo jak lubi skoki ze spadochronem i inne ekstremalne wyzwania, docenia to, co przynosi jej każdy dzień. A niespodzianek w jej życiu nie brakuje…

Trudno być kobietą w Polsce?

Nie zadaję sobie takich pytań. Myślę, że sytuacja obu płci jest i trudna i łatwa w zależności od tego, jakie mamy oczekiwania i czym się zajmujemy. Kobiety zawsze miały gorzej zwłaszcza w moim zawodzie.

Na te kwestie zwracały m.in. uwagę Krystyna Janda i Danuta Stenka w kampanii społecznej poświęconej aktorkom, a właściwie temu, że nie pisze się dla nich ról.

Zawsze tak było. Jeśli spojrzymy na sztuki teatralne, to na ogół mamy czterech mężczyzn i jedną kobietą, a bywają też takie, gdzie, jest jeszcze więcej facetów, więc nie ma o czym mówić. To, że kobiety zawsze miały trudniej widać też w filmach, gdzie były tłem albo ozdobnikiem dla męskiej historii.

Mówi to pani z perspektywy doświadczonej aktorki. Czy miała pani taką świadomość zdając egzamin wstępny do szkoły teatralnej?

Nie, ja wtedy szłam na egzamin na fali entuzjazmu, a wtedy mało kto się nad tym zastanawiał. To tak jak mama w dzieciństwie mówi: „Nie garb się, bo na starość będziesz miała problemy z kręgosłupem.” To abstrakcyjna sytuacja dla nastolatki. Dla mnie też taka była. O pewnych rzeczach w tak młodym wieku po prostu się nie myśli, ale wydaje mi się, że gdybym miała świadomość, że kobietom jest trudniej w zawodzie aktora, to i tak nic by to nie zmieniło.

Ale mimo tych wszystkich rzeczy, albo przeciwności, o których teraz rozmawiamy, odniosła pani sukces, a dzisiaj w tak trudnej filmowej branży funkcjonuje pani jako silna i niezależna kobieta.

Jestem silna, dlatego, że nie załamuję rąk ani nad sytuacją kobiet w Polsce, również aktorek, ani nad parytetami. Zastanawiam się, ale nie rozpaczam. Mam filozoficzny stosunek do życia. Wierzę w to, że trzeba się cieszyć z małych rzeczy i potrafię to robić. Nigdy nie jest tak, żeby nie mogło być lepiej, ale z drugiej strony przychodzi mi do głowy to, że nigdy nie ma sytuacji, kiedy nie mogłoby być gorzej i takie myślenie pozwala mi nie dopuszczać do marudzenia. 

Lata 90 kojarzą mi się z rozwojem polskiej muzyki, z disco polo i kultowym serialem „Matki, żony i kochanki”. Pamięta pani jeszcze współpracę z Juliuszem Machulskim?

Oczywiście, że tak. To było jakoś po "Grach ulicznych", gdzie zadebiutowałam u Krzysztofa Krauzego, który wtedy nie miał jeszcze marki wybitnego reżysera. To był jego drugi film i może on nie odbił się jakimś szerszym echem, bo społeczeństwo było nastawione na rozrywkę i na disco polo, jak pani wspomniała, a to była historia kryminalna, ale już odstraszająca tym, że wracamy do śmierci Stanisława Pyjasa i będziemy się z czymś rozliczać. W środowisku ten film jednak zaistniał i już bez castingu Julek Machulski zaproponował mi rolę w "Matkach, żonach i kochankach". To był pierwszy taki moment "wow", kiedy ktoś mnie zauważył i docenił.

Trochę pani czekała na to „wow”…

Tak, spokojnie siedziałam w poczekalni i nawet specjalnie nie zależało mi na tym, żeby ktoś się dowiedział, że w niej siedzę. Podejrzewam, że jako słynna niemota nigdy w życiu nie zrobiłabym sobie żadnego portfolio i jakiejś demówki, którą mogłabym komuś pokazać. Jakoś się to wszystko samo potoczyło, a później znowu dostałam kolejną szansę bez castingu. Tym razem przy filmie „Wiedźmin”.

Mówi pani o tych castingach w negatywny sposób, że mam wrażenie, że jest to zło konieczne?

Castingi robi się nie tylko po to, żeby sprawdzić, kto i co gra, ale też żeby dopasować do siebie aktorów. Dla mnie takie przesłuchania wstępne są bardzo nieprzyjemne. Chyba na żadnym castingu dobrze nie wypadłam. Może za bardzo się starałam? W przypadku kompletowania obsady do „Wiedźmina” reżyser sam zaprosił mnie na rozmowę i ku mojemu zdumieniu okazało się, że jest moim wielbicielem, podczas gdy ja ciągle byłam przekonana, że nikt mnie nie zna.

Agata Kulesza twierdzi, że każdy aktor może być źle obsadzony, ale ma też prawo do źle zagranej roli. Pani też tak uważa?

