Mela Koteluk żyję w zgodzie ze sobą

Honorata Karapuda

Upalne lato 2010 - to ważny czas dla dziewczyny z Sulechowa, która od kilkunastu lat mieszka już w stolicy. Na swoim koncie ma współpracę z Gabą Kulką, występ przed Scorpionsami, ale niewiele osób wie kim tak naprawdę jest Malwina Koteluk. Wszystko zmienia się w maju 2012 roku, kiedy pojawia się utwór „Dlaczego drzewa nic nie mówią”, a chwilę później album „Spadochron”. Rozpoczyna się „Melomania”, która trwa do dziś. Poza tym, że jest niezwykle utalentowaną wokalistką, jest kulturoznawczynią, autorką tekstów, a przede wszystkim wrażliwą i dojrzałą kobietą. Jaka jest jej recepta na sukces i szczęście? Dystans, intuicja, prawda oraz bycie otwartą na to co przynosi los. Warto czekać i cieszyć się z małych rzeczy, które składają się na wielkie szczęście. Przed państwem: Mela Koteluk

Zadebiutowałaś dwa lata temu. Ile zostało z tej dziewczyny, która po raz pierwszy przyjechała do Sopotu w zielonych dżinsach i cierpliwie czekała na plaży na próbę przed koncertem? 

Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że życie muzyka w dużej mierze składa się z... czekania. Czekania na wyjazd, montaż, próbę dźwiękową i swoją kolej, na koncert. To prawdziwe studium zen, w tej kwestii nic się nie zmieniło. Z pewnością, czas i doświadczenie otworzyły we mnie większą świadomość tego, co dzieje się wokół. Dzięki temu, mam wrażenie, moje życie stało się bardziej treściwe. Bardziej sensownie wykorzystuję czas na tworzenie muzyki i spędzanie go z bliskimi, marnuję go mniej, niż kiedyś. Uczę się sztuki dystansu, bo ona umożliwia widzenie rzeczy takimi, jakimi są w rzeczywistości. Ta świadomość, która rośnie, pozwala mi trzymać się z daleka od pozorów i iluzji, w które łatwo popaść. Skupienie na tym, co rzeczywiście jest dla mnie ważne, daje dużo satysfakcji, ale najpierw trzeba dookreślić, co to takiego! Bliski kontakt z samą sobą i umiejętność wewnętrznego skupienia to mój Mount Everest. Im lepiej mi to idzie, tym jestem bardziej dla innych.

Z czym ci się kojarzy określenie „dziewczyna z szafy”? 

Z debiutanckim filmem Bodo Koxa o tym samym tytule, zresztą bardzo dobrym. Wzruszył mnie i dowiódł, że polskie kino bywa ciekawe. Ale wiem, że pytasz pewnie o płytę Spadochron. Wokale nagrywałam dosłownie w szafie w moim przedpokoju. Chciałam wszystko zrobić po swojemu (śmiech). 

Masz poczucie, że jesteś już gwiazdą i możesz skakać bez spadochronu? Złota płyta, dwa Fryderyki i wiele innych nagród mogą sprawić, że punkt widzenia się zmienia?

Nikomu nie radzę skakać bez spadochronu! Określenie „gwiazda” jest dla mnie wciąż tajemnicze. Chociaż jak sięgnę pamięcią do dzieciństwa, „gwiazdą” od zawsze byłam dla moich dziadków, jako pierworodna wnuczka, ze względu na ilość atrakcji, jakich im dostarczałam, a wyobraźnię miałam nieograniczoną... Paradoksalnie, zainteresowanie wokół mojej muzyki urodziło we mnie kilka pytań, i na szczęście, kilka adekwatnych odpowiedzi. Powstała nowa przestrzeń, związana z dużą ilością ludzi, naszych słuchaczy i pytania dotyczyły tego, jak mogę być w tym obecna, o czym chcę mówić, co jest dla mnie istotne? Co dalej? To proces, w którym uczestniczę, czasem mu się przyglądam, co daje gwarancję, że nie stracę głowy, nie zacznę żyć bezmyślnie, nie utonę w nadmiarze informacji. 

Podobno nie chciałaś uczestniczyć w gali rozdania Fryderyków. Ktoś napisał, że po tym jak Mela odebrała Fryderyka w kategorii debiut roku, to wyszła na papierosa i nie chciała wrócić. Ile w tym prawdy?

