Na bałtyckiej fali

Dominik Sadowski

Marta Dębska

Tysiące żagli i latawców widocznych latem w drodze na Półwysep Helski nie pozostawia wątpliwości - to mekka sportów wodnych i jedno z najlepszych miejsc w Europie do nauki windsurfingu i kitesurfingu. Okazuje się jednak, że Bałtyk daje także spore możliwości surferom. O ślizganiu na bałtyckich falach, na dodatek zimą, opowiada Prestiżowi Dominik Sadowski, fotograf Gazety Wyborczej i jeden z pionierów rodzimego surfingu. 

Wielu zawodowców uprawiających surfing mówi o nim jako o „stanie ducha”.  Surfing to coś więcej niż sport?

Z pewnością coś w tym jest. W swoim życiu uprawiałem i nadal uprawiam wiele sportów i z pełną świadomością stwierdzam, że surfing jest najtrudniejszą dyscypliną, jaką przyszło mi uprawiać. Każdy sport z jakim się zetknąłem sprawiał mi zawsze wiele przyjemności. Z czasem okazało się, że surfing dostarcza mi tej przyjemności najwięcej. Dla mnie to faktycznie coś więcej niż sport. To też podróżowanie. Możesz udać się do pobliskiego Władysławowa, możesz odbić w prawo, w lewo. Wszędzie woda. Nie sposób tego nie wykorzystać. Dla mnie nie stanowi problemu zerwanie się z łóżka o 4.00-5.00 rano i poślizganie się na falach przed pracą. To mi weszło w krew i stało się pewnego rodzaju rytuałem. Niektórzy wolą pójść na siłownię i popracować nad mięśniami, ale na wodzie masz frajdę z tego, że jesteś tam sam i czujesz niczym niepohamowaną łączność z naturą. To sprawia, że surfing to faktycznie coś więcej niż tylko sport.

To chyba prawda, bo wraz ze swoimi kolegami, pływacie także zimą...

Mój kolega, Kuba Urbański napisał kiedyś mądry tekst o tym, że my nie wchodzimy w styczniu do Bałtyku z uśmiechem na ustach, bo jesteśmy honorowymi członkami klubu Morsa. Robimy to, bo kochamy surfing, a uprawianie go na naszym lokalnym akwenie sprawia, że po prostu jesteśmy dumni. W Bałtyku najlepsze fale można złapać w okresie zimowym. Taka specyfika tego akwenu. Przez kilka zimowych tygodni może być więcej dni, w których można pływać, niż przez cały rok. 

Zauważ, że jest też druga strona medalu, bo surfing, uważany za stan umysłu, przez wielu odbierany bywa jako sport przepełniony lansem. Jak zapatrujesz się na tą kwestię?

W każdym środowisku sportowym jest pewna grupa ludzi, która robi coś amatorsko i cieszy się z tego. Przede wszystkim pracują nad sobą, nad formą, kondycją, ciałem, charakterem. Utrzymują progres. My zajmujemy się dyscypliną, która poza granicami naszego kraju jest szalenie rozpowszechniona. Nie robimy zatem nic nowatorskiego. Jest też inna grupa, która uprawia jakąś dyscyplinę sportu wyłącznie dla wylansowania siebie. Kupuje drogie, profesjonalne ubrania, na które nie stać wszystkich. Jako fotograf zaobserwowałem, że dużo ludzi w sezonie letnim we Władysławowie i w innych kurortach nosi koszulki z napisami SURFER albo SURFING. Przeważnie są to koszulki topowych marek. I teraz należy postawić pytanie – dlaczego je kupują? Bo tak wypada? Bo są na wakacjach nad morzem? A może faktycznie pływają?

Może to wakacyjna stylówa w rodzaju „na wakacje zrobię się na surfera”?

