Mogłam zapytać o dzieląca ich różnicę wieku (bo to chyba najpopularniejszy temat wywiadów z tą niezwykłą parą) i tego konsekwencje. Mogłam zapytać o ich projekty, programy kulinarne, czy wydane książki. Mogłam, ale tego nie zrobiłam. Zapytałam za to po prostu - jak żyć, bo ta dwójka sztukę dobrego życia opanowaną ma do perfekcji. Jola Słoma i Mirek Trymbulak.

Wszyscy pędzimy, wpadamy w wir korporacji, wiecznie brakuje nam czasu. Wy potrafiliście zrezygnować z bezpiecznego „ciepełka” na rzecz realizowania swoich pasji. Jesteście świetnym dowodem na to, że można robić to, co się kocha i jeszcze na tym zarabiać. A może to umiejętność zatrzymania się w tym pędzie i prowadzenie tzw. slow life?

Mirek: Zawsze jest coś za coś. Będąc w korporacji, mamy komfort w postaci stałej pensji i wiemy jak mniej więcej dostosować do niej nasze potrzeby i wydatki. Jeśli prowadzimy własny biznes, zwłaszcza oparty na działalności artystycznej, wówczas wszystko jest nieprzewidywalne. Z jednej strony jesteśmy kowalami własnego losu, a z drugiej sami borykamy się z codziennością, kredytami, podatkami itd. Najważniejsze jest jednak to, by nie dać się zwariować. Nie należy też mieć wygórowanych planów, bo po prostu możemy przeoczyć daną chwilę, w której żyjemy. Tak naprawdę mamy dla siebie tylko to, co jest tu i teraz. Często nie doceniamy sytuacji w której się znajdujemy, bardziej skupiamy się na minusach niż na plusach. Jeśli się nam coś nie uda, warto przeanalizować przyczyny porażek, ale ważniejszą rzeczą jest szukanie rozwiązań niż grzebanie w przeszłości. Zresztą w ogóle lubimy rozmyślać o tym, co było kiedyś, wspominać. 

Jola: Ja mam trochę inne zdanie. Uważam, że bez wiatru i sztormu nie zostaniemy dobrymi żeglarzami. Dlatego też myślę, że człowiekowi porażki są bardzo potrzebne, bo na nich najwięcej się uczy. Bardzo zapada nam w pamięć to, co się wydarzyło, dlaczego coś się nie udało. Uczy nas tego, że postąpiliśmy dobrze, że to jest właściwa droga i następnym razem postępujemy tak samo albo po prostu, wyciągamy wnioski i robimy inaczej. Najgorszą rzeczą, jaka może zdarzyć się człowiekowi w życiu to popełnianie tych samych błędów ciągle. Ja uważam, że to jest porażka. A jeżeli cokolwiek się przydarza – nie dałam rady, nie udało mi się, nie sprostałam czemuś, zapomniałam, zwlekałam, cokolwiek, jeżeli z tego czegoś się uczę, to znaczy, że wygrałam. A czy my umiemy się zatrzymać? Dzisiaj jest niedziela, a my siedzimy i dajemy wywiad. Przed chwileczką spotkaliśmy się z przyjaciółmi, ale rozmawialiśmy o możliwościach rozwoju naszej działalności. Wydaje mi się, że to „zatrzymanie” musi nastąpić w głowie. 

W czym tkwi więc sekret? 

J: Nie należy brać sobie do głowy różnych rzeczy. Po prostu nie należy traktować każdej sytuacji jak prawdy ostatecznej, bo tę nosimy w sobie. Cokolwiek dzieje się na zewnątrz, to my jesteśmy bacznym obserwatorem, ale nie bezsilnym bytem w oku cyklonu. To chyba właśnie jest to zatrzymanie się, bo cały świat nie stanie w miejscu. Możemy zatrzymać tylko własne myśli, te niepotrzebne. Gdybyśmy wyeliminowali myśli, które nam przeszkadzają w realizowaniu tego, co ważne, to zyskalibyśmy dużo czasu. 

M: W pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę z tego, że to, co się dzieje w naszym życiu zawodowym nie do końca jest naszym celem. Nie przynosiło nam to pełnej, głębokiej satysfakcji. Kolejna kolekcja, kolejna realizacja telewizyjna, kolejny artykuł, kolejna klientka itd. – to nie jest satysfakcja. 

