Aleksander Doba. Całkiem pozytywny człowiek

Krzysztof Nowosielski

Jest pierwszym człowiekiem w historii, który samotnie przepłynął Ocean Atlantycki. Mówi się, że zrobił to wyłącznie dzięki sile mięśni. Prestiżowi Aleksander Doba, a właściwie Olek, bo tak prosi, żeby się do niego zwracać, opowiada o swojej wyprawie jako podróży do własnego wnętrza. Opowiada też o prozaicznych rzeczach, z którymi podróżnik zmaga się podczas wyprawy. W rozmowie nie brakuje wątków romantycznych, bo nawet z tych składa się dusza Olka Doby. Z jednej strony twardziel walczący z rekinem, a z drugiej kochający mąż, który wraca do żony z pewnością, że nie zmieniła zamków w drzwiach.

Jesteś bardzo rozchwytywanym człowiekiem, ale nie masz agenta. Sam umawiasz się na wywiad i spotkania z ludźmi.

Bardzo cenię swoją wolność i swój czas, w związku z tym lubię mieć nad tym kontrolę. Nie potrzebuję kogoś, kto będzie organizował mi życie. Jestem turystą kajakowym i podchodzę do życia jak turysta. Lubię poznawać nowe rzeki i akweny.

Nie każdy turysta pływa po oceanie...

Za oceanem jest Ameryka i to nie jedna, ale dwie, i ja postanowiłem do nich dopłynąć. Do północnej dopłynąłem z Afryki, a do południowej z Europy, więc trochę tak jak turysta.

Długodystansowy?

Dokładnie tak.

Samotny?

Moje wyprawy zawsze były samotne i samodzielne, bez pomocy z zewnątrz. Nie liczyłem na to, że ktoś mi coś przywiezie po tygodniu, czy po dwóch i uzupełni zapasy. Nie mogłem na to liczyć.

Jesteś pierwszym człowiekiem na świecie, który kajakiem przepłynął Atlantyk. To robi wrażenie...

Atlantyk kajakiem został przepłynięty dotychczas przez dwóch Niemców, Brytyjczyka i dwa razy przeze mnie. Wszyscy moim poprzednicy startowali z wysp i lądowali na wyspach. Od której wyspy kanaryjskiej zaczyna się Atlantyk? Nikt tego nie wie, bo nie zaczyna się od żadnej wyspy, tylko od kontynentu do kontynentu. Moi poprzednicy prawie przepłynęli Atlantyk, ale oficjalnie mówi się, że przepłynęli. Ja nie chciałem, żeby mi ktoś dogadywał, że prawie przepłynąłem Atlantyk, bo to "prawie" robi różnicę. Jestem tym pierwszym, który przepłynął ocean z kontynentu na kontynent.

Nie miałeś żadnych obaw przed tak dużą wyprawą? Jak się do niej przygotowywałeś?

Wróg rozpoznany jest mniej groźny. Ja nie traktowałem oceanu jako wroga, ale jak wielki akwen, na którym chciałem pływać. Chciałem rozpoznać czego mogę się spodziewać, co może mnie spotkać. Chodziłem do Biblioteki Akademii Morskiej w Szczecinie, rozmawiałem z wieloma żeglarzami żeglarzami i w tych rozmowach starałem się zapoznać z tym, co mnie czeka.

O bliskich spotkaniach z rekinami żaglarze też ci opowiadali?

O tym chyba zapomnieli (śmiech). Moje spotkania z rekinem nie były tak straszne, jak się spodziewałem. Nie jest tak źle.

Można się zaprzyjaźnić?

(śmiech) Nie wiem, ja nie próbowałem. Trudno nazwać przyjaźnią to, jak waliłem tego rekina wiosłem po głowie. On uderzał w kajak dwa razy i ja mu dwa razy oddawałem, więc byliśmy kwita.

Powiedziałeś, że twoje wyprawy są samotne i samodzielne. Dlaczego?

Po to by na końcu móc powiedzieć, że dokonałem tego wszystkiego samodzielnie, że się sprawdziłem, że dałem radę. Prawie wszystko wziąłem z Polski, oprócz 120 litrów wody kranówki, którą w marinie w Lizbonie dotankowałem. No i jeszcze taki chleb zwykły z piekarni wziąłem na tydzień, bo więcej by nie wytrzymał. Reszta była z Polski i to musiało wystarczyć mi na pół roku. Wiesz, dobrze przewidzieć wcześniej, czego się potrzebuje. 

Co jadłeś?

Pierwszy miesiąc jadłem takie jedzenie klasyczne, jak na wycieczki: puszki mięsne, słoiki z pulpetami, czy fasolką bo bretońsku. Miałem kuchenkę, więc mogłem sobie zagotować wodę, ryż, czy makaron, ale to jadłem przez miesiąc. Później było już jedzenie liofilizowane, czyli pozbawione wody. Tego jedzenia miałem wystarczająco dużo, starczyło mi do końca i nie zabrakło. 

