Autorka ponadczasowych tekstów. Osobowość sceniczna i osobowość tak po prostu. Nienarzucająca się, pokorna, spokojna i wdzięczna losowi za to, że od lat znajduje się na scenie, pod którą gromadzą się słuchacze kilku pokoleń. Wyciszona, schowana do wewnątrz, do siebie - z domem w sobie i nowym domem dla swojej rodziny.  Katarzyna Nosowska, ikona polskiej sceny muzycznej, w szczerej rozmowie o życiu, byciu i trwaniu.

Jaki był rok 2013 dla ciebie? Czy ten czas przyniósł nowe, niespodziewane refleksje, ponowne spojrzenie i nazwanie otaczającej cię rzeczywistości czy był spokojną kontynuacją lat minionych?

Rok 2013 był szokujący, głównie na poziomie gromadzenia refleksji na temat wszechrzeczy. U mnie prywatnie był on bardzo spokojny, wręcz wyciszony, natomiast wokół mnie zachodziły przeróżnego rodzaju zmiany.... 

Według obiegowych opinii, ale także tych specjalistycznych, astrologicznych teorii, końcówka roku 2012 przynieść miała duże bliżej nieokreślone zmiany, sięgające roku 2013. Fachowcy nazwali ten czas „transformacją”. Wiem, że jako osobie uduchowionej, nieobca jest ci taka tematyka. Czy w twoim przypadku koniec roku 2012 natchnął cię w jakiś szczególny sposób? 

Absolutnie tak! Teraz z perspektywy czasu mogę powiedzieć „na pewno”. Czułam przedziwnego rodzaju mrowienie, szczególnie końcówka, zapowiadała dziwne zdarzenia, naprawdę nieoczekiwane i kompletnie nieplanowane. Myślę, że 2013 rok to było takie pokłosie 2012. Naprawdę dziwny czas. Jestem wiekową osobą, a tak bardzo dałam się zaskoczyć zmianami, które ten czas przyniósł. 

Rozumiem, że nie chodzi tu tylko o zmiany zawodowe?

To była głównie zmiana w relacjach z ludźmi. Z perspektywy zacisza domowego (u mnie jest wszystko dobrze) obserwowałam jak płoną mosty między ludźmi, jak rozpadają się związki – tak jakby wirus opanował ludzkość. To było dla mnie ogromnie przygnębiające, bo lubię się paść widokiem i świadomością, że ludzie są ze sobą, a tymczasem w roku 2013 musiałam głównie oswoić się z tym, że wszystko się rozpada. Trzeba nabrać bardzo poważnego dystansu do życia, do tego, co posiadasz. To wszystko jest na chwilę – być może taka wiedza jest trudna do zaakceptowania, ale tak naprawdę ułatwia życie. Zauważyłam też, że zaczynam się chować do siebie - włażę bardziej w głąb, przy czym mam poczucie, że nadużywam słów, że jestem zmęczona gadaniem, że gdybym miała włożyć na sito to wszystko, co wychodzi mi z ust, okazałoby się, że istotnej treści jest tam bardzo mało, i że właściwie mogłabym spokojnie odzywać się raz na miesiąc. To jest taka nowość u mnie.

Może to jest taki stan, w którym ma się wiele do przekazania, ale niewiele do powiedzenia?

Dokładnie. Moim zdaniem ludzie gdzieś w głębi posiadają moc doskonałego porozumiewania się poza słowami. Póki co jednak, nie opanowaliśmy tej umiejętności tak do końca, dlatego też używamy kalekiej formy porozumiewania się - za pomocą słów. Już na poziomie konstruowania wypowiedzi dochodzi do jakiegoś przekłamania. Składa się na to dobór słów, rozumienie tych słów czy kwestia interpretacji. Dla mnie „dom” oznacza coś innego, niż dla drugiej osoby.  To są proste słowa, które adoptujemy na własny użytek, zawsze zabarwiając je w emocjonalny i prywatny sposób.

