Andre Ochodlo cenię sobie wolność

Piotr Dłubak

Jedna z najbarwniejszych i najciekawszych postaci trójmiejskiej kultury. Artystyczna dusza, ekscentryk, ale trudno go zakwalifikować do przedstawicieli kulturalnej bohemy. Może dlatego, że urodził i wychował się w Niemczech. Szczęście i spełnienie znalazł jednak w Polsce. W Sopocie. Andre Ochodlo - reżyser, pieśniarz, krzewiciel kultury żydowskiej, dyrektor sopockiego Teatru Atelier.

Teatr Atelier powstał w 1989 roku. Pierwsza premiera miała miejsce 1 września w gdańskim Teatrze Miniatura. To dość symboliczny początek łączący ze sobą dwa ważne wydarzenia dla Polaków - koniec komunizmu i rozpoczęcia II wojny światowej.

I to była świadoma decyzja. Ja jestem szczególnie uwrażliwiony na kwestie II Wojny Światowej. Większość programu teatru do dnia dzisiejszego czerpie z kultury polskiej, niemieckiej i żydowskiej. Są to narody, których ducha osobiście noszę w sobie. Chciałbym, aby przez działalność naszego teatru porozumienie między nimi stało się jeszcze bardziej możliwe. Właśnie dlatego zdecydowaliśmy się wtedy na tekst Jacka Stanisława Burasa z muzyką Jerzego Satanowskiego „Gwiazda za murem” o losie młodych Żydów w warszawskim getcie. 

Dlaczego założył pan teatr? 

Mój profesor, Andrzej Wirth, wybitny polski teatrolog, który w Niemczech otworzył bardzo awangardowe studia  - teatrologię praktyczną - powiedział mi, że reżyserem mogę być zawsze, ale jeśli chcę śpiewać, to radzi mi uczyć się w polskich lub rosyjskich szkołach. I w końcu wylądowałem w Studium Wokalno - Aktorskim przy Teatrze Muzycznym w Gdyni. Tam znalazłem to, czego szukałem. Miałem fantastycznych profesorów. Poznałem też innych młodych ludzi, z którymi zdecydowałem się założyć Studio Dramatyczne Atelier. Nasza współpraca była pełna młodzieńczego zapału, energii i zaangażowania. Najpierw było przygotowywanie pierwszej premiery, potem próby, szukanie sali, sponsorów i tak to się wszystko zaczęło. Niestety, w latach przemian ekonomicznych w Polsce, nie dało rady utrzymać zespołu i po 4 latach zdecydowaliśmy się rozstać. Potem razem z Markiem Richterem otworzyliśmy teatr impresaryjny.

Początkowo Teatr Atelier nie miał swojej siedziby. 

Dokładnie od 1 września 1989 roku do lata 1994 roku. Występowaliśmy wtedy m.in. w Starym Żaku, w Teatrze Miniatura, czy na Scenie Kameralnej w Sopocie. W  1994 roku miasto Sopot zaproponowało nam kilka miejsc i zdecydowaliśmy się na stare hangary przy Grand Hotelu. Dostaliśmy dwa takie pomieszczenia, w których szybko uruchomiliśmy sceny. Muszę też dodać, że w 1989 roku ten start nie byłby możliwy bez Fundacji Art 2000, którą założył sopocki biznesmen Ryszard Kajkowski. W tych pierwszych latach bez jego pomocy, chyba byśmy w ogóle nie przeżyli.

W miesiącach wiosenno - jesienno - zimowych występujecie gościnnie ze swoim repertuarem na zaproszenia licznych instytucji kulturalnych w Polsce i za granicą. Tu w Sopocie gracie latem. Dlaczego teatr grający tylko latem?

Taki mieliśmy pomysł, aby zrobić teatralne lato. Wtedy w 1989 roku na plaży nie było żadnych scen, nie było leżaków, nie było restauracji, nie było niczego, poza ludźmi opalającymi się na kocach. Był tylko żółty piasek, błękit nieba, morze i nasz teatr. I my byliśmy wtedy jedyni w Trójmieście, którzy latem proponowali coś publiczności. W naszym przypadku, zaproponowanie widzom spotkania z poezją śpiewaną, zaproponowanie spektakli na wysokim poziomie artystycznym w czasie wakacji było strzałem w dziesiątkę. 

