Choć uparcie broni się przed terminem fotorealista, w jego obrazach można dostrzec detale odtworzone z pieczołowitą precyzją. Woli jednak myśleć o sobie jako o realiście, po prostu, bo jego prace nie są bezkrytyczną kopią rzeczywistości. Kamil Lisek opowiada nam o swojej największej inspiracji - kobietach, odbiorze malarstwa przedstawiającego w Polsce i podróży do Nowego Jorku. 

Malarstwo przedstawiające było dość długo marginalizowane w głównym nurcie w Polsce.

Chyba zbyt mocno zachłysnęliśmy się słowem „awangarda”. Wielu współczesnych wykładowców pochodzi jeszcze z tamtej szkoły i wymagają od studentów żeby tworzyli podobnie. Są przekonani o jedynej słuszności swojego kierunku artystycznego. Tymczasem wielu „awangardystów” to często osoby niedouczone. A twórcom, którzy malują w sposób realistyczny i precyzyjny zarzuca się komercję. 

Dlaczego? To przecież najbardziej pożądany stan, kiedy artysta może wyżyć z tego co tworzy.

Przecież większość obrazów dawnych mistrzów, na przykład Caravaggia, czy Velasqueza, które dziś podziwiamy w muzeach, były tworzone na zamówienie. Tymczasem w naszym środowisku artystycznym najlepiej, jeśli ktoś nabazgra kilka obrazków do szuflady, zaprosi znajomych na wino, popiją, popatrzą na to, co zrobił i powiedzą, że to jest dopiero sztuka, szczera, wypływająca z głębi. I to jest dopiero malarz: „nie sprzedaje, ale przynajmniej szczerze tworzy”. Jednak tak samo szczere i nieszczere może być malarstwo realistyczne. Nad dobrze namalowanym obrazem można czasami pracować miesiącami, a nie kilka dni. I to jest przykre, gdy ktoś kwituje to jako komercję. 

Zapytam jednak przewrotnie, po co malować realistycznie, skoro można robić zdjęcia?

Robienie zdjęć, to coś innego niż malarstwo. W moim przypadku fotografia jest tylko punktem wyjścia dla obrazu. Buduję go stopniowo. Coś mnie zainspiruje i wtedy dodaję kolejne elementy. Tak było w przypadku obrazu z Popeyem. Zaczęło się od porzuconej maskotki, którą zobaczyłem, któregoś dnia przy śmietniku. Spodobała mi się jej forma i kolor. Jakiś czas później, przyglądałem się córce znajomych w czasie zabawy. I te dwa kadry złączyły się w jedną całość. 

Twoim ulubionym tematem są kobiety…

Ich świat jest dla mnie fascynujący i inspirujący. Może dlatego, że ich codzienność różni się od codzienności mężczyzn. Uwielbiam patrzeć, jak kobieta maluje sobie oczy, czy nakłada rajstopy. To taka proza życia, ale jest w tym coś bardzo zmysłowego, co mnie zachwyca. Tematem moich obrazów są jednak nie tylko kobiety. Często inspirują mnie kolory czy ornamenty, i wtedy postać w obrazie staje się tylko dopełnieniem, a symbolika zawiera się w motywie. Bawię się wtedy kolorem i kompozycją. Zdarza się też, że opowiadam jakąś historię oddaję emocje, tak, jak w obrazie ,,Czerwony latawiec'', gdzie kolory i motywy odnoszą się do melancholijnego nastroju. 

Dla kogo malujesz?

Przede wszystkim dla siebie. Dla mnie malowanie jest formą medytacji. Jestem wtedy tylko ja, płótno i proces twórczy. Kiedy pojawiają się okresy niemocy, czuję frustrację, że nie mogę malować. To jest jak oddychanie. Zdarza się też, że zaczynam poprawiać jakiś motyw w nieskończoność, bo nie jestem z niego zadowolony.

Wygrałeś V edycją Artystycznej Podróży Hestii, czego efektem była podróż do Nowego Jorku, miasta, które wydaje się wielu artystom idealnym miejscem na ziemi. Jak wspominasz to miejsce?

Fantastycznie. Przede wszystkim fascynująca była ta różnorodność kulturowa, która dla artysty może być inspiracją. To trochę jak cały świat w jednym mieście. Duże wrażenie zrobiła na mnie na przykład dzielnica żydowska. W Metropolitan Museum byłem kilka razy, a i tak mam poczucie, że nie zobaczyłem wszystkiego. Dobrze było odwiedzić galerie na Soho, gdzie wystawia wielu doskonałych, współczesnych realistów. Odbiorcy sztuki w Stanach Zjednoczonych nie mają problemu z tym, że na przykład obraz przedstawia jakąś konkretną osobę. 

A w Polsce mają?

U nas utarła się tendencja, że postaci pojawiające się na obrazach są często pokazywane bardzo umownie, co daje im pewną anonimowość. I takie obrazy lepiej się tu sprzedają. Często dochodzą mnie głosy z galerii, z którymi współpracuję, że jeśli ktoś interesuje się obrazem realistycznym, przedstawiającym zindywidualizowaną postać, zaraz pojawiają się pytania, kim jest model czy modelka. Taki sposób obrazowania często powoduje dystans odbiorcy, bo mają poczucie, że na obrazie jest ktoś obcy. 

Ulubieni artyści?

Wśród klasyków zdecydowanie cenię Williama Bouguereau. Uwielbiam jego Madonny i portrety kobiet. W tym, jak malował, widać jak był nimi zafascynowany. Detale oddawał z niezwykłą precyzją. Patrzenie na jego obrazy, jest jak „smakowanie”, tego, co przedstawiają. Ze współczesnych twórców lubię obrazy Stevena Assaela, Robina Eleya i Davida Kassana, którego podziwiam szczególnie za portrety starców. 

Jakie masz plany na najbliższą przyszłość?

Pracuję teraz nad cyklem, na który będzie się składać siedem obrazów. To dość osobisty cykl, odnoszący się do moich ostatnich przeżyć. Opowiada w symboliczny, nieco zabawny i przewrotny sposób o miłości, wolności i samotności. Każdy z obrazów będzie przedstawiał kobietę z symbolicznym przedmiotem. 

Siedem?

Tak, jak siedem grzechów albo szczęśliwa siódemka.

W twoim przypadku siedem grzechów, czy szczęśliwa siódemka?

To już pozostawiam odbiorcy.