Nie masz wrażenia, że prezentowanie siebie również jest dość męczące, m.in. za pomocą słów? Wypowiadanie się na temat osiągnięć, zajęć oraz przemyśleń na temat takiej czy innej sytuacji?

Tak! Poza tym zauważyłam, że wypada komentować dosłownie wszystko - i jest to jakaś przedziwna potrzeba. Wszyscy muszą na każdy temat się wypowiedzieć. Nie rozumiem po co właściwie i dlaczego trzeba mieć zdanie na temat tego, co np. zostało powiedziane w telewizorze? W ogóle nie trzeba mieć zdania na ten temat. W ogóle nie trzeba oglądać telewizji. To też jest zmiana z 2013 roku, że drażni mnie telewizja. Gdy patrzę w telewizor, mam wrażenie, że to jest narzędzie, za pomocą którego w całkiem miły sposób opróżnia się człowieka z myśli i energii. Dziś już nie nadużywam telewizji, a wcześniej „brzęczało mi”, abym czuła się bezpieczniej wśród jakiegoś szumu. 

Oprócz mody na komentowanie wszystkiego, jest też taka tendencja, którą niegdyś ładnie nazwala Agata Passent - potrzeba podwójnego życia - w realu, ale i w świecie wirtualnym, jak gdyby prawdziwe życie i przeżywanie czegoś tak po prostu nie było już wystarczające.

To jest też dziwne. Mam konto na np. na facebooku, ale jestem tam totalnie nieaktywna, nie wykonuję żadnych ruchów na zewnątrz. Używam tego narzędzia, aby się dowiedzieć np. o wydarzeniach. I co jest istotne, o połowie z tychże nie dowiedziałabym się z telewizji, bo tam się o tym nie mówi. 

No właśnie, gdzie twoim zdaniem można odnaleźć narzędzie prawdziwie nazywające świat? Kiedyś życie opisywały książki: podróżnicze, jakiekolwiek. Zastanawiam się, w przypadku którego nośnika informacji obecnie przekłamanie będzie najmniejsze?

Moim zdaniem na przykład telewizja służy celom manipulacyjnym. Szkoda mi jest nas, ludzi, bo uczestniczymy w procesie nadużywania siebie nawzajem. Myślę, że wiele osób pracujących w telewizji nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi tak naprawdę. Nie mają wystarczającego poczucia odpowiedzialności, a to jest bardzo odpowiedzialna praca. Tymczasem ludzie siedzą w domach i wierzą w to, co oglądają. Są przerażeni codziennością, są rozczarowani, sfrustrowani, są bardzo często biedni. I oglądają, patrzą w to pudełko. A tam, w czasie telewizji śniadaniowej, gdzie jest pozornie milo i przyjemnie (wiesz - kanapy, kwiaty) masuje się widza informacjami - plotkami o gwiazdach, kompletnie nierealnym świecie, aby w chwilę później bezpośrednio z grubej rury uderzyć tematem o raku, a potem o podatkach, a na dokładkę o polityce... To jest ogromna ilość informacji powodujących lęk albo frustrację. Czasem nie dziwię się, że jest tyle tej agresji w sieci. Wracając do tematu podwójnego życia - mam wrażenie, że to życie przenosi się w rejony bardziej wirtualne niż realne. To jest dla mnie odjazdowe, kiedy obserwuję znajomych na Facebooku, którzy ulegają przedziwnej manii opowiadania o wszystkim. Rzeczywiście ludzie przestają się spotykać, czasem wystarczy im taki krótki czacik. Naprawdę chyba się od siebie poważnie oddalamy.

A może faktycznie po roku 2012 zachodzą w nas zmiany? Spotkałam się z taka teorią, że dzięki temu, że przemieszczamy się we wszechświecie razem z naszym układem słonecznym, zmienia się nasz kod genetyczny. Ewoluujemy do form, które wykształcają większą zdolność porozumiewania się poza słowami, mamy większe zdolności telepatyczne, intuicyjne, empatyczne...