Tego wieczoru było to tak, że najpierw, w pierwszej części gali, nagrodzono nas Fryderykiem za debiut. Radość! Od tamtej chwili mogłam się skoncentrować na wspólnym występie z Kari i Skubasem, który przygotowaliśmy specjalnie na tę okazję. Tuż po zejściu ze sceny rzeczywiście – emocje - nie zamierzałam odmówić sobie papierosa na świeżym powietrzu, i udałam się do tylnego wyjścia. Na mojej drodze stanął wtedy Staszek Trzciński, który przypomniał mi, że jestem też nominowana w drugiej kategorii i mam wracać na salę. Uznałam, że to prawie koniec imprezy, rozdanie nagród w kategorii Artysta Roku z powodzeniem odbędzie się beze mnie. Niespełna minutę po zajęciu miejsca, okazało się, że to nagroda dla nas i tylko dzięki napotkaniu Staszka mogłam tę nagrodę odebrać, a nie stać pod teatrem w nieświadomości.

Papierosy, umiejętność pisania dobrych tekstów, wrodzona skromność. Masz naprawdę wiele wspólnego z Kasią Nosowską, do której długo byłaś porównywana...

Nie wiem, czy tak długo, na pewno na początku, tuż po wydaniu płyty. Polskie teksty, niesterylny głos najwidoczniej dały podobieństwo, co podkreślam, dla mnie było niesamowitym wyróżnieniem i pochlebstwem. Wtedy nie miałam pojęcia jak sprawy potoczą się dalej, w co przeobrażą się te porównania, ale dalej poszło tak, że dałam się bliżej poznać i one niemal zanikły. Zaczęliśmy koncertować i temat naturalnie się rozproszył.

Wspomniałaś o polskich tekstach. Które twoim zdaniem są dobre? Co to znaczy dobry tekst?

To po prostu dobrze opowiedziana historia.

A interpretacja ma jakieś znaczenie? Poza tym, że sama piszesz teksty, masz spore doświadczenie w interpretacji tekstów innych artystów. Śpiewałaś Osiecką, był też spektakl muzyczny „Przeprowadzki” z piosenkami Wojciecha Młynarskiego.

Aby zaśpiewać tekst przez innego autora, trzeba na pewno odnaleźć w nim kawałek siebie i przefiltrować przez własne doświadczenie. To najprawdopodobniej nada mu osobisty rys, tak to już jest ze śpiewaniem piosenek innych twórców. Mamy wiele znakomitych polskich tekstów z kręgu poetyckiego, można porwać się na własne interpretacje, nadać im świeżości. Uważam, że warto takie utwory otrzeć z kurzu i podarować im nowe życie. 

Koledzy z zespołu mówią o tobie, że jesteś apodyktyczna i zawsze musisz postawić kropkę nad „i.” O takich osobach mówi się, że są niezależne i nie lubią, jeśli ktoś wkracza na ich terytorium. Ty jesteś tego kompletnym zaprzeczeniem, bo choć jesteś na pierwszym planie, to nie unikasz duetów: Rykarda Parasol, Czesław Mozil, Janek Młynarski, Cezik, Misia Furtak, a ostatnio Lena Kaufman i Olaf Deriglasoff. 

Nie jestem łatwa we współpracy, nie przepadam za słowem „kompromis”, a już na pewno nie w muzyce. Potrafię zawalczyć o coś, co jest dla mnie ważne, obronić jakąś ideę. Ale lubię „burze mózgów”, konfrontacje w zespole, dyskusje. Z tarcia wynika energia. Nie jestem też fachowcem od wszystkiego, ekspertami w dziedzinie swoich instrumentów są chłopcy. Natomiast wiem, jak co powinno brzmieć, czasem wiem że coś tak brzmieć nie powinno, jak brzmi i tu dochodzimy do intuicji, którą wykorzystuję w życiu w podejmowaniu strategicznych decyzji, jak choćby brzmienie danego instrumentu. Uwielbiam sytuacje, w których „coś” powstaje z „niczego”. Dlatego ciągnie mnie do spotkań z innymi osobowościami i rzucania się w nowe wyzwania.

A ja myślałam, że jesteś typem samotnika?