J: Ależ jest! A przynajmniej to bardzo zadowala!

M: Jest, bo robimy rzeczy, które kochamy. Praca, która jest satysfakcjonująca jest oczywiście bardzo ważna, szczególnie dla twórcy, artysty. Trzeba robić to, co się lubi. Nie jest to jednak pełnia szczęścia, gdy człowiek ma w sobie niepokój i frustrację. Zawsze będzie tak, że ktoś inny może wykonać coś lepszego albo wcześniej zrealizować coś, co było w naszej głowie, a co więcej okazało się, że zrobił to lepiej, szybciej i wyszło mu to ciekawiej. 

J: Niszczy nas ciągłe podleganie ocenom, a czasem także ściganie się z własnym ogonem. 

Jak znaleźć w sobie odwagę i siłę, by zrezygnować ze stałości, ciepełka na rzecz tego co się kocha robić?

J: Ja mam taką metodę. Jeżeli my zapominamy o tym, co dla nas wewnętrznie jest ważne i robimy coś dla tego „ciepełka” i stałości, to gdy je stracimy, zostajemy totalnie z niczym. Pracowaliśmy przez długie lata, a zostaliśmy z niczym. Jeżeli robimy coś, co jest związane z tym, co głęboko odczuwamy i na gruncie materialnym stracimy stałość, to nadal zostaje nam poczucie, że to co robimy ma sens. Wszystko dlatego, że jest zgodne z tym, co czuję i myślę. Jeżeli na zewnątrz pojawi się jeszcze ta stałość i dodatkowe gratyfikacje, wówczas możemy być szczęśliwi. Jeżeli one się nie pojawią, to też dobrze, bo realizujemy siebie. 

M: Tak samo jest z rodziną. Czy mamy decydować się na dziecko i wychować je, licząc, że kiedyś poda nam szklankę wody? Nie o to chyba chodzi.

J: A jak się tak nie zdarzy? To co? Życie jest przegrane? Czy jeśli przydarzy się tak, że nasze dziecko jest na drugiej półkuli albo, że się nie dogadujemy. To co? Z obowiązku musi do nas przychodzić? Przecież nie tak ma być. Nie to jest sensem życia. Celem życia moim zdaniem jest też rozwój wewnętrzny. Teraz rozumiem więcej niż jak byłam młoda. Wydaje mi się, że właśnie o to chodzi. Ciało się starzeje. Nie będziemy już młodsi, czy ładniejsi, ale możemy być mądrzejsi i bardziej wartościowi. Rozumieć więcej, widzieć więcej. To jest coś, co w pewnym momencie zrozumieliśmy. Dlatego zaczęliśmy szukać. Bo tylko ta chwila jest nam dana.

Wiem też, że sporo medytujecie, choć nie jesteście buddystami. Skoro już rozmawiamy tak otwarcie, to przyznam, że ja też próbuję medytacji, choć to bardzo trudne, a najtrudniejsza jest chyba gonitwa myśli…

M: W pewnym momencie zaczęliśmy medytować, by wszystko sobie jakoś poukładać w głowach. To nasz sposób na relaks, spokój i rozładowanie trudnego dnia. W dodatku nie potrzebujemy do tego żadnych używek. To nasz pomysł na siebie. Nie potrzebujemy niczego oprócz chwili ciszy i spokoju w głowie. 

J: Powinniśmy nauczyć się technik koncentrowania myśli. Dobrą metodą jest obserwowanie swoich myśli, spersonifikowanie ich. Gdy jesteśmy pasażerem i stoimy na peronie to czy wsiadamy do byle jakiego pociągu? Nie, łapiemy tylko ten, który zawiezie nas do celu. A inne? Zauważamy, że przyjechały i odjechały, ale to wszystko. Myśli są właśnie jak pociągi. Tym, które nie są ważne, po prostu dajmy odejść. Każda myśl spowodowana jest czymś, warto więc zastanowić się, dlaczego ona się pojawiła. Na pewno dokądś „jedzie”, ale puszczajmy ja wolno, jeśli nie jest istotna. Często jednak zachowujemy się jak szaleni podróżni, którzy wsiadają do każdego pociągu. Warto się zastanowić – dlaczego wróciłem do myśli o czymś, skoro robię już coś całkiem innego. To przeszkadza nam w świadomym byciu. To przeszkadza nam chociażby w świadomym krojeniu pomidora, mieszaniu zupy, czy nawet w świadomej rozmowie z drugą osobą. 