Masz rację. Obrali sobie taką drogę, ale podejrzewam, że nic im to nie da. Zimą do Bałtyku z deską nie wejdą. Chociaż może nosząc takie koszulki czują się szczęśliwsi? Mnie to nie dotyczy, ja pływam. Moi znajomi, którzy surfują na co dzień trzymają się od lansu z daleka. Wolą promować lokalne brandy, czy też koszulki, które sami robimy, np. ze zdjęciami Bałtyku. Sam fakt, że uprawiasz surfing przez cały rok, będąc na miejscu, sprawia, że jesteś takim „lokalesem”. Koszulka z napisem SURFER absolutnie nie jest ci do tego potrzebna. 

Jesteś zawodowym fotografem i ogromnym pasjonatem surfingu. Nie mogę zatem nie spytać, co sprawia ci większą radość – uchwycenie w obiektywie aparatu właściwego momentu czy pokonanie wysokiej fali na desce?

To są dwie zupełnie inne dziedziny. Fotografia środowiska surferskiego przyszła z tego, że uprawiam ten sport. Często jest tak, że jak uprawiasz jakąś dyscyplinę sportu, to w pewnym sensie wiesz jak powinno się ją dobrze uchwycić na zdjęciu. Wyrabiasz sobie własny punkt widzenia. Ze znajomymi surferami mam już doskonale wyrobioną komunikację. Staram się ich odpowiednio nakierować, podpowiadam, gdzie powinni się ustawić. Wtedy oni podpływają w to miejsce i zaczynają się ślizgać na falach. Ja fotografuję ich ewolucje i wychodzą z tego naprawdę dobrej jakości zdjęcia. 

Znasz jakichś fotografów, którzy poświęcili swoją pracę tylko surfingowi?

Surfingowi w pełni poświęcił się Chris Burkard, który na stałe mieszka w Kalifornii. Jego fotografie zapierają dech w piersiach. Nie dziwi mnie fakt, że zajął się fotografią surfingu, bo ma ocean pod domem. Ciekawe jest jednak to, że Burkard jeździ po całym świecie i wyszukuje nietypowe miejsca, w których ludzie surfują. Wiele jego zdjęć zostało zrobionych w Skandynawii. Udowadnia tym samym, że surfing nie jest jedynie domeną ciepłych krajów. Pływanie w ciepłych krajach jest niewątpliwą przyjemnością, ale są miejsca, gdzie jest nieco chłodniej, ale nie znaczy to wcale, że jest gorzej. Przeciwnie, skandynawskie krajobrazy zachwycają swoją unikalnością. Nigdzie indziej nie masz możliwości surfowania tak blisko lodowca. 

Odejdźmy nieco od fotografii, a wróćmy do samego pływania. Przed podjęciem decyzji o wyjściu z deską na morze, warto wcześniej sprawdzić pogodę. Gdzie najlepiej to zrobić? 

W internecie jest kilka stron z serwisami pogodowymi, które są na bieżąco aktualizowane. Najczęściej korzystam z duńskiej strony dmi.dk, bo według mnie prowadzona jest najsolidniej. Przedstawione są na niej wszystkie potrzebne surferom zmienne, takie jak temperatura powietrza, prędkość i kierunek wiatru. Najbardziej powinna nas natomiast zainteresować średnia wysokość fali oraz jej okres. Te dwie zmienne są najważniejsze dla surferów. Okres fali na Bałtyku przeważnie waha się w granicach 6-7 sekund i to jest naprawdę niezła wartość. Czasem są warunki, że jest 10 sekund i wtedy można się poczuć niemal tak, jak na oceanie. 

Zatem Bałtyk ma swoje momenty, kiedy potrafi dorównać warunkom panującym na oceanie, tak?

Dokładnie tak. Najlepiej widać to na zdjęciach, które dostępne są na mojej stronie. Mam tam zdjęcia i z oceanu i z Bałtyku. Można na nich zobaczyć, że różnice w jakości fal wcale nie są tak ogromne. W hiszpańskim San Sebastian jest w sumie podobnie jak w Gdyni. Praktycznie w centrum miasta masz morze. W Gdyni jest co prawda nieco inaczej, bo miasto osłania półwysep. Gdyby nie to, surfing w Trójmieście byłby możliwy.