Od 1994 do 1997 roku z Teatrem Atelier współpracowała Agnieszka Osiecka. Jak doszło do tej współpracy?

Z Agnieszką Osiecką miałem kontakt już wcześniej, ale wtedy nie zaiskrzyło między nami (śmiech). Chciałem studiować w Polsce. Dano mi listy polecające, m.in. do Agnieszki Osieckiej, jednak ona nie miała za bardzo ochoty na kontakt ze mną. Nawet udawała, że nie zna niemieckiego, mimo że ten język znała znakomicie (śmiech). Mimo to, udało się jej wtedy, zupełnie nieświadomie, nawiązać ze mną pewną nić porozumienia. Zapoznała mnie z Jackiem Stanisławem Burasem, wybitnym tłumaczem literatury niemieckiej, który napisał naszą premierową sztukę, jak i przetłumaczył dla nas wiele innych. Do tej pory jest naszym wielkim przyjacielem. W 1994 roku przyjechał do Sopotu z powodu naszej premiery Weismann i Czerwona Twarz, którą tłumaczył na polski. Mieszkał w ZAiKSie, vis-à-vis naszego teatru. Agnieszka Osiecka również tam mieszkała. Udało mu się w końcu namówić ją na przyjście do naszego teatru. Szli razem tą alejką, która dzisiaj nosi imię Agnieszki Osieckiej. Obejrzała spektakl i oglądała go później co wieczór. A po spektaklach prowadziliśmy rozmowy w klubie do samego rana, aż w końcu zaproponowałem jej współpracę. Tak zaczął się nasz bardzo intensywny osobisty i artystyczny kontakt.

Podobno przez to, że mieszkał pan w Niemczech, nie wiedział pan o legendzie Agnieszki Osieckiej. Jakie więc były pana pierwsze wrażenia?

Zgadza się, nie wiedziałem o jej legendzie, nie znałem dobrze jej twórczości. Dla mnie Agnieszka Osiecka nosiła w sobie taki paradoks słońca i cienia. Patrzyłem i na cień i na słońce w jednej osobie. Niebywale mądre, intensywne spojrzenie, niebywale mądre słowa, niebywały dowcip i zdolność opowiadania anegdot. 

Było między wami 27 lat różnicy...

I zupełnie tego nie odczuwaliśmy. Agnieszka Osiecka była jedynym człowiekiem w moim życiu, z którym z taką lekkością, na tak wysokim poziomie intelektualnym spędziłem czas. Wielki człowiek, wielka poetka, wielki umysł. Byliśmy razem 3 lata, aż do śmierci Agnieszki. Gdy zmarła, powoli docierało do mnie, jak wiele mi dała. Spotkanie z nią wyostrzyło moje spojrzenie na sprawy istotne. Inaczej mówiąc – miałem swój przyśpieszony kurs życia. Dzięki Agnieszce chociaż dotknąłem takich pojęć jak dobroć i tolerancja, strach, nieśmiałość, samotność. 

W licznych wywiadach Agnieszka Osiecka wspominała, że Teatr Atelier stał się jej ostatnią miłością. Uważała, że piosenki, które napisała specjalnie do wystawianych tutaj spektakli, były jednymi z najlepszych w jej karierze. 

Tak, mówiła, że podskoczyła piętro wyżej dotykając spraw egzystencjalnych. Sama to czuła i była z siebie bardzo dumna. Ona czuła, że jej koniec może nadejść szybciej niż wszyscy byśmy chcieli i dzięki temu miała odwagę na jeszcze więcej. Mieliśmy jeszcze tyle projektów w szufladzie. To, co udało nam się zrobić z Agnieszką Osiecką, to dla naszego teatru jest swojego rodzaju dziedzictwem kulturowym. Chcemy każdej następnej generacji przypominać dzieła Agnieszki Osieckiej. Całe szczęście, to już się dzieje przez konkurs Pamiętajmy o Osieckiej organizowany przez Fundację Okularnicy Agaty Passent. 

