Muzyk, kompozytor, wokalista, autor tekstów, multiinstrumentalista, a także producent muzyczny, inżynier dźwięku i aranżer. Po prostu „człowiek orkiestra” i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Kuba Mańkowski nagrywa płyty z najpopularniejszymi polskimi artystami, ale na swoim koncie ma też spektakularną współpracę z twórcami światowej klasy. Po pracy za to obejmuje kolejny etat - taty pięciorga dzieci.

Widząc z kim nagrywasz, nie mogę uwierzyć, że całość powstaje w tak małym studio... Sounds Great Promotion to zaledwie kilka pomieszczeń w Pomorskim Parku Naukowo -Technologicznym Gdynia, a jednak na brak chętnych do tworzenia tu swoich płyt narzekać nie możecie. 

Jakoś nigdy specjalnie nie starałem się o pozyskiwanie tzw. klientów. Po prostu robię swoje od lat, dbając przede wszystkim o jakość. Powoli jedne zlecenia przychodziły jako konsekwencje innych. Wieść się roznosiła, że jest takie miejsce, są tacy ludzie, którym zwyczajnie zależy i wkładają całe serce w to, co robią. Projekty artystyczne pojawiały się jeden po drugim jako ciąg wydarzeń. Tak też doszło do naszej współpracy z Jordanem Rudessem, członkiem legendarnego zespołu Dream Theater.

Mógł pracować z największymi producentami na świecie, a przyjechał do ciebie, do Gdyni...

Dla mnie to było całkowicie irracjonalne doświadczenie – patrzeć na faceta, którego znam z koncertów na dvd i teledysków (śmiech).  Jordan znalazł nas przez Michała Mierzejewskiego, który był aranżerem symfonicznego tribute albumu, poświęconego muzyce Dream Theater. My z Michałem współpracowaliśmy wcześniej i gdy przedstawił Jordanowi brzmienie naszej produkcji – zaiskrzyło. Wspólnie ze swoją żoną podjął decyzję, by nagrywać u nas materiał. Nie ukrywam, to dla nas ogromna nobilitacja. Dream Theater bowiem do brzmienia podchodzi z aptekarską wręcz dokładnością. Oni niczego nie odpuszczają. Solowy album Jordana „Explorations” nagrywany był z orkiestrą The Simphonietta Consosus w studio Radia Gdańsk. Moje niestety nie pomieściłoby tylu muzyków. Finałowa obróbka materiału realizowana była jednak już w PPNT Gdynia.

Polskie realia chyba jednak do najprostszych nie należą?

Współpracujemy z czołówką topowych artystów. Studio Sounds Great Promotion mam od 7 lat i „przepracowałem” już ponad 200 wykonawców, wśród nich byli m.in. Czesław Mozil, Sylwia Grzeszczak, Ewelina Lisowska, czy  Behemoth. Nagrywamy także chętnie z artystami z mniejszym doświadczeniem i tymi o węższym gronie odbiorców, jak np. Blindead, czy Obscure Sphinx. Teraz współpracuję z wokalistką z Londynu, która nas odnalazła i przyleciała do Trójmiasta. Produkujemy jej EP-kę. Jest bardzo otwarta na sugestie i to chyba największa różnica w pojmowaniu producenta muzycznego. W naszym kraju często jest on postrzegany jako „rzemieślnik”, który ma nagrać to, co zostało mu podsunięte i koniec. Na świecie producent współdecyduje o kompozycjach i aranżacjach.

Czy nie byłoby ci łatwiej w Warszawie? 

W stolicy wytrzymuję góra trzy dni. Naprawdę. Rynek jest tam nieprawdopodobnie nasycony. Tam jest pewnie lepiej – masa muzyków, ale też masa realizatorów i studiów nagrań. My mamy nasze małe poletko, w którym czujemy się dobrze, a artyści z całej Polski przyjeżdżają do nas. Chodzi przede wszystkim o człowieka. Reszta to sprzęt, który wszędzie w zasadzie jest podobny. Nie mamy wyposażenia za miliony złotych, ale pracują tu ludzie, którzy po prostu wiedzą o co chodzi. Tu liczy się pewnego rodzaju wizjonerstwo. Studio nie jest wielkich gabarytów i sprzętowo też nie może równać się z tymi topowymi w Polsce, czy w Europie. Często jednak porównuję nasze produkcje z tymi, które powstawały w ogromnych studiach, za nieporównywalnie większe pieniądze i powiem tak – nie mam się czego wstydzić (śmiech). To wynika z pasji. Jeżeli umawiamy się na jakąś kwotę i powinniśmy już skończyć, bo budżet się wyczerpał, a nas nie zadowala efekt – nigdy nie odpuszczamy, nawet jeśli mielibyśmy znaleźć się „pod kreską”. Ja wiem, że to i tak zaprocentuje. Dlatego artyści później do nas wracają. Poza tym kocham Trójmiasto, a Gdynię w szczególności. 

Gwiazdy lubią mieć woje zdanie. Zdarzały ci się jakieś konflikty z wykonawcami?

Artyści są po prostu ludźmi, a wiec każdy z nich jest inny. W tej pracy trzeba być przede wszystkim dobrym psychologiem i być empatycznym. Staramy się zrozumieć osoby, z którymi współpracujemy. Mają różne oczekiwania, różną wrażliwość. Trzeba wyczuć na ile można zmieniać materiał i ingerować w niego. Ja raczej unikam wszelkich spięć, bo to nic nie wnosi. Nauczyłem się przez te lata, że potrafię być elastyczny. Nie bronię na siłę własnych pomysłów i liczę się z tym, że ktoś ma inne zdanie. To artysta będzie ze swoją płytą żyć do końca swoich dni. Ostateczna decyzja należeć więc powinna do niego. Dużo pracuję z Sylwią Grzeszczak, w której zespole jestem gitarzystą, spędzając ze sobą tak wiele czasu konflikty są nieuniknione, ale ostatecznie świetnie się dogadujemy.

Trasy koncertowe i całe dnie spędzone w studio – jak w tym wszystkim być dobrym tatą dla pięciorga dzieci? 

Jestem tatą niedoskonałym. Staram się, ale trudno jest mi wszystko pogodzić. Prowadzę firmę, dużo koncertuję i wiem, że dzieciom mnie brakuje, ale łapię chwile. Czasem idę z moją ferajną, pcham wózek, a że jestem cały wytatuowany, więc starsze osoby nierzadko się za mą oglądają. Każdy ma prawo wkładać mnie do szufladek, ale to nieistotne. Nie widzę też żadnego rozdźwięku w tym, że jestem ojcem pięciorga dzieci i gram koncerty w całej Polsce. Nigdy nie byłem typem rockandrollowca, który w trasie zachowuje się jak pies spuszczony ze smyczy. Po pracy wracam do domu i jest ok. Jestem przede wszystkim ojcem dla swojej rodziny. Dzieciaki sprawiają mi największą radość w życiu. Mam artystyczny rys osobowościowy, więc jestem dość roztrzepany. Kiedyś zdarzyło się tak, że musiałem zwrócić pokaźną kwotę pieniędzy, pomyślałem wtedy, że się nigdy z tego nie wygrzebię. Widziałem jednak, że muszę to zrobić dla dzieci, żeby pokazać im, że trzeba walczyć o swoje marzenia. 

Ile lat mają twoje pociechy?

Najstarszy syn ma 13 lat, kolejni 12 i 10 lat, jedyna córka ma 6 lat, a najmłodszy synek 2 latka. W tym wszystkim największą bohaterką jest jednak moja żona, która tak naprawdę pracuje na 5 etatów.