Absolutnie tak. Człowiek nie jest cyborgiem. Raz jest tak, raz tak. Myślę że Agata, którą pani przywołała nabyła m.in. poprzez takie myślenie akceptację i potwierdzenie swojej wartości. Dzięki temu dziś ma odwagę iść na całość, a nie grać zachowawczo. Rzadko który aktor ma ten luksus. Na ogół aktorzy dostają inne propozycje, a pytania, jakie się pojawiają to brać, czy nie brać?

Jak pani dokonuje zawodowych wyborów? Nie bierze pani udziału we wszystkim, co pani proponują…

Pewnie panią teraz zaskoczę, ale przyznam się, że bardzo mnie kusiło wzięcie udziału w "Celebrity Splash" (śmiech).

Słucham?!

No tak! Kocham takie wariackie wyzwania. Jeśli ktoś mnie zapyta, czy skoczyłabym ze spadochronem, to jestem pierwsza na ochotnika. Uwielbiam przygody, robienie nowych rzeczy i byłam o krok od tego, by przyjąć propozycje wzięcia udziału w tym programie.

Ale jednak się pani nie zdecydowała… Dlaczego?

Bo atmosfera obciachu zaczęła mi się udzielać i stwierdziłam, że jednak nie mogę sobie na to pozwolić. Na dodatek pomyślałam sobie, że wszyscy będą oglądać moje cellulity i dałam spokój.

Pani ma celluit?

Każdy ma. No prawie każdy (śmiech).

Pod garsonką, która była symbolem lat 90. nie było widać żadnego cellulitu.

Ja zawsze byłam w dżinsach i t-shircie. Garsonek w ogóle nie nosiłam, chyba że ubrali mnie w taki strój na planie. Wie pani, to też jest ważne, żeby się urodzić we właściwym czasie. Za chwilę mam sesję do reklamy Triumpha i jak dostałam tę propozycję, to spadłam z krzesła, bo dziesięć lat temu mogłabym chodzić i błagać, albo nawet dopłacać do tego, by ktoś zechciał mnie wziąć na sesję do reklamy bielizny. Podejrzewam, że raczej bym wzbudzała ironiczny śmiech, a w tej chwili wszystko jest możliwe!

Kobiety po 40, czy 50 nie są już niewidzialne albo przezroczyste?

Dokładnie! O tym mówię, ale to wszystko jest wynikiem zmian. Jednak walczymy o siebie, widzimy, że społeczeństwo się starzeje oraz dostrzegamy to, że kobiety nie chcą być spychane do roli babć w wieku 45, czy 50 lat. Nagle się okazuje, że dla reklamodawców panie w takim wieku też mogą być atrakcyjne, jak również w wielu innych dziedzinach życia. A kiedyś Beacie Tyszkiewicz dawano odkurzacz do ręki.

Ale może te zmiany to też w jakimś sensie zasługa kobiet?

Myślę, że tak. Ja mam teorię, że wszystko zależy do kobiety. Jeśli ona sama zdecyduje się, że to jest już koniec kobiecości i teraz to już z górki, bo skończyło się w życiu wszystko to, co było albo wydawało się atrakcyjne, to tak się dzieje. Samospełniające się proroctwo. Jeśli kobieta chce być niewidzialna to taka będzie.

Wiek nie ma znaczenia, jeśli chodzi o poczucie atrakcyjności?

Ma znaczenie, bo na pewno kobieta jest bardziej atrakcyjna w wieku lat 20 niż 50, ale to nie jest równoznaczne z rezygnacją z kobiecości. Niestety, znam wiele kobiet, które z tego rezygnują. Pamiętam, że nie dalej jak kilka tygodni temu krzyczałam na dawno niewidzianą przyjaciółkę, żeby się wzięła za siebie, bo jest kobietą, a nie wielorybem.

Zachęcała ja pani do odchudzania?

Nie . Zachęcałam ją tak ogólnie do zadbania o siebie, bo widzę, że nastąpiła u niej jakaś rezygnacja i pojawiło się myślenie, że czasy atrakcyjności się skończyły, a przecież kiedyś była bardziej atrakcyjna.

Może myśli, że już nie ma dla kogo?

Są kobiety, które potrzebują takiego bodźca, ale to jest na krótką metę. Każdy związek przecież traci świeżość. Rok, dwa, trzy lata, a później co? Kapcie i papiloty zakładać?

Szkoda, że większość mężczyzn nie ma takiego podejścia do sprawy.

(śmiech) Mężczyźni nie rozumieją, że trzeba mieć styl! Jakikolwiek, ale styl… Efekt jest taki, że chodzą w klapkach do białych skarpetek albo sandałach. Oj, to jest dla mnie największy koszmar! Ja nie mówię, że facet ma mieć na sobie nie wiadomo co, bo każdy wie, jaki jest i w czym się dobrze czuje. To może być garnitur, sportowa elegancja, czy wersja hip- hopowa, ale na coś się trzeba zdecydować.