Musiało być niedobre...

Przesadzasz! (śmiech)

Jedzenie to jedno, ale co z resztą? 

Na takim kajaku to jest problem... Ja miałem jakiś czas temu prezentację w bardzo młodej grupie wiekowej, w przedszkolu, do którego chodzi moja wnuczka i tam dzieci zadały mi takie pytanie: „Panie, a jak pan sikał?”

I co im odpowiedziałeś?

No jak to co? (śmiech) Miałem taką plastikową butelkę, górę obciąłem, no i było po problemie. Co wysikałem, to wylewałem za burtę.

Człowiek nie tylko sika...

Ale drążysz! (śmiech) Z tymi grubszymi sprawami miałem więcej problemów. Udawałem się na rufę, wystawiałem tyłek za burtę no i.... dalej już sama rozumiesz. Od razu się myłem wodą oceaniczną. Warunki spartańskie, ale dbałem o higienę (śmiech).  

Zaprzyjaźniłeś się z wodą oceaniczną? 

Ta woda jest bardzo słona. Pięć razy bardziej słona niż woda w Bałtyku. Tej wody było pełno, ale czasem miałem luksus, bo mogłem wziąć prysznic ze słodkiej wody. Kiedy widziałem, że zbliża się duża chmura, przygotowywałem sobie szampon i czekałem aż lunie. 

Mówisz o tym, co się działo podczas swojej wyprawy. Powiedz mi jak zareagowała twoja rodzina na wiadomość o tym, że zamierzasz przepłynąć kajakiem ocean?

Jeśli wezmę pod uwagę ścisłą rodzinę, czyli żonę i dwóch synów, to dostrzegam pewne zależności. Im młodszy członek rodziny tym bardziej entuzjastyczny. Mój młodszy syn, Czesiek po napadach na Amazonce, których też doświadczyłem, mówił: Ojciec, nie przejmuj się, Indiana Jones też miał przygody. Z kolei żona była zdecydowanie przeciwna wyprawom oceanicznym.

To jak ją przekonałeś?

Nie przekonałem. Ona do ostatniej chwili miała nadzieję, że ja zrezygnuję, albo coś nie wyjdzie. Zgody więc nie miałem i nie ukrywam, że to był dla mnie ciężki czas, ale jak już wyruszyłem i już byłem na tym oceanie to właśnie żona mnie najbardziej wspierała.

Mieliście kontakt?

Tak, miałem telefon satelitarny więc mogłem rozmawiać i wysyłać sms-y. Udzielałem nawet wywiadu przez radio i na bieżąco nadawałem z oceanu. Kiedyś porozmawialiśmy tak z żoną piętnaście minut i było cudownie, ale koszty były za duże, więc musieliśmy ograniczyć te przyjemności. 

Co dała ci ta wyprawa?

Przede wszystkim wolność i niesamowitą przestrzeń. Nikt i nic nie zakłócało mi wzroku na horyzoncie, wszędzie pusto. To ogromna swoboda. A wiesz co mi się najbardziej podobało?

Cały czas mnie zaskakujesz, więc chyba nie będę strzelać.

To, że mogłem być z człowiekiem, którego lubię, czyli sam ze sobą. Byłem ciekawy, jak to wytrzymam. Miałem czas na analizowanie, poznawanie siebie.

Czyli to nie była wyprawa w konkretnym celu, ale taka podróż w głąb siebie?

No właśnie tak. Kiedyś ludzie udawali się do pustelni, by mieć czas dla siebie i odseparowanie się od świata. Otacza nas tyle różnych bodźców i problemów, które nas nurtują i nie sposób się wyłączyć. A ja pływając po oceanie, miałem swobodę. Mogłem zajrzeć w swoją psychikę.

Czego się dowiedziałeś o sobie?

Że jestem całkiem pozytywnym człowiekiem. To był dla mnie całkowity odpoczynek psychiczny i nie odczuwałem tego jako przykrość. Sam byłem ciekaw.

Czy można żyć samotnie i tę samotność wytrzymać?

Można wytrzymać i to wcale nie jest takie złe i nieznośne jak się wydaje. Ale opowiem ci historię. Długo plątałem się w Trójkącie Bermudzkim, aż w końcu ster mi się urwał. Musiałem więc płynąć do najbliższego lądu i to były Bermudy. Miałem do nich jakieś 400 kilometrów i ludzie, którzy tam byli nie mogli się mnie doczekać i wypłynęli te 200 kilometrów do mnie. Wiedziałem, że są ludzie, że do mnie płyną, że się spotkamy. Wyczyściłem na tę okazję kajak. Tak się cieszyłem, że po czterech miesiącach niewidzenia ludzi będę miał gości. Te trzy godziny to były najwspanialsze godziny, jakie spędziłem na oceanie. 

