Kilkuletnie dziecko prosi cię o zabawę w berka. Odmawiasz, bo wiesz, że złapiesz zadyszkę i będzie wstyd przed dzieciakiem. Wszyscy wokół ciebie biegają, wstawiają na facebooka raporty z Endomodo, biją kolejne rekordy. Ten przebiegł kilometr, za miesiąc już 10. Ktoś inny szykuje się do półmaratonu. 

Twoja wyobraźnia jest w stanie sobie to wszystko przetrawić. Ale gdy słyszysz, że ktoś ma zamiar przebiec 250 km, to wydaje ci się to tak abstrakcyjne, jak lądowanie Marsjan na Ziemi. A gdy dociera do ciebie kolejna informacja, że te 250 km będą biec po pustyni, zaczynasz zastanawiać się nad sensem tego, co robisz w życiu.

Sens w życiu znalazł Marek Wikiera, ultramaratończyk z Gdańska, który w tym roku ukończył 4 ekstremalnie trudne pustynne biegi - Wadi Rum, Gobi, Atacama, Antarktyda - i dołączył do elitarnego klubu 4 Deserts Grand Slam. Z pustynnym twardzielem rozmawiamy świeżo po powrocie z Antarktydy.

Masz pewnie świadomość, że dokonałeś rzeczy wielkiej, niezwykłej. Piszesz historię polskiego biegania. Spełniłeś się?

Na pewno się sprawdziłem. Ale przede mną kolejne wyzwania, nowe cele. O spełnieniu można mówić na emeryturze. 

Co cię w ogóle poniosło na te wszystkie pustynie? Zadawałeś sobie pytanie dlaczego to robisz? 

Powodów jest kilka. Oczywiście przychodzi w wieku mężczyzny taki czas, że chce sobie coś udowodnić i pewnie to jest jeden z elementów. Drugi jest taki, że mam syna i chciałbym żeby obserwował, że tata jest w dobrej formie. Ponadto w grę wchodzi aspekt sportowy. Mogę być w czymś pierwszy. Mogę być pierwszym Polakiem, któremu się udało. Nie zostało już za dużo takich możliwości. Myślę, że tych motywacji poszczególnych zawodników jest bardzo dużo. Biegaliśmy z kolegą, który był sześć razy na misji w Iraku i w Afganistanie. On dzięki tym biegom pewne rzeczy leczył, dochodził do siebie. Komuś trafiła się separacja, rozwód. Naprawdę wielu jest ludzi, którzy różne rzeczy "załatwiają" przez tą pustynię. Resetujesz głowę, uwalniasz się od problemów lub znajdujesz ich rozwiązanie. To też jest jeden z powodów, dla których chce się tam wracać.

Czego się dowiedziałeś o sobie po tym cyklu biegów?

Tego, że nie ma rzeczy niemożliwych. I to przekłada na życie rodzinne oraz zawodowe. Ta dawka energii, którą się tam zdobywa, to poukładanie tematów i wyznaczenie celów wszystko ułatwia. 

Miałeś chwilę zwątpienia?

Ja z zupełnie innym nastawieniem jadę. Jest cel i jego realizacja. Pozostaje przygotowanie. Oczywiście fizyczne, logistyczne – niemniej ważne, bo np. brak tabletki przeciw rozwolnieniu może cię wyeliminować z rywalizacji. 

Bieganie to twój sposób na życie?

Samo bieganie nie, ale wszystko co się z nim wiąże, wszystko co jest dookoła biegania. Bo samo bieganie jest nudne. Trening zawsze trzeba sobie czymś wypełnić. Ja zabieram muzykę i dyktafon. Podczas biegu wpadają mi do głowy różne pomysły, czasami jest to chwila, impuls i już jedna myśl zastępuje drugą. Nagrywam więc swoje pomysły, refleksje i przemyślenia. Kiedyś, gdy warunki nie sprzyjały poszedłem pobiegać na bieżnię. Zapomniałem muzyki, telewizor był ustawiony jakoś z boku i generalnie po jakimś czasie wyłączyła mi się głowa. Z letargu wyrwał mnie jakiś człowiek, który podszedł do mnie i powiedział, że maszyna mi się zacięła.  Odpowiadam - jak to? On na to, że już 4,5 godziny biegnę (śmiech). Przebiegłem wtedy ponad 40 km. To zdecydowanie najdziwniejszy maraton, jaki w życiu pokonałem (śmiech).  