Może to się dzieje. Też mam takie przeczucia, że coś jest na rzeczy, jeśli chodzi o tego typu kwestie. Chętnie zapoznaję się z wiedzą, którą niegdyś nazywano pobłażliwie „ezoteryką”, w skrócie „że to takie dziwnie, że wariaci”. Nie wydaje mi się, aby tak było, mam wrażenie, że teraz jest czas, w którym nauka spotyka się z tym, co jest duchowe, i to jest niezwykły czas. Niezwykły, bo znika niegdysiejszy podział na dwie sfery - na tę szlachetniejszą zwaną religią i tą naukową, ziemską, nawiązującą do ewolucji. Jesteśmy świadkami momentu, w którym te dwie strefy muszą odszczekać tzw. „swoje” i stwierdzić, że to wszystko jest tożsame. Jeśli ktoś nie jest zacietrzewiony i głupi to doszuka się w tym czegoś pięknego, tego, że świat rzeczywiście jest jednią. Jesteśmy wszyscy z tego samego, wszyscy pochodzimy z tego samego źródła, można to nazwać Bogiem, można to nazwać jak się tylko chce. W związku z tym konflikty między ludźmi nie powinny w ogóle istnieć. Gdybyśmy tak w końcu spojrzeli z szacunkiem na drugiego człowieka, gdybyśmy na drugiego człowieka patrzyli ze świadomością choćby taką, że ten człowiek w takim samym stopniu cierpi. Wszyscy jesteśmy tacy sami. Taka świadomość mogłaby spowodować, że nie byłoby różnych marszów, tylko jeden. 

Czasem zastanawiam się czy jest coś przed strachem, tym strachem, który popycha ludzi do agresji, nienawiści?

Myślę, że strach jest pierwotny. Rdzenny i że jest to strach przed śmiercią, tak de facto, którego sobie nie uzmysławiamy. Jest to największy lęk ludzkości i moim zdaniem z tego wszystko się rodzi. Teraz pewnie też zabrzmię jak wariatka, ale na przykład uważam, że powinno się od przedszkola prowadzić z dziećmi zajęcia ze śmierci.  

A czy nie powinniśmy uczyć dzieci miłości?

Tak i miłości, ale moim zdaniem to jest to samo, bo jeżeli sobie człowiek uzmysłowi, że jedynie śmierć jest bezwzględnie pewna, to mając tę świadomość zacznie zupełnie inaczej traktować życie. Nie traktujesz wtedy życia tak lekko i uruchamiasz w sobie nieprawdopodobne pokłady miłości. Uświadamiasz sobie, że to jest chwila i ta chwila nie minie, kiedy będziemy dziadziusiami tylko to może być już zaraz. Myślę, że taka świadomość śmierci ogólnie byłaby uzdrawiająca dla ludzkości. Uważam, że wyrządzono mi dużą krzywdę tym, że do takich rozmyślań musiałam dojść i sprowokować się sama, i to dość późno. Bo ja się też boję przecież.

W wielu piosenkach dajesz wyraz przekonaniu, że żywot ziemski z jednej strony kończy grób („Miss Ouri” Hey) z drugiej zaś, staje się początkiem innego pozaziemskiego życia. Jaki w twoim odczuciu jest naprawdę koniec ziemski?

Jestem przekonana, że niczego nie kończy. Na pewno kończy się etap przebywania w tej puszce jaką jest ciało. To jest niesamowite, gdy człowiek sobie uzmysłowi, że to też jest chwilowe. Nie ma co się tak podniecać tym ciałem, nie ma co płakać z jego powodu albo się specjalnie nim jarać. Trzeba bardzo je szanować, być wdzięcznym, bo to jest coś, czym się przemieszczamy, bo to jest pojazd na duszę. Tymczasem nie można kłaniać się temu więcej, niż to jest potrzebne. Myślę, że to może być odjazdowe - ta lekkość, z chwilą, gdy opuszczasz ten balast. Mam wrażenie, że wraz z ciałem opuszczamy całe przywiązanie, cały też lęk. Jestem tego pewna. Nie wiem, czy będziemy tam hasać po niebieskiej łące za ręce ze wszystkimi bliskimi, ale wiem, że gdzieś tam, po śmierci - my ludzie - łapiemy tę głęboką świadomość, już bez żadnych ograniczeń, że jesteśmy tym samym. 

Schodzimy w naszej rozmowie pięterko niżej. Zzipowana Nosowska pod względem nie muzycznym jaka jest? Próbowałaś się nazwać jakoś?

Nie, zupełnie nie. Ja mam tylko jedną refleksję na temat tego życia i tego, co robię - że to jest niezwykły dar. 22 lata na scenie to jest bardzo dużo, ale bardzo późno zrozumiałam czym to jest. To jest dar i to nie jest ten stan, który polega na tym, że na scenie można się tak ekstra poczuć. To w ogóle nie o to chodzi, to jest zupełnie inny wymiar doświadczenia. To jest bycie dla ludzi. Ja czuję bezgraniczną wdzięczność za to, że tak mi się życie poukładało, że tak strasznie dużo dostaję, także wiedzy. W czasie spotkań z obcymi ludźmi po koncercie dochodzi do przepięknej wymiany emocji, czegoś co wykracza poza słowa. Nie zapoznaję się wtedy z tymi osobami na zwykłym poziomie, mimo to mam wrażenie, że do czegoś doszło. Na każdym koncercie mam ochotę wziąć tych wszystkich ludzi, tak ich przygarnąć i powiedzieć „ej, nie bójcie się, jest ok, damy radę”.

Pamiętam jeden z koncertów Hey. To było podczas The Tall Ship Races. Ludzie stali i płakali ze wzruszenia, z emocji, tak bardzo byli otwarci na muzykę, na wszystko.

Cały czas mówię o tym, że musimy w sobie uruchamiać non-stop taką czujność, odpowiedzialność. Człowiek jest delikatną materią – jeżeli ktoś staje przed ludźmi, a przecież jest mnóstwo takich osób, to to jest bardzo ważne, ale z drugiej strony nie można też robić z tego wielkiej afery, „wielkiego halo” z samego siebie. Przestrzeń na scenie to jest taka strefa, w której bardzo łatwo jest zamienić się w mentalną kalekę, można nadużyć tej przestrzeni. To jest bardzo niebezpieczne miejsce, zwłaszcza jeśli ktoś jest nieuważny i nie ma poczucia, że robi coś dla ludzi. Bardzo mi się podobało w czasie „Męskiego Grania” spotkanie z O.S.T.R.-ym, który powiedział, że „my jesteśmy utrzymankami publiczności” - to jest niesamowite uporządkowanie tego, czym my jesteśmy. Nie można zatem stawać przed ludźmi, którzy nas utrzymują, na których garnuszku jesteśmy i sadzić się, pysznić. Nie wolno tak, nie wolno się stawiać ponad ludźmi, szczególnie w takim zawodzie. Myślę, że artyści, którzy nie rozumieją tego, potem bardzo cierpią, bo ta wiedza i tak ich dopada. To jest dar spotkać się z ludźmi i coś do nich powiedzieć lub zaśpiewać.

A zatem bazą kontaktu z publicznością jest szczerość?

I ta szczerość nie musi sprowadzać się do wielkiego przekazu, absolutnie nie. Uważam, że jeśli ktoś z wielką szczerością śpiewa do ludzi rzeczy, które są lekkie i takie pozornie zwyczajne, to też jest ok. Ludzie czasami też potrzebują odreagować najnormalniej na świecie, odreagować codzienność - potrzebują rozrywki.

Ty uciekasz od bodźców, od światełek, hałasu, komunikatów, szybkiego życia. Masz jakieś sprawdzone sposoby?

