Jedna z najlepszych polskich aktorek, która swój kunszt zawodowy pokazuje od wielu lat nie tylko na deskach teatrów, ale również w popularnych serialach oraz w filmie. Krakuska mieszkająca w Gdańsku. Nie dając się zaszufladkować, Dorota Kolak pokazuje, że wiek niekoniecznie musi być wrogiem aktora - może być również sprzymierzeńcem, biorąc pod uwagę liczbę ról, w których na przestrzeni ostatnich kilku lat była obsadzana. Ta nietuzinkowa kobieta musiała stoczyć batalię z własnymi słabościami żeby dojść do miejsca, w którym jest dzisiaj i w końcu „może już po prostu cieszyć się z tego, że ma się z czego cieszyć”. 

Opowiadała pani w jednym z udzielonych wywiadów, że jako grzeczna i ułożona dziewczyna była pani obsadzana w rolach kobiet silnych, charakternych. Ma pani silną osobowość. Czy coś z tych ról w pani zostało?

W moim wypadku zdecydowanie tak było. Jeżeli pani dziś mówi, że ja mam silną osobowość, to sądzę, że ona się kształtowała pod wypływem tych ról. Po szkole przyszłam do teatru, wiedziałam co chcę robić i jak chcę to robić, ale było też we mnie wiele niepewności. Myślę, że nie byłam wtedy silną osobowością, ale te role, które kolejno grałam w jakiś sposób odkładały się we mnie. Te role to postacie kobiet na skraju przepaści, o historiach bardzo pokręconych, tragiczne. Od Antyku po Czechowa. To wszystko pewnie spowodowało, że jestem kim jestem. Także spotkania z reżyserami o silnych osobowościach z całą pewnością mnie zahartowały. Następnym elementem było oczywiście uczenie. Kiedy uczy się zawodu, człowiek musi się sam nauczyć mówić krótko, precyzyjnie. Myślę, że tego oczekiwali studenci, a to spowodowało, że pewne rzeczy mi się w głowie ułożyły. To pewnie jest czytane przez ludzi jako silna osobowość. Ja po prostu dość dobrze już wiem czego chcę.

Czy walczyła pani z tym swoim “grzecznym” charakterem? Zaakceptowała pani siebie?

Zdecydowanie walczyłam, bo już właściwie będąc na III i potem IV roku czułam, że ta ogólna grzeczność i przytakiwanie mi przeszkadza, nie pozwala mi się uwolnić, nie pozwala mi zaczerpnąć świeżego powietrza. W momencie jak to zrozumiałam, próbowałam się zmienić, ale tak jak mówię – bardziej chyba walczyłam rolami niż tym na przykład, że nocą wychodziłam na krakowski Rynek i tłukłam latarnie (śmiech). Próbowałam poznać człowieka “w sobie“ także jego ciemne, brudne zakamarki, słabości.

Jakie jest pani życiowe credo na dana chwilę? Czy zmieniało na przestrzeni lat?

Wczoraj miałam urodziny. Nie powiem które (śmiech). Moja siostra składając mi życzenia, powiedziała tak: „Żebyś miała poczucie szczęścia, że jesteś szczęśliwa”.

To jest niesamowicie mądre zdanie, bo często drobiazgi i jakieś małe problemy zabierają nam taką codzienną radość. Zapominamy o tym… ja zapominam, że jestem zdrowa, mam fajną rodzinę, zawód, który kocham, na dodatek mimo wieku mam wciąż możliwość uprawiania go. A czasem wstaję rano i coś kręcę nosem. Wtedy trzeba się mocno puknąć w głowę, tak jak mówi moja siostra i mieć poczucie szczęścia. To takie credo na dzisiaj i nie od wczoraj, bo to dojrzewało we mnie. Jak było wcześniej? No właśnie – moją radość zabijały drobiazgi. Może też były inne czasy, ja byłam w innym miejscu życia, miałam małe dziecko… To inna perspektywa. Może rzeczywiście miałam się czym martwić.

A jak wygląda pani podejście do pieniądza. Czym są dla pani pieniądze i dobre materialne?

Są ważne. Przez długi czas mojego życia był to problem. Mój mąż był zaradnym facetem, w związku z tym pracował gdzie się dało, żeby ten problem zniknął, ale przez długi czas po prostu tych pieniędzy nie mieliśmy. Nie mieliśmy ich nawet na takie dzisiaj wydawałoby się podstawowe potrzeby, nie mówiąc już o jakichś szaleństwach. Więc dzisiaj, kiedy te pieniądze mam, bardzo się cieszę, że je mam (śmiech).

A jest pani oszczędna?

Jestem, bo jestem krakuską i mam takie poczucie przede wszystkim, że pieniędzmi trzeba się dzielić. To jest podstawowa rzecz, bo nie ma nic przyjemniejszego jak się ma pieniądze i można je komuś dać i tym samym sprawić radość, albo ułatwić życie. To jest jedno, a że jestem oszczędna…. no jestem. Bywam nawet kutwą, bo nie uważam, że mnożenie rzeczy, do czego tendencje ma na przykład mój mąż, ma jakiś sens. Uważam to za skrajną głupotę po prostu. Na prawdę nie potrzeba mi sześciu noży, prawie identycznych.

A tylu par butów?

Tu pani trafiła dokładnie w sedno… Ale buty u mnie biorą się z prostej potrzeby. Od aktorstwa najbardziej bolą nogi, proszę mi uwierzyć. Aktorzy spędzają na stojąco bardzo dużo czasu, a ja na dodatek jeszcze nie mam samochodu i prawa jazdy, w związku z tym chodzę. Wygodne buty do stania, do grania, do chodzenia, do „uczenia” są mi po prostu niezbędnie potrzebne (śmiech).

Jak interpretuje pani wolność? Czy jest pani kobietą wyzwoloną?

To jest problem złożony: wyzwolona – nie wyzwolona. Co to znaczy? Kobieta jest po prostu człowiekiem i ma prawo dokonywać wyborów takich, które są zgodne z jej sumieniem, uczciwością, poczuciem sensu. Tak rozumiem wolność. Wybory nieograniczone do momentu, kiedy nie robią krzywdy drugiemu człowiekowi. Granicą, według mnie, we wszystkich wyborach jest moment kiedy mój wybór powoduje nieszczęście, krzywdę drugiej osoby. Dopóki jest to eksperyment na mnie samej, mam do tego prawo.

A widzi pani w problem w tym, że mimo tego, że mamy XXI kobiety nadal w wielu wypadkach są dyskryminowane?

Absolutnie tak, ale nie umiem tego teraz, zaraz poprzeć przykładami. W teatrze po prostu istnieje pewien szczególny rodzaj demokracji związany z ilością kobiecych ról w dramatach. Jest ich znacząco mniej po prostu. Wiem, że są obszary, gdzie kobieta jest traktowana jako pracownik niższego gatunku, gorzej opłacany. No i ten przenajświętszy argument w ustach pracodawców: grożąca ciąża. Jak jakieś odium, zakaźna choroba. A przecież kobiety są lepsze – ich logistyka jest dużo lepsza od męskiej, ponieważ my musimy ogarnąć wiele rzeczy na raz- dom, praca, wychowanie itd.

A czym jest dla pani kobiecość?

Radością chyba. Bo kobiecość to także bycie matką, karmienie. To my mamy ten przywilej.

To znaczy, że mężczyźni są pozbawieni tej radości?

Pewnie niektórzy mężczyźni mogą sobie wyobrazić co to znaczy nosić dziecko, urodzić, je karmić. Niektórzy są „ojcomaciami”, jak to powiedziała jedna z lekarek o moim mężu (śmiech). Mój mąż to tak zwany ojcomać – jest to gatunek, który jest miksem ojca i matki. Wracając do kwestii kobiecości…przejawia się ona też niestety w smutku starzenia się, na pewno. Mężczyźni z czasem, jak mówię w jednej ze sztuk, w których gram, mają szczęście, bo starzejąc się stają się coraz bardziej atrakcyjni, a my kobiety „tylko” się starzejemy. Mężczyźni z czasem jak wino nabierają urody, kobiety różnie.

Myśli pani intensywnie o przyszłości, czy żyje pani dniem dzisiejszym? Zastanawia się pani jak będzie?

Mówiłyśmy o moim credo i jednym z jego elementów jest to, że nauczyłam się dzięki mojemu mężowi nie planować, bo jak mówi kolejne mądre przysłowie – my tu planujemy a Pan Bóg się zaśmiewa. W związku z tym staram się planować tak na 2 dni wcześniej. Góra. To przynosi dobre efekty, pozwala mi się wyluzować, także jeżeli chodzi o moją pracę. Nie będę się zamartwiała dzisiaj, że za chwilę 60-tka na karku i już tylko babcie pozostały.

Jest pani oswojona z przyjęciem roli babci nie tylko na scenie?

Przyznam szczerze, że to jest jeszcze doświadczenie dość tajemnicze dla mnie. Grywam babcie, ale to są role. Jaką ja sama będę babcią? Nie wiem. Mojej córce daję czas do 32 lat ( śmiech).

Często można panią zobaczyć w rolach silnych i mądrych kobiet, które potrafią się dobrze bawić i cieszyć się życiem. Czy w pani życiu jest miejsce na szaleństwo?

Myślę, że szaleństwo czy brak szaleństwa wymusza sytuacja życiowa. Gdybym była matką sześciorga dzieci w rozrzucie wiekowym 3 lata i 12, to naprawdę byłoby mi trudno o spontaniczność. Jestem matką dorosłej córki, która już właściwie jest samodzielna. Egoistycznie mogę powiedzieć, że myślę o sobie, więc pewnie na to szaleństwo od czasu do czasu mogę sobie pozwolić.

Jak to się przejawia?

A właśnie w nieplanowaniu. Co u osoby niezwykle poukładanej jak ja jest szczytem szaleństwa ( śmiech). Ostatnio popełniłam takie szaleństwo, że zrezygnowałam z urlopu, bo chyba wolę pracować niż odpoczywać. Na to wygląda, że nie pojadę na wakacje. Odpoczywanie mnie męczy i nudzi.

Nie funduje sobie pani urlopu nawet raz na rok?

Nie, pracuję kiedy dostaję rolę, a potem jest moment, że nie ma propozycji. Wtedy właśnie odpoczywam.

Skąd pani czerpie energię?

Myślę, że przede wszystkim nakręca mnie to, że budząc się rano staram się sobie uświadomić i powiedzieć: Boże, w jakim fantastycznym momencie życia jestem, a ile jeszcze jest przede mną, mam nadzieje. Myślę, że to jest też sprawa genetyki. Ja mam taką mamę i  ona uprawia takie pozytywne myślenie o świecie, że ludzie są generalnie fajni, dopóki oczywiście nie przestają być fajni. Z założenia daję kredyt zaufania. Zakładam, że ludzie generalnie są w porządku, a świat nie chce mnie skrzywdzić. Nie ulega również wątpliwości, że uczenie młodzieży daje mi ogromną energię. Mam poczucie, że cząstka mnie włożona w nich może kiełkuje, a oni będą ją nieść ze sobą dalej.

Jak pani funkcjonuje? Czy jest to życie zdrowe, „higieniczne”,  czy raczej nie brakuje mu elementów nieprzewidywalności?

Brak zasad w tym względzie jest moją zasadą. Jeżeli jadę nocą po przedstawieniu o 24 do Warszawy, odbierają mnie z pociągu o 6, jadę prosto na plan. Pracuję 12 godzin z godzinną przerwą, wsiadam w pociąg o 22, przyjeżdżam do Gdańska o 6, kładę się na 2 godziny i o 10 idę na próbę, to o żadnej higienie mowy nie ma, o jedzeniu czasem zapominam. Jem, kiedy mam na to czas.

Ale dokonuje pani jakiejś selekcji tego jedzenia?

Tak, to jest rzecz nad którą mam kontrolę. I na to, co jem, zdecydowanie zwracam dużą uwagę.

Idzie to w stronę eko?

Idzie, idzie. To jest też kwestia rozsądku. Nie widzę powodu żebym miała zjeść barszczyk czerwony naszpikowany jakimiś konserwantami z butelki zamiast pokroić buraki i zalać je wodą z solą.

Ale na to potrzeba czasu.

E tam, ile!? Pokroić buraki – 5 minut, zalać wodą z solą. Kiedy woda się gotuje- ja się maluję. Woda stygnie – zalewam. Proste.

Nie ma więc pani biernej osobowości?

Na to wygląda.

Na koniec jeszcze chciałabym poruszyć kwestię planów zawodowych. Jakieś na pewno są na dłużej niż 2 dni wprzód, uchyli pani rąbka tajemnicy?

Mogę powiedzieć o tym, co już zaczęłam robić. Skończyłam właśnie 3- odcinkowy serial kryminalny, który się nazywa „Morderstwo na Helu”, gdzie gram panią komisarz ku mojej olbrzymiej radości. To nie jest duża rola, ale przyjęłam ją właśnie ze względu na to, że po raz pierwszy miałam zagrać kogoś takiego. W tej chwili natomiast rozpoczęłam próby do „Marii Stuart” Schillera, co jest wyzwaniem, a przede wszystkim prezentem od mojego teatralnego anioła.

Na kiedy przewidziana jest premiera?

Premiera jest przewidziana na 26 września. Rozpocznę pracę też nad nowym serialem, ale o tym jeszcze nie chcę mówić, ponieważ toczą się rozmowy terminowe. W przyszłym sezonie chcę też zrobić przedstawienie operowe z moimi studentami, które muszę sama wymyślić, na razie mam na nie tylko pomysł. Reżyserowałam już dyplomy operowe na Akademii i to zawsze było coś mi bardzo bliskiego. Muzyka poważna jest mi zdecydowanie bliższa niż techno (śmiech). Co jeszcze? Aha, moja habilitacja. Mam nadzieję, że dojdzie do skutku i moja mama z tatą będą szczęśliwi, dumni.

Zależy pani na tym tytule?

Zależy, bo to jest coś co jest wymierne. My aktorzy, wciąż marzymy o tym, żeby coś było wymierne, bo wartość naszych ról jest niezmierzalna. Jeden powie, że zagrałam coś fenomenalnego, a drugi powie, że takiego bzdeta nie widział. I pewnie oboje będą mieli rację, a ja nie będę miała na to żadnego wpływu. Zagrałam to, co zagrałam, a każdy może to sobie ocenić inaczej. A to, że pisząc pracę musiałam zastanowić się nad pewnymi rzeczami, przeanalizować je, nazwać i zamknąć w słowach…to jest bardzo wymierne.