Potrafię i lubię być sama ze sobą, ale jestem zwierzęciem stadnym, lubię ludzi. Nie spędzam czasu z kimś, kto mnie denerwuje, albo irytuje. Otaczam się dobrymi przyjaciółmi, mam rodzinę, na którą zawsze mogę liczyć. Jak magnes przyciągają mnie przeciwieństwa, ludzie zharmonizowani na poziomie głosu i serca. Podziwiam ich i uczę się od nich.

Za rok skończysz trzydzieści lat. Kobiety, kiedy przekraczają „magiczną trzydziestkę” bardzo często robią bilans zysków i strat. Jak będzie u ciebie?

Pewnie nie będzie zbyt wiele czasu na dumanie... (uśmiech) Grunt, to widzieć i mieć przemyślenia na bieżąco. Cieszę się ze swojego wieku, za nic nie chciałabym wrócić do jedynki z przodu, poczucia zdezorientowania, nieradzenia sobie z pewnymi błędami i popadania w swego rodzaju autodestrukcję. Każdy rok jest na wagę złota, dał mi świadomość tego, że wszystko jest chwilowe i że nie warto brać wszystkiego do siebie. W pewnej chwili patrzy się na niektóre wydarzenia w życiu jak na naturalne zjawiska – taką wielką falę, którą przyjmuje się na klatę. 

W piosence „Fastrygi”, która zapowiada twój drugi album śpiewasz „ I nie zatopi nas pokusa ani strach, a jeśli zerwie dach huraganowy wiatr, ląd nie utonie.” Skąd w tobie tyle spokoju? To piosenka do mężczyzny? Kiedy tego słucham mam przed oczami dojrzałą kobietę, która ma poczucie własnej wartości i nikt i nic nie jest w stanie jej złamać.

„Fastrygi” to taka ekspresja o dojrzewaniu, niekoniecznie skierowana do mężczyzny. Dorastamy dzięki wszystkiemu, z czym dane nam jest się stykać. To niełatwy proces, wręcz nieskończony, dla każdego znaczy co innego, temat zarezerwowany dla mistrzów. Na pewno, bez względu na finał, warty podjęcia, bo w końcu celem jest droga. Lubię tak myśleć.

Pytasz jeszcze o to, by ktoś podrzucił ci trop, gdy spytasz o drogę?

Oczywiście. Wychodzę z założenia, że sama najlepiej wiem, co jest dla mnie dobre. Sęk w tym, by potrafić się słuchać. Umieć, na przykład czytać sygnały ciała, które pojawiają się zanim zdążymy nazwać dane uczucie. Pytam rozum i pytam intuicję, przy podejmowaniu decyzji mam dużo zaufania do siebie, bo nic tak nie przyprawia mnie o lepsze samopoczucie, niż działanie w zgodzie z samą sobą. Wtedy nawet potknięcie jest w porządku. Taką żabę łatwiej zjeść.

Co cię wzrusza?

Jest wiele takich tematów, szukam wzruszeń w życiu i sztuce. Przyglądam się stylowi życia starszych osób, ich światopoglądowi i to mnie rozkleja, daje inny punkt widzenia i skłania do przemyśleń. Także miłość dzieci do rodziców – czysta i bezwarunkowa. Wzrusza mnie codzienność, proste sytuacje i historie.

A jest coś, czego się boisz? Na „Spadochronie” śpiewasz: „ Działać bez działania, żyć bez przymuszania dawać, otrzymywać, nie wyrywać chwilom. Przemijanie w zgodzie uratuje mnie dziś wiem. Nie wolno Ci się bać, wszystko ma swój czas. Ty jesteś początkiem do każdego celu...”

Naturalnie, że się boję. Lęk przed śmiercią i utratą to temat, który znam bardzo dobrze. Oczywiście, w tej materii mamy do dyspozycji całe systemy filozoficzne, by jakoś te lęki minimalizować i zaakceptować to, co nieuchronne. Uważam, że im bardziej przymyka się oczy naprawdę, tym strach adekwatnie do tego rośnie. Za to prawda i świadomość wyzwala i daje wolność. Ten temat lekcji nie ma końca, tak mi się wydaję na tę chwilę.

A zatem czas na przerwę. Dzwonek dzwoni...