Powiedz, czego brakowało ci najbardziej?

Zwykłych rzeczy: takiego naszego chleba powszedniego i ugotowanych ziemniaków. Co ciekawe, mi nie brakowało wyszukanych potraw, ale tego co w domu jadłem na co dzień. Gdyby mi ktoś powiedział: Masz tu chleb i ziemniaki to byłbym szczęśliwy. Poza tym brakowało mi kontaktu z innymi ludźmi, tego uścisku dłoni. Teraz to oczywiście nadrabiam. Odreagowuję tamten czas, chociaż nie nazwałbym tego samotnością.

Sam, ale nie samotny?

Dokładnie tak. To trzeba rozróżnić, bo mnie nikt nie opuścił, nie zostawił. Byłem po prostu sam ze sobą. Pamiętam jak pewnego dnia umówiłem się, że z żoną popatrzmy sobie na to samo. Wiesz co to było?

Księżyc?

Tak. Mogliśmy na niego patrzeć w tym samym momencie. Umówiliśmy się, że spotkamy się przy kraterze Kopernika. Na słońce nie można się gapić, a na księżyc tak. Wiesz, bo we mnie to taka dusza romantyka tkwi.

Randka pod księżycem...

Niby drobna rzecz, a cieszy. Odzywałem się też do ptaków, coś tam sobie śpiewałem. Wiesz, różne rzeczy się robi, jak się jest sam na sam z przyrodą. Ja miałem bardzo nieregularną dobę. Noce były dla mnie przyjemniejsze, bo nie było słońca. Mogłem się rozebrać i płynąć nago, bo za dnia szukałem cienia. Nakładałem białą koszulę, która później była szara, a ja i tak byłem spalony.

Miałeś satysfakcję, kiedy szczęśliwie wróciłeś do swojej żony?

A miałem, i to jaką! Nawet byłem takim przewidującym optymistą, że klucza do zamka nie wziąłem. Pomyślałem, po co miałaby żona zmieniać zamki. Wierzyłem, że raczej nie zechce tych starych kości wyrzucić (śmiech).

Masz w głowie jeszcze jakieś szalone plany?

Gdybym wiedział, że mam za tydzień umrzeć, albo za kilka miesięcy, to pewnie nigdzie bym się nie wybierał, ale nie wiem tego. Ja mówię, że jestem 68 lat młody, a nie stary. Jeszcze do setki trochę mi zostało, więc myślę... Niedawno ktoś na bazie mojego optymizmu zapytał, że po co zatrzymywać się na setce? I słusznie. Ja zamierzam urządzić 102 urodziny. A młodsi ode mnie będą musieli do nich dożyć.

Nie ogranicza cię metryka?

W żaden sposób! Czuje się dobrze, wciąż mam młode, głupie pomysły.

Czego ci życzyć?

Te 102 lata to trochę mało nie? Wiesz co, życz mi tego, czego ja życzę innym: Żeby realizowali swoje marzenia, zamieniali je na plany i je realizowali. 

Marzenie, plan, realizacja?

Tak jest!

 

Aleksander Doba – polski kajakarz, podróżnik i zdobywca. Urodzony w 1946 roku zaczął przygodę z kajakiem w roku 1980 w rodzinnych Policach. Wcześniej latał na szybowcach, skakał też ze spadochronem. W latach 80. przepłynął po przekątnej Polskę, następnie przepłynął wzdłuż całego polskiego wybrzeża Bałtyku. W 1999 roku opłynął Morze Bałtyckie, a już rok później, po 101 dniach dotarł z Polski do Narwiku zostawiając za rufą ponad 5000 km. Opłynął też Jezioro Bajkał, a w 2010 r. wyruszył na samotną wyprawę Transatlantycką z Senegalu do Brazylii. Po trwającym 99 dni samotnym wyczynie i pokonaniu 5394 km dotarł do wybrzeży Ameryki Południowej, stając się jednocześnie pierwszym człowiekiem w historii świata, który przepłynął Ocean Atlantycki z kontynentu na kontynent wyłącznie przy użyciu siły własnych mięśni.
3 lata później na pokładzie kajaka “Olo”, Doba ponownie pokonał Atlantyk, tym razem z Europy do Ameryki Północnej. Do wybrzeży Florydy dotarł po 160 dniach wiosłowania. Pokonał 4500 mil morskich. W tym momencie miał 67 lat. Za tę wyprawę zdobył jedną z najbardziej prestiżowych nagród podróżniczych na świecie – tytuł Podróżnika Roku amerykańskiej edycji National Geographic. Na swoje motto obrał nepalskie przysłowie: “Lepiej żyć jeden dzień jak tygrys niż 100 dni jak owca”.