M: Wiadomo, że na co dzień w dużej mierze jest to teoria. Choć może nie teoria, a raczej cel, do którego powinno się dążyć. Po to jest początek dnia, by uodpornić się na to, co się będzie dziać w ciągu dnia. Wieczorem warto za to zrobić takie małe podsumowanie, żeby nie powiedzieć „rachunek sumienia” – co mi wyszło, a co nie. To nie ma być jednak umartwianie się. Ważne jest to, by w środku dnia znaleźć dla siebie chwilę. Naszym narzędziem jest kontrola ruchu myśli. Zatrzymuję się i myślę – kim jestem, co tutaj robię i co chcę tak naprawdę osiągnąć. To wykonanie salta w życiu – za kogo się uważam, czy jestem ekspedientką, projektantem, kobietą, mężczyzną, czy jestem po prostu świadomym bytem. Wtedy łatwiej jest mieć do siebie dystans. Warto też być niezależnym obserwatorem w różnych sytuacjach. Często angażujemy się w to, co nam inni powiedzieli, a jeszcze częściej, w to, co ktoś powiedział komuś innemu. Na tym upływa nam życie. Żyjemy czyimś życiem, filmem, czy serialem. Jeżeli zaś jesteśmy świadomi, łatwiej znosimy pewne niedogodności. 

Nawiązując do tytułów wydanych przez was książek („Nakarmić duszę. 365 przepisów kuchni wegetariańskiej” i „Ubrać dusze” – przyp. red.) – czy łatwiej jest duszę nakarmić, czy ubrać? 

J: Wydaje mi się, że nie można tego rozdzielić. Jesteśmy całością. Jest jednak tak, że zdecydowanie więcej wkładamy w rozwój ciała niż duszy. To tak, jak mówiłaś o medytacji, że nie mogłaś się skoncentrować. Idąc pierwszy raz na siłownię i na zajęcia z rozciągania, nie mogę dotknąć palcami ziemi. Widzę, że inni kładą całe ręce – a ja tylko sięgam do kolan, rezygnuję więc i poddaję się. Tak nie można! Muszę ileś razy spróbować, pogłębić ten ruch. Muszę zrobić wiele pompek, by moje mięśnie nabrały siły. Na poziomie fizycznym widać to w szczególny sposób. Tak samo dzieje się na poziomie duchowym. Ileś razy te „pociągi” przejeżdżają, a ja w nie wsiadam i orientuję się, że jestem nie w tym miejscu, w którym chcę być. Im więcej ćwiczę – tym bardziej jestem świadoma tego, co dzieje się w moim życiu. To trzeba ćwiczyć. Codziennie, tak, jak myjemy zęby i czeszemy włosy. Większość z nas przywiązuje wagę do tego, co zakłada. Patrzymy na aurę, przeszukujemy szafę, itd. Za to na mentalnym poziomie w ogóle się nie zabezpieczamy – „Hurra! Bierzcie mnie takim jakim jestem!”. Nie zastanawiamy się nad swoimi błędami lub panicznie boimy się je popełniać. 

M: Nie mamy po prostu dystansu. Czymś innym są emocje, a czymś innym nasz stan. Jeżeli zaczynamy milo dzień, jest nam sympatycznie, nagle ktoś dzwoni i odkłada spotkanie, na które my się nastawiliśmy – popadamy w rozpacz, a emocje nas zabijają. Dlaczego coś się zmieniło? Od jednego telefonu? Dlaczego już nie jestem znowu radosny, jak byłem minutę temu? To jest sztuka, umiejętność balansowania i obserwowania siebie. Jeśli chodzi o to, czy łatwiej ubrać, czy nakarmić – to wydaje mi się, że to są bardzo tożsame ze sobą zjawiska. Dobre jedzenie potrafi nas ubrać w dobry nastrój, dobre uczucia. Tak samo jak to, w co jesteśmy przyodziani. Moda na ciuchy i jedzenie szybko mija. Były kebaby, sushi, teraz mamy burgery, a ubrania zmieniają się jeszcze szybciej. To co jest stałe i co nas karmi i ubiera to rzeczy, o których często zapominamy, które mamy głęboko w sobie – wartości. To nasza siła, to, co każdy ma w sobie. Kwestia tylko, czy znajdzie chwilę czasu, by się zagłębić, bo one są czasem przysypane gruzem takich powierzchownych rzeczy – naszych nastrojów. 