Ostatniego wywiadu dla udzieliłeś magazynowi Prestiż w maju, jeszcze przed twoim drugim biegiem w cyklu 4Deserts. Spotykamy się po ukończeniu przez ciebie maratonów na Atacamie i na Antarktydzie. Który z biegów ocenisz jako najtrudniejszy?

Najtrudniejsza była Atacama. To jest najsuchsze miejsce na Ziemi. Startowaliśmy z wysokości 3400 m n.p.m. i zbiegaliśmy na 2400m n.p.m. Cały czas góra – dół. Dało się odczuć, że było mniej tlenu w powietrzu. Drugiego dnia, od 6 kilometra zaczęło się narastające pieczenie w płucach. Potem doszedł do tego ból mięśni spowodowany niedotlenieniem. Wydzielina spowodowana ciśnieniem gromadziła się w okolicy zatok. Niektórzy zawiązywali sobie krawaty, żeby zatamować lecącą z nosa krew. Właściwie cały czas biegło się z jedną zatkaną dziurką. To jest jedna kwestia. Drugą jest temperatura, która wahała się dobowo od 0 do 40 stopni Celsjusza. Odczuwalność w najgorętszym momencie wynosiła około 50 stopni. O 3 nad ranem przychodził największy chłód, a koło południa było już bardzo gorąco. Kolejną trudność stanowiło ukształtowanie terenu. Tej ilości form, którą spotkaliśmy na Atacamie, nigdzie wcześniej nie widziałem. Był oczywiście piasek, były skały i kamienie, a także pola solne. Był również taki moment, w którym biegliśmy kilka kilometrów wąwozem, a właściwie korytem rzeki. Woda była tak zimna, że bolały nas stopy.

Prawdziwe ekstremum.

Dosłownie. Na pustyni nie ma przedszkola, warunki weryfikują wszystko bardzo szybko. Na Gobi w trakcie trzeciego etapu mieliśmy taką sytuację: kiedy wybiegaliśmy była mżawka, potem zaczęło mocniej padać, następnie zaczęło wiać, doszedł deszcz, grad i śnieg. Część osób miało już hipotermię. Mieliśmy wbiegać do góry, a tam już były trzy stopnie mrozu. 

Ponoć niektórzy zawodnicy przez przystąpieniem do biegu spisują testament. Czy rzeczywiście tak jest, czy to tylko otoczka marketingowa?

Tak jest faktycznie. Warunki są ekstremalnie ciężkie. Zdarzyć się może absolutnie wszystko. Na przykład na Gobi zmarł 32 letni biegacz. Takie przypadki się zdarzają.

Mieliście na miejscu jakąś opiekę medyczną?

Pomoc medyczna jest w ograniczonym zakresie. Jest trzech lekarzy i kilkunastu wolontariuszy. Wszystkie drobne urazy musimy zabezpieczyć we własnym zakresie: pęcherze, przecięcia i drobne skaleczenia. Poważnymi przypadkami zajmuje się organizator z zastrzeżeniem, które zresztą podpisujemy przez startem, że zdajemy sobie sprawę z tego, że opieka medyczna, czy transport do szpitala może potrwać nawet do kilku godzin. Właściwie zwalniamy z odpowiedzialności organizatora, bo zdarzyć może się wszystko. 

To na Atacamie zaliczyłeś słynną „ścianę”? 

45 stopni Celsjusza, biegłem w stronę przedostatniego punktu kontrolnego, który widziałem z odległości mniej więcej kilometra. I nagle odcięło mi prąd, nie byłem w stanie iść, nawet czołgać się, mózg wariował. Usiadłem w cieniu skarpy, napiłem się wody i próbowałem się zmotywować, żeby ruszyć dalej. Zmęczenie wygrywało jednak ze wszystkimi argumentami. Gdy zobaczyłem, że zaczęły mnie wyprzedać osoby, które zostawiłem za sobą, ostatnim wysiłkiem woli zebrałem się w sobie i ruszyłem. W punkcie kontrolnym zobaczyłem, że  dużo twardsi ode mnie ledwo żyją. Na nogi postawił mnie gorący kubek, woda i 15 minutowy odpoczynek. Ten zastrzyk energii sprawił, że końcówkę przed metą żwawo biegłem. 

Co najbardziej zaskoczyło cię  podczas ostatniego biegu na Antaktydzie? 

Ten bieg był diametralnie inny od poprzednich, nie tylko ze względu na temperaturę. Ze względów bezpieczeństwa biegaliśmy po zamkniętych trasach w okolicy linii brzegowej. W razie gdyby zerwał się silny wiatr i fala byłaby większa, to mogliśmy szybko wskoczyć na pontony i się ewakuować. Poza tym nie chcieli nas wpuszczać na przestrzenie, które tak naprawdę są nieznane i zmienne. Przykaz był też taki, że biegamy blisko markerów, bo teren to strefa lawinowa pełna lodowych szczelin i jak ktoś wpadnie, to kaplica, bez szans na ratunek. Było zimno, wietrznie, zamarzały nam ustniki w bidonach, często biegliśmy w śniegu po kolana. Pogoda właściwie decydowała o tym gdzie i jak długo biegamy. 

Prawdziwie dziewiczy teren...

Znaleźliśmy się w bardzo pierwotnym, dzikim i nieskażonym miejscu. Biegaliśmy wśród pingwinów, całych stad fok i setek ptaków. Widziałem też słonie morskie i wieloryba. To wspaniały ląd, inny od wszystkiego, co do tej pory widzieliśmy. 

Co było bardziej ekstremalne: sam bieg po Antarktydzie, czy podróż i transport na miejsce?

Transport to jest inny wymiar. Pierwszą trudnością było właśnie dotarcie na Antarktydę. Dwa i pół dnia bujania i to intensywnego bujania. Fale do dziesięciu metrów. Okręt niby nie duży, bo sześćdziesiąt metrów, ale właściwie wszystko latało w powietrzu. Aviomarin brałem i to pozwalało jedynie na to, żeby pójść na stołówkę, coś zjeść i jak najszybciej wrócić do kabiny na łóżko. W nocy o spaniu można było zapomnieć. Byli też odważni, którzy chcieli całą drogę pokonać bez chemii, ale jak oni wyglądali, to wolę nie wspominać. Organizatorzy byli przygotowani na tego typu rzeczy. Na korytarzach co metr papierowe torebki, chociaż zdarzało się, że załoga interweniowała. 

Powiedziałeś w jednym z wywiadów, że sport jest najlepszym sposobem na wychowywanie. Chcesz żeby syn poszedł w twoje ślady i został biegaczem?

Wyszedłem z takiego założenia, że nie mogę mu mówić – uprawiaj sport, ruszaj się, rób coś. On musi obserwować to, jak ja się zachowuję. To w pewien sposób uczy systematyczności. Widzi, że bez względu na pogodę, wychodzę na trening. Widzi upór, konsekwencję, ale też satysfakcję, którą mi to sprawia. Często, wraz z żoną, czeka na mnie na mecie. Widzi radość z ukończenia biegu. Sam też dodaje mi otuchy, często mi mówi "tato, dasz radę, nie poddawaj się". 

Chcesz być dla niego bohaterem?

Myślę, że każdy ojciec chce być dla swojego syna takim bohaterem. Oczywiście mocno wzruszyło mnie to, kiedy przeczytałem jego tekst napisany w szkole, że chciałby być biegaczem, żeby ze mną móc biegać. Potem faktycznie umówiliśmy się, że jeżeli zapału mu wystarczy i będzie chciał, to w 2020 roku Maraton Piasków wspólnie pobiegniemy. Misiek będzie miał wtedy 16 lat.

A jak twoja żona radzi sobie z twoją pasją i jak wpływa to na życie rodzinne. Wszystko jest podporządkowane twoim biegom?

Tak mówi. Ale też aktywnie uczestniczy w tych moich wyjazdach, przynajmniej tych dłuższych. Akurat w projekcie 4 Deserts nie było szansy, ale w innych biegach cała rodzina jest najczęściej na mecie lub w pobliżu. Także razem jesteśmy w tym wszystkim. Ona zaczęła chodzić z kijkami i mnie się udało dwa razy wystartować w marszach Nordic Walking.

Czym zajmujesz się poza bieganiem? 

Prowadzę agencję ochrony, którą zakładałem. Później sprzedałem ją grupie Konsalnet i tam już pozostałem. Oprócz pracy oczywiście dom,  rola taksówkarza na zajęcia dodatkowe. Wymieniamy się właściwie z żoną. W to musiałem wpasować swoje treningi. Wtorek i czwartek trwają godzinę, półtorej, natomiast w weekendy muszę wstawać wcześniej. Jak żona z synem się budzą, to  ja już wracam i nie ma tego wrażenia, że znowu jestem na treningu. 

Czy po ukończeniu 4 Deserts nie odczuwasz przysłowiowego „kaca”? Osiągnąłeś swój cel. Co dalej?

Tak miałem po Maratonie Piasków dopóki nie nastąpiła wymiana gorących mailów z Andrzejem Gondkiem z Warszawy w sprawie 4 Deserts i zapadła decyzja: startujemy. A potem było przerażenie. Jak to powiemy żonom? Teraz jest tak, że mamy w głowie już jakieś drobne projekty. Po głowie chodzi nawet coś większego, ale boję się nawet wspominać o tym żonie (śmiech).

A może być bardziej ekstremalne wyzwanie od cyklu biegów 4 Deserts?

Może być. Są jeszcze Himalaje. Tam też się odbywa bieg ultra na wysokości 5000 m n.p.m i tam na pewno już nie ma tlenu. Tam już potrzebna jest aklimatyzacja i trzeba by pojechać tak dwa tygodnie wcześniej. Jest też taki sam bieg na Biegunie Północnym i w dżungli. Kiedyś organizowano też ultra maraton Sydney - Melborune. Zaledwie 850 km.

850 km? Ile czasu zajmuje przebiegnięcie takiego dystansu?

W 1983 roku Cliff Young, australijski pasterz, wygrał ten maraton w czasie 5 dni i 15 godzin. Miał wtedy 61 lat. Startował ubrany w strój roboczy i obuty w kalosze. Wygrał, bo gdy inni spali on wciąż biegł. Przez cały czas nie zmrużył oka. Ale jest sporo innych biegów liczących sobie ponad 1000 kilometrów. 

Żona pewnie nie byłaby zadowolona, jeśli dalej będziemy drążyć ten temat. Jakie masz zainteresowania poza bieganiem?

Bieganie stało się najważniejszą pasją. Kocham też strzelać, ale to zeszło na drugi plan. Staram się robić wszystko na 100% i więcej. Także tym stało się dla mnie bieganie. 

I na koniec poruszę temat chyba najtrudniejszy. Mówiłeś o śmiertelnym zagrożeniu na trasie pustynnych ultramaratonów. Ty też zetknąłeś się ze śmiercią, dość niespodziewaną. 

To rzeczywiście trudny temat. Pustynną próbę zaczynaliśmy w czterech - ja, Andrzej Gondek, Daniel Lewczuk i Marcin Żuk. Stanowiliśmy polski team, trzymaliśmy się razem, wspieraliśmy, razem emocjonowaliśmy się tym, co udało się osiągnąć i tym, co jeszcze przed nami. Po pokonaniu dwóch pierwszych pustyń, tuż przed wyjazdem na Atacamę, dotarła do nas tragiczna wiadomość. Marcin odebrał sobie życie. Na pustyni te przyjaźnie dosyć szybko i mocno się zawiązują, ten czas spędzony wspólnie i wysiłek mocno łączą. 

Marcin cierpiał na ChAD – chorobę afektywną dwubiegunową. Charakteryzuje się ona występowaniem skrajnie różnych stanów psychopatologicznych – o dwóch przeciwstawnych biegunach – manii i depresji. Widzieliście jakieś symptomy tej choroby? 

Teraz z perspektywy czasu, widzę że było wiele symptomów jego choroby. Odejście Marcina spowodowało potok myśli. Być może mogliśmy coś zrobić, być może inaczej byśmy odbyli pewne rozmowy?

Jak na tobie i na was to się odbiło? Jak wpłynęło na wasze podejście do wyzwania, jakim było ukończenie wszystkich biegów?

Samo przeżycie czegoś takiego jest trudne. Byliśmy później na kolejne pustyni. Pewne rzeczy są powtarzalne i te wspomnienia do nas wracały. Na Atakamie spotkaliśmy Meksykanina nie dość, że fizycznie podobnego do Marcina, to jeszcze tak samo się zachowującego. Wszędzie go było pełno, ze wszystkimi rozmawiał, o wszystko pytał. On nawet podczas biegi przecierał sobie czoło, dokładnie w taki sam sposób, w jaki robił to nasz świętej pamięci kolega. To niejako potęgowało naszą żałobę. Na Atacamie biegliśmy z czarny wstążeczkami i na mecie puściliśmy je w powietrze. Symbolicznie go pożegnaliśmy. Przez to, co się wydarzyło mocno zainteresowaliśmy się tą chorobą. Już dzisiaj mówi się, że do 2020 roku będzie to druga choroba na świecie. Zastanawiam się ile musi być na świecie dzisiaj niezdiagnozowanych przypadków? Być może to będzie cel naszego następnego projektu.