Po tym co mówisz, można dojść do wniosku, że rodzimi surferzy w poszukiwaniu wysokich fal wcale nie muszą wyjeżdżać zagranicę.

Nie muszą, choć wiadomo, że zagraniczne akweny gwarantują większe prawdopodobieństwo złapania prawdziwie wysokich fal. Na oceanie masz do czynienia z zupełnie innymi falami. One mają inną moc, są dłuższe. Na Bałtyku spotkasz długie fale, ale musi się na nie złożyć wiele warunków. Dlatego też wielu rodzimych surferów próbuje swoich sił poza granicami Polski. Wcale im się nie dziwię. Z pewnością jest to dla nich większa frajda. Mogą w szybszym tempie podnieść swoje umiejętności, a przy tym poznać jakieś nowe miejsca.

Uprawianie sportu generuje ryzyko odniesienia kontuzji. Jakie urazy najczęściej można odnieść podczas surfowania?

Kontuzje się zdarzają. Najczęściej są to urazy głowy. To jednak nic. Paradoksalnie, najgorsze jest rozwalenie sobie deski podczas ślizgania się na falach. Wówczas musisz wyjść z wody, bo deska zacznie jej nabierać. 

A czy do uprawiania surfingu trzeba mieć jakieś konkretne predyspozycje?

Surfować może każdy. Nawet goście, którzy są sparaliżowani od pasa w dół ślizgają się na falach. Oczywiście robią to pod okiem doświadczonego instruktora, który w razie czego podpływa i stara się jak najdłużej utrzymać surfera na powierzchni. Wielu zawodowych surferów, w tym Rob Machado, propaguje tego rodzaju surfing. Jeden z jego kumpli miał poważny wypadek, ale nie zraziło go to do dalszego uprawiania surfingu. Machado razem z innymi wrzucili go na deskę, pchnęli, a ten ślizgał się po falach. Jak widzisz, nie ma ograniczeń.

Pewnie dlatego surfing staje się coraz popularniejszy. Popularyzacja tej dyscypliny sprawiła, że pojawiły się inne pokrewne konkurencje, takie jak windsurfing czy kitesurfing. Ten pierwszy jest nawet dyscypliną olimpijską. Jak wyobrażasz sobie dalszy rozwój sportów wodnych? Myślisz, że wyodrębnią się jakieś nowe konkurencje?

Nie mam pojęcia. Jakbym wiedział, to jako pierwszy produkowałbym sprzęt do uprawiania takiej dyscypliny i zarabiałbym na tym duże pieniądze. (śmiech) Sporty wodne rozwijają się w naprawdę szybkim tempie. W kitesurfingu, ale i w innych pokrewnych konkurencjach jest wykorzystywany tak zwany hydrofoil. To jest pewna nowość w żeglarstwie, wykorzystywana już przy okazji regat America’s Cup. Pod jachtem, tam, gdzie jest miecz, jest skrzydło i ono powoduje, że przy pełnej prędkości kadłub może unosić się nad wodą. Co rusz, pojawiają się pewne niuanse, niby niewielkie, które sprawiają ci jeszcze większą przyjemność z uprawiania sportów wodnych.

A jak wyobrażasz sobie przyszłość Trójmiasta jeżeli chodzi o surfing, jego promocję i organizowanie zawodów?

Nasza zatoka jest jednym z najlepszych miejsc w Europie do nauki i uprawiania kitesurfingu i windsurfingu. Ma bardzo dużo płytkiej wody, jest bezpiecznie, więc należałoby organizować tu jak najwięcej zawodów w obu tych dyscyplinach. Co się tyczy surfingu, marzy mi się w Gdyni Wavegarden, jaki powstał w Wielkiej Brytanii. Skoro potrafimy budować aquaparki, to czemu nie spróbujemy z tego typu miejscami?. Byłaby to ogromna promocja dla miasta. Podejrzewam, że rodzimi i zagraniczni surferzy zjechaliby się do Gdyni.