Ja lubię być w domu. Praktycznie nigdzie nie wychodzimy, po prostu nie wychodzimy po hałas na zewnątrz. Zwłaszcza teraz, kiedy się przeprowadziliśmy i znaleźliśmy rodzinnie takie miejsce, gdzie po prostu umrzemy. Oswajamy sobie tę przestrzeń i jestem szczęśliwa kiedy wracam do domu. Lubię kiedy do nas ktoś przychodzi, a że jak się okazało mamy mało znajomych, to i nasz dom jest pełen tego samego zestawu ludzi, z którymi na przykład pracujemy. Gdy podejmujemy gości, to są jedyne momenty kiedy się stykamy z zewnętrzem, ludzie przychodzą, coś nam przynoszą, dają siebie. Tak lubię być w domu bez bodźców typu telewizor. Niegdyś, przez wiele lat po prostu miałam włączony bajzel, a teraz nie jestem w stanie tak funkcjonować. Muzyki natomiast słuchamy, to nadal się nie zmienia. Odreagowuję też w taki sposób, że lubię codzienność. To może brzmi banalnie, ale lubię sprzątać, gotować. Lubię być przy obejściu, tak po prostu. 

Powiedziałaś, że jesteś bliska sobie. Czy masz taką potrzebę przebywania sama ze sobą?

No jasne. Ja sobie codziennie gwarantuję taki dłuższy moment. Walczę o taką przestrzeń dla siebie, to jest bardzo higieniczne. 

Katarzyna Nosowska.

Córka marynarza, mama Mikołaja, wokalistka, autorka tekstów, liderka grupy Hey, ikona. Dzieciństwo miała spokojne. Jako nastolatka nie przeszła etapu buntu i jeszcze słuchała się rodziców. Efekt? Za ich namową wybrała technikum odzieżowe. Dopiero tam, pod koniec szkoły odkryła punk rocka i nową falę. Nagrywała m.in. z Kaflem, Dum-Dum i No Way Out. Z Kaflem zaliczyła w 1989 roku swój pierwszy wyjazd do Jarocina. Natomiast współpracując z Dum-Dum poznała Piotra Banacha, z którym w 1992 roku założyła zespół Hey. Chciała być aktorką. Nie udało się więc przez jakiś czas pracowała w państwowych przedsiębiorstwach odzieżowych, a później na poczcie, gdzie wprowadzała dane do komputera. Rzuciła pracę po sukcesie Hey na festiwalu w Jarocinie, gdzie grupa powaliła na kolana dziennikarzy. Po kilku miesiącach w 1993 roku w legendarnym Izabelin Studio zespół wydał debiutancką płytę „Fire”, która wraz z kopiami poza oficjalną dystrybucją rozeszła się w nakładzie około 800 tysięcy egzemplarzy! Paradoksalnie sukces albumu nie przełożył się na pieniądze. Z powodu niekorzystnego kontraktu muzycy się nie wzbogacili. Zdobyli też tylu samych przeciwników, co fanów. Jednakże w tym samym roku Nosowska otrzymała prestiżowy Paszport Polityki, a rok później… samochód od Radia Kolor, który uznał ją za osobowość roku. Sceptycy ucichli. W roku 1996 Nosowska wydała swoją pierwszą solową płytę „puk.puk”. Płyta podobnie jak dwie kolejne, wyprodukowane przez Andrzeja Smolika, była utrzymana w elektronicznej stylistyce. Album był strzałem w dziesiątkę – oczarował krytyków i zachwycił fanów. Rockowa publiczność "kupiła" nową Nosowską. Artystka ma na koncie wiele płyt (z Hey i solowych) i nagród. W 2012 roku została dyrektor artystyczną Męskiego Grania, a w zeszłym roku odznaczono ją Złotym Krzyżem Zasługi. Nie trzeba jej lubić, trudno nie szanować, warto posłuchać.