Był pan blisko z Agnieszką Osiecką. Jak pan ją wspomina? Jak się układała współpraca?

Gdy tylko zaczęliśmy pracować nad pierwszym projektem, gdyjuż wiedziałem kim jest Agnieszka Osiecka, to uzgodniliśmy, że nie będziemy sobie prawić tanich komplementów. Mieliśmy być wobec siebie jak najbardziej krytyczni, nie bać się mówić o wątpliwościach. Przez to współpraca była harmonijna. Interesowało nas głównie dzieło, to co razem robimy. Nie interesowały nas wzajemne adoracje, ostrożności w wypowiadaniu swojego zdania. Gdy tylko proponowałem, aby Agnieszka Osiecka coś zmieniła, ona natychmiast szła do swojego pokoju, pracowała i przynosiła kolejne wersje (śmiech). Wyróżniała się wielką dyscypliną. Wstawała wcześnie rano, pracowała kilka godzin, przynosiła gotowe propozycje. Zawsze była przygotowana. Nigdy nie musiałem czekać na jej tekst, bo Agnieszka Osiecka nie wykręcała się wymówkami. Nawet, gdy bolała ją głowa, to pisała. To była taka stara szkoła, która chyba już niestety trochę odchodzi w przeszłość.

Czyli prywatne relacje nie miały żadnego wpływu na pracę.

Nie. To właśnie ta praca nas do siebie zbliżała. Nasze prywatne relacje i artystyczne się przenikały. Tego nie da się rozgraniczyć (śmiech).

Od 1997 roku teatr nosi imię Agnieszki Osieckiej. To piękne uhonorowanie jej pracy. Ta decyzja była naturalną koleją rzeczy?
Jasne. Mając taką historię jak my, nie można było postąpić inaczej. Historię, którą stworzyła Agnieszka Osiecka przychodząc tu tego wieczora na spektakl. I to przychodząc z nie byle kim, tylko z Jackiem Burasem, do którego to ona mnie wcześniej posłała. Ja wierzę, że takie rzeczy nie dzieją się przypadkowo. Nie rozpoznanie tego historycznego momentu, byłoby wielkim błędem. To jest Teatr Atelier im. Agnieszki Osieckiej i zawsze taki pozostanie.

Jako pieśniarz głównie skupia się pan na pieśniach jidysz. Dlaczego akurat pieśni żydowskie? 

Ja nie potrafię racjonalnie odpowiedzieć na to pytanie. Uważam, że pieśni jidysz po prostu same mnie znalazły.

Kim są pana odbiorcy?

Bardzo różnie. Podczas moich ostatnich trzech koncertów na widowni byli i bardzo młodzi i bardzo starzy ludzie, jak również ci, którzy interesują się poezją jidysz oraz współczesną muzyką. Ja coraz częściej śpiewam pieśni napisane przez młodych, polskich kompozytorów. Nie tylko interpretujemy znane już pieśni, ale też zupełnie nowe. Dzięki temu ta kultura jest wciąż żywa.

Interpretuje pan poezję w języku jidysz. Czy potrafi pan swobodnie porozumiewać się w tym języku? 

Tak, potrafię czytać i rozmawiać, ale nie mam za bardzo z kim (śmiech).

Urodził się pan w Niemczech. Pana mama jest Polką żydowskiego pochodzenia, tata Niemcem. Mama nauczyła pana języka polskiego?

Nie. Moja matka mieszkając w Niemczech uczyła się niemieckiego. Mówiła po niemiecku z akcentem. Po polsku rozmawiała tylko ze swoją matką przez telefon (śmiech). Niestety nie uczyłem się polskiego w domu i bardzo żałuję. Musiałem to nadrobić ciężką pracą, gdy byłem już dorosły.

Podobno jako reżyser jest pan również bardzo często autorem lub współautorem scenografii. To prawda?

Właściwie to zawsze scenografię robię sam.

Dlaczego?

Bo wie, pani, gdy się zaprasza innego scenografa, trzeba się zmierzyć z drugą osobowością artystyczną, a ja na to nie mam ochoty (śmiech). Wolę się mierzyć sam ze sobą.

Przekłada się to również na inne dziedziny, gdzie również musi mieć pan ostatnie słowo?

Ja lubię mieć ostatnie słowo (śmiech). Nigdy nie pracowałem na etacie. Nigdy nie miałem żadnego dyrektora nad sobą. Chyba że pracuję w Częstochowie lub w czeskich teatrach. Wtedy faktycznie mam nad sobą jakiegoś dyrektora, ale da się to przeżyć raz na 100 lat (śmiech). Przede wszystkim jednak cenię sobie wolność.

Kim jest André Ochodlo? Jaką filozofię życia pan wyznaje?

Nie potrafię sam siebie określić. Wiem tylko, że z wiekiem dziesięć przykazań staje mi się coraz bliższe i coraz bardziej oceniam siebie przez ich pryzmat. Pragnę, aby w ostatecznym rozrachunku nie poczuć wstydu z powodu moich czynów tu na ziemi. Mam tu na myśli zarówno moje zachowanie wobec ludzi, jak i pewną czystość w tworzeniu.

A co jest dla pana najważniejsze w tworzeniu?

W samym tworzeniu najbardziej fascynuje mnie ten moment, kiedy udaje mi się siebie samego zaskoczyć, siebie samego zadziwić, poczuć, że można znaleźć nowe brzegi.

Nad czym pan teraz pracuje?

Nad kolekcją Yiddishland pod patronatem Władysława Bartoszewskiego. Jeszcze dokładnie nie wiemy, kiedy ją wydamy, ale zbliżamy się ku końcowi. Jest to dwanaście płyt, sto dwadzieścia nowych pieśni jidysz napisanych do wybitnej poezji jidysz przez dwunastu współczesnych polskich kompozytorów. 

Niedawno obchodziliśmy 25 lat wolnej Polski, robiliśmy podsumowania. Jak pan podsumowałby 25 lat istnienia teatru Atelier?

Na nasze 5-lecie robiliśmy taki projekt, który nazywał się Hopla, żyjemy!. To jest taki niemiecki song kabaretowy. Ja właściwie mogę to powtórzyć. Hopla, żyjemy! (śmiech). Sam nie mogę uwierzyć, że minęło aż 25 lat. Ważne jest to, że nasze produkcje są na wysokim poziomie artystycznym. Dopóki to mogę stwierdzić, dopóty mam czyste sumienie, czuję się spełniony.

Jak długo mieszka pan w Polsce? 

Od 1984 roku.

I jak pan ją postrzega przez te wszystkie lata?

Cuda się wydarzyły w tym kraju i cuda z tego kraju poszły w świat, w postaci papieża Jana Pawła II, w postaci Solidarności i przez przemiany, które Polacy z wielką dyscypliną wytrzymywali. Gołym okiem widać jak ten kraj się rozwija. I cieszę się, że coraz więcej obcokrajowców widzę na polskich ulicach.

Czy czegoś pan żałuje?

Nie zastanawiam się nad tym, czy mam czego żałować. Mam tylko nadzieję, że lekcje jakie dostałem od życia, czegoś mnie nauczyły. Nie chciałbym powtarzać ciągle tych samych błędów.

Jakie ma pan marzenia jako artysta?

Chciałbym jak najwięcej występować z moimi ulubionymi pieśniami jidysz. 

A czego by pan życzył teatrowi Atelier z okazji 25 lat istnienia?

Życzę teatrowi, aby wciąż znajdowali się ludzie, którzy szliby razem z nami z entuzjazmem i miłością do tego teatru i nie żałowali poświęconego mu czasu. Żeby zawsze wśród publiczności istniała potrzeba poezji. Aby Teatr Atelier, który obecnie jest jedyną taką przystanią poezji w tych okolicach, szczególnie latem, nadal był dostrzegany.