J: Jedzenie to nie jest karmienie robala, którego mamy w środku. Często o tym zapominamy. To nie jest tak, że mogę zjeść cokolwiek, co mi smakuje. Musimy przypomnieć sobie o wartości jedzenia. Jemy dlatego, aby żyć. Dla mnie to straszne, gdy patrzę na to, jak przygotowywane są święta. To już nie jest symboliczne 12 potraw, z których odrobinę każdej próbujemy. Stoły uginają się od kolejnych dań. Kobiety są zmaltretowane i zmęczone. Wszyscy i tak narzekają, że jest za dużo jedzenia, które później się marnuje. Zarabiają przy tym producenci środków farmakologicznych wspomagających trawienie. Dla mnie to jest przerażające! Żyjemy po to, by jeść? Ważne jest to, że spotkaliśmy się z innymi i to, że możemy cieszyć się danym dniem. Możemy wspólnie np. pójść na spacer i po to właśnie potrzebujemy jedzenia. Ono ma karmić nasze ciało, dając mu makro i mikro elementy. Jak człowiek zrozumie, że jedzenie powinno nam tego wszystkiego dostarczyć i jak mało wystarczy żeby żyć zdrowo, to przestajemy nałogowo chłonąć w siebie różne smaki. Przestańmy karmić emocje!

Rozmawiamy o jedzeniu, za oknem siarczysty mróz. Co dobrego polecacie na taką pogodę? 

J: Na tę porę roku fantastyczne są wszystkie zupy! Musimy tylko pamiętać, czym je przyprawiamy. Przede wszystkim dodajemy suszone zioła i rozgrzewające przyprawy, jak gałka muszkatołowa, świeży, chrupiący imbir, cynamon, pieprz, goździki, chilli i kardamon.

M: Zapraszamy do Internetu. Na www.ateliersmaku.pl zamieszczamy nasze kolejne przepisy. 

J: Taki najprostszy to: ucieram seler, wlewam odrobinę oleju do garnka i wrzucam do niego utarty seler. Wlewam trochę sosu sojowego i całość podsmażam. Następnie dodaję pieprz ziołowy i trochę ulubionych przypraw. Wlewam wodę w takiej ilości, ile zupy chcę otrzymać, dodaję pokrojoną marchewkę, groch albo wsypuję czerwoną soczewicę. Na sam koniec wlewam litr soku pomidorowego. Jeśli się okaże, że całość jest za mało gęsta – dodaję kaszkę kukurydzianą. Jeśli stwierdzę, że jest dobra – dodaję oliwy truflowej i odrobinę soli. I zupa gotowa!

M: Zamiast soczewicy możemy dodać też tofu i całość zmiksować. Otrzymamy wówczas zupę krem z pełnowartościowym białkiem. 

Wiem, że poza realizacjami internetowymi macie też inne plany kulinarne i nie tylko?

M: Teraz lecimy z siatkarzem Bartoszem Kurkiem do Włoch na zdjęcia do fabryki Cucine Lube, sponsora drużyny. Za cztery tygodnie pojawią się w internecie nasze nagrania z Bartkiem. Jesteśmy w trakcie remontu i tworzymy nowe Atelier Smaku, w którym nie tylko będziemy realizować kolejne odcinki, ale także warsztaty kulinarne. Kuchnia z Cucine Lube jest zresztą elementem tego miejsca. Tu tez gotować będziemy bezglutenowe pierogi, wegańskie burgery i szaszłyki w cieście kukurydzianym. Nie rezygnujemy oczywiście z działalności modowej. Na gali targów biżuterii Amberif 2014 pojawi się nasza najnowsza kolekcja. Zostało jeszcze trochę czasu, więc jeszcze nie zdradzamy szczegółów. Na co dzień szyjemy też oczywiście, suknie ślubne, garnitury, czy płaszcze. 

I tak dotarliśmy do końca. Udało się bez pytania o różnicę wieku (śmiech).

J: Zazwyczaj nas o to pytają. Co gorsza próbują włożyć nas do worka z wszