Aranżer, pianista, kompozytor, wokalista i poeta - te słowa najlepiej określają tego wszechstronnego artystę. On sam o sobie mówi nie inaczej, jak piano-man i człowiek, który układa piosenki. Układa, a potem je realizuje, aranżuje i śpiewa. Grzegorz Turnau po latach ponownie związał się z teatrem Muzycznym w Gdyni. Jego muzykę możecie usłyszeć w najnowszym spektaklu Muzycznego, Przygody Sindbada Żeglarza. 

W 2000 roku tworzył pan muzykę do „Przygód Sindbada Żeglarza” dla Teatru Polskiego. Teraz z tym samym zadaniem zmierzył się pan w Gdyni, przygotowując z Teatrem Muzycznym ten sam spektakl.

Tak, ale wersja dla Teatru Polskiego różniła się od tej dla Teatru Muzycznego, że było w niej znacznie mniej muzyki i znacznie mniej piosenek. Pomysł wystawienia „Przygód Sindbada Żeglarza” tutaj w Gdyni zainicjował nieżyjący już Maciej Korwin. Szanując charakter sceny Teatru Muzycznego postanowiliśmy zdecydowanie przerobić jego charakter na coś, co można by nazwać musicalem. Przede wszystkim dla mnie jest to okazja do realizacji spektaklu z moją muzyką, z orkiestrą na żywo. Do tej pory, głównie ze względów technicznych i finansowych w teatrach, dysponowałem góra czterema, pięcioma muzykami. Tutaj mamy dużą orkiestrę, dobry skład. Spektakl ma dwie warstwy - żywą i dodatkową odtwarzaną. Myślę, że zarówno brzmienie, jak i forma tego jest bardziej zbliżona do musicalu niż do przedstawienia uzupełnionego piosenkami. Poza tym, tutaj aktorzy, w przeciwieństwie do teatrów dramatycznych, są nastawieni na taniec, na śpiew, na tę formę scenicznego wyrazu. Nie ukrywam, ze wiązałem z tym duże nadzieje i się nie zawiodłem. Całość stoi na wysokim poziomie.

A sama muzyka? Co pana inspirowało?

Muzyka, którą pisze się do spektakli teatralnych wynika przede wszystkim z tego, co się już ma w głowie. Z doświadczeń, z tego co się przeczytało, z tego co się już słyszało, widziało. Z tego, co się mniej więcej o świecie i o kulturze wie, a nie z jakichś szczególnych badań i poszukiwań, które mogłyby nas naprowadzić na jakieś tropy stylistyczne. Może to zabrzmi śmiesznie, ale miałem w swoim życiu taki epizod. Byłem w Atenach, nagrywałem z pewnym greckim pieśniarzem materiał na płytę. Wieczorem poszedłem do klubu jazzowego i tam występował bułgarski zespół jazzowy, ale w bardzo ciekawym połączeniu z muzykami greckimi. Właściwie to był taki bułgarsko - grecki jazz zupełnie nieokreślony gatunkowo i etnicznie…

Ale podobało się panu?

Bardzo mi się podobało! Wtedy zacząłem pracować nad muzyką do Sindbada i to w jakimś sensie ustawiło mi myślenie. Zrozumiałem, że nie musi być ona arabska, nie musi mieć wyraźnych cytatów, czy odwzorowań orientalnych. Może być różnorodna w całym spektaklu, może być trochę rodzajem kalejdoskopu wyobraźni. Może odzwierciedlać to, jak ja sobie wyobrażam miejsca, w których był Sindbad, czy jak ja sobie wyobrażam miejsca, o których pisze Leśmian. Ale nie tylko miejsca, także ludzi, kolory czy zapachy. Ta muzyka jest moją epifanią na temat miejsc, krajów i pejzaży, w których Sindbad się pojawia. Nie jest ona określona żadną ścisłą ramą stylistyczną, czy formalną.

Szeroka gama dźwięków, utworów, muzyki …

Mamy tu i tarantele i motywy arabskie i irlandzkie, celtyckie akcenty, mamy też takie knajpiane, barowe tematy, szantowe. Nie jest to jednorodna suita, ale moje wyobrażenie płynące z własnych doświadczeń.

Co pana w ogóle skłoniło do współpracy z Muzycznym?

Po pierwsze, to jest po prostu bardzo dobry teatr. Nie ma drugiego takiego teatru w Polsce z etatową orkiestrą, z etatowymi, operującymi na wysokim poziomie swoimi umiejętnościami wokalnymi i tanecznymi, aktorami. Nie było wątpliwości, że chcę to zrobić. Rozmawiamy w tym samym miejscu i przy tym samym stoliku, gdzie siedziałem z dyrektorem Maciejem Korwinem, który wyszedł do mnie z tą propozycją. Niestety nie ma go już z nami, ale jego następcy podtrzymali ten pomysł stąd też jesteśmy tu i teraz. Po drugie, ja mam bardzo dobre wspomnienia z Teatrem Muzycznym w Gdyni. Dwadzieścia lat temu Jan Kanty Pawluśkiewicz skomponował kameralne oratorium „Nieszpory ludźmierskie”. Ja byłem wtedy młodym piosenkarzem, odnosiłem pierwsze sukcesy. Znaliśmy się z Janem Kantym z Piwnicy pod Baranami. Zaproponował mi współpracę. To odniosło tak duży sukces, ze ówczesny dyrektor Teatru Muzycznego zaproponował zrobienie tego oratorium w wersji, która byłaby możliwa do prezentacji na deskach teatru, a nie tylko we wnętrzach sakralnych. I tak się stało. Tutaj przez rok, przez cały sezon graliśmy „Nieszpory”. Gdynia, sam Teatr Muzyczny to moja pierwsza miłość estradowa. Tym bardziej dla mnie powrót tutaj po latach, już jako autor muzyki, jest też rodzajem podróży w czasie. Ja się bardzo cieszę, że mogę realizować coś, co dwadzieścia lat temu mogło być jedynie marzeniem.

Sentymentalna podróż...

Jak najbardziej. Teatr pozyskał środki i wspaniale je wykorzystał na zmianę bryły od strony widza. Natomiast ciągle jeszcze nie pozyskał środków na odnowienie i dokonanie takiej samej rewolucji z tyłu sceny. Tam jest dokładnie tak samo jak dwadzieścia lat temu. Mam wrażenie jakby czas się zatrzymał. Nawet garderoba, z której przez uchylone okno jacyś miejscowi chuligani ukradli mi portfel, jest ta sama. Spotykam tych samych ludzi. Wczoraj rozmawiałem z puzonistą, który dwadzieścia lat temu też tu był. 

Nie pierwszy raz tworzy pan muzykę teatralną. Zajmuje się pan również koncertowaniem, nagrywaniem płyt, komponował pan nawet muzykę do filmów. Co jest pana największą siłą?

Odpowiedź będzie banalna. Najbardziej czuję się sobą wtedy, kiedy występuję na estradzie, śpiewam piosenki i gram na fortepianie ze swoim zespołem. Gram już od lat i rok w rok wychodzi mi średnia około stu koncertów w ciągu tych dwunastu miesięcy. Najprościej określić mnie jako takiego piano-mena. Człowieka, który układa piosenki, potem je realizuje, aranżuje, śpiewa. To jest moje naturalne środowisko. Wszystko to, co pani wymieniła jest już pochodną tego. 

Jak się śpiewa poezję? 

Każda dobra piosenka właściwie jest oparta na poezji. Tekst utworu jest formą jakiejś syntezy, wyrazu, skrótu, jakiejś opowieści, jakiegoś uniwersalnego ujęcia tematu, o którym się śpiewa. Wszystko się śpiewa tak samo pod warunkiem, że śpiewa się własnym głosem. Jeżeli odnajdzie się ten głos wcześnie to dobrze, to tym lepiej. Niektórzy tego głosu, nie mówię tu o strunach głosowych, tylko o pewnym przekazie, szukają dłużej. Czasem bardzo długo. Ja, miałem to szczęście, że znalazłem go dość wcześnie i później bardzo długo pracowałem nad tym, żeby to było dla mnie coraz lepsze, żebym sam czuł, że nie osiadłem na laurach i że ciągle czegoś muszę się nauczyć. 

A czym jest muzyka?

Wydaje mi się, że muzyka, jako wehikuł dla tekstu w piosence, czy jako abstrakcyjna przestrzeń wypełnienia czasu, jak w przypadku muzyki klasycznej, jazzowej, czy w ogóle instrumentalnej, jest jednym z elementów świata, w którym żyjemy. I tu nie ma co dzielić włosa na czworo. Jest ona takim samym elementem jak widok, jak zapach, jak dotyk. Jest jakby wypełnieniem naszej potrzeby zmysłowej, estetycznej. I myślę, że to na tym polega.

Jak pan się zmieniał wraz ze swoją muzyką?

O to proszę zapytać moich znajomych. Ja nie wiem. Tego człowiek nie umie ocenić.

Ale wewnętrznie jest pan inny, czy wciąż taki sam?

Taki sam. Bo problem z upływem czasu nie polega na tym, że starzejemy się wewnętrznie, tylko na tym, że nasza powłoka się zmienia. Myślę, że jedyne co się we mnie zmieniło to stosunek do innych ludzi. Ludzi, którzy mnie otaczają. Mam większą wrażliwość i większą ostrożność w stosunku do innych. Mam nadzieję, że to z kolei rekompensuje moje młodzieńcze, często pochopne zachowania, jak lekceważenie jakichś ludzkich spraw i zbyt radykalne sądy. To też z wiekiem mija. Ma się więcej pokory i ...

… człowiek łagodnieje. 

Dobre słowo. Łagodnieje i ma coraz więcej poczucia własnej kruchości i własnej niedoskonałości. Jak się jest młodym, to się idzie przed siebie, z głową podniesioną ku górze i wydaje się, że to wszystko jest takie oczywiste i proste, a potem się okazuje, że jest mniej proste i mniej oczywiste, ale przez to nie mniej piękne i nie mniej ciekawe. Tylko się na to inaczej patrzy.

Kiedy ukształtowało się w panu poczucie własnego ja? Tego artystycznego.

Myślę, że ważne są w tym wszystkim pewne rozdziały. Najpierw debiut i to, co się z tym wiąże, jakie jest jego tło. U mnie to była szkoła i kabaret. Podwójne życie. Kończyłem 4 klasę liceum, a jednocześnie byłem już kolegą w kabarecie w Piwnicy pod Baranami takich osób jak Pawluśkiewicz, Grechuta, Skrzynecki, czy Preisner. To była taka bardzo dziwna dwoistość mojego życia w tamtym czasie. Potem już nie byłem debiutantem. Musiałem robić coś dalej, ale przestałem wierzyć w siebie i zacząłem pisać piosenki dla innych. Myślałem, że raczej będę komponował, pisał, nie bardzo widziałem siebie, jako osobę na pierwszym planie estradowym. To minęło razem z jakąś piosenką. Aha, już wiem. Z „Na prawdę nie dzieje się nic”. Utwór ten stał się popularny i wtedy postanowiłem, że spróbuję być sam dla siebie bardziej łagodny i uznam się za człowieka zdolnego do działań solistycznych. I wtedy zaczęło się już bardziej profesjonalnie i bardziej świadomie. Zespół został troszkę zmieniony, zaczęliśmy grać dużo koncertów, to był rok 93-94. I od tamtej pory to się rozwijało. Jedna płyta, druga płyta, zaczęliśmy dostawać nagrody, zaczęliśmy być zauważani, zaczęliśmy funkcjonować w radiu, krótko mówiąc wszystko poszło szybciutko do góry. Ale to były też trochę inne czasy.

Łatwiejsze?

Dzisiaj, kiedy patrzę na zmagania młodych ludzi w programach typu talent show to widzę, że im jest teraz znacznie trudniej niż mnie. Bo nagle wyrósł las medialny, pojawiły się tysiące różnych możliwości, które jednocześnie dają sposobność prezentacji, ale też powodują, że to wszystko jest tak trudne do ogarnięcia. Jak kosmos. Oczywiście tego typu programy były zawsze. Ja też występowałem w „Śpiewać każdy może”, tylko to było w jakimś klubie, nie było kamer, miało charakter bardziej oficjalny. Krótko mówiąc mój początek odbywał się w trochę innej rzeczywistości. Na pewno bardzo mi pomógł okres spędzony w „Piwnicy pod Baranami”. Wtedy, pod kierownictwem pana Skrzyneckiego jeszcze, Piwnica była bardzo silnym środowiskiem. Silnym w sensie intelektualnym i światopoglądowym. 

Tworzy pan dla innych, czy przede wszystkim dla siebie? 

Odpowiem dość zupełnie serio. Jesteśmy wszyscy, jako ludzie, w jakimś stopniu skazani na reakcję. Cokolwiek robimy staramy się znaleźć akceptację bądź odrzucenie, ale jednak jakiś sygnał od drugiej strony. To dotyczy każdej sfery życia. Nie żyjemy w próżni. Nie ma takiego artysty, który nie czeka na znalezienie afirmacji chociażby w jednych oczach. Czasami są to oczy osoby najbliższej. Przyjaciółki, żony, kochani, dziecka, rodziców. Ja to wszystko mam. Ja też szukam u bliskich akceptacji. Jeremi Przybora, po odejściu swojej ukochanej żony, opowiadał, że będąc w warszawskich Łazienkach na spacerze oglądał jak dwa dorodne pawie prezentowały swoje ogony. Pomyślał wtedy, że on też zawsze, całe życie był takim pawiem, tylko teraz po śmierci żony, nie ma przed kim rozpościerać swojego ogona. Już nie ma dla kogo. Do tego sprowadza się bycie artystą.

Bardzo dawno temu powiedział pan, ze wyjście na scenę jest jak swego rodzaju spowiedź. Trzy lata temu zaprzeczył pan temu mówiąc, że chodzi jedynie o to, aby słuchacz wychodził z koncertu w lepszym nastroju niż na niego przyszedł. Jak jest teraz? Która z tych tez jest słuszna?

Musiałem być w bardzo mistycznym nastroju kiedy mówiłem o tych spowiedziach. O! I tu jest odpowiedź na pani wcześniejsze pytanie, jak ja się zmieniałem. Dziś bym już tak nie powiedział (śmiech). Więc pewnie odszedłem od takich skłonności mistycznych i przyjąłem taką zasadę, że człowiek w gruncie rzeczy jest sam i zawsze sam pozostaje i sam musi ze sobą pewne rzeczy ustalić, ale ten czas, który spędza z innymi ludźmi powinien być dobrym czasem. Niech dzięki nam życie innych nie będzie gorsze tylko ewentualnie lepsze. Moja praca sprowadza się do tego, aby ktoś wyszedł w lepszym nastroju z koncertu niż na niego przyszedł. A temu towarzyszy oczywiście wielka satysfakcja. 

Pan nie może być chyba jedynie dumny z lat swoich studiów filologii angielskiej, bo to był czas bez sukcesów (śmiech).

Tak. Ja nie skończyłem tych studiów. Co więcej ja wtedy już dość mocno byłem zaangażowany w rożnego rodzaju projekty muzyczne i chodziłem na te studia jakby za karę. A pewnego dnia już po prostu tam nie wróciłem. Wydaje mi się, że podobnie jak ja tych studiów nie lubiłem tak te studia nie lubiły mnie. Chociaż wyniosłem stamtąd trochę wiedzy i technicznej sprawności jeśli chodzi o posługiwanie się językiem. I tyle. Po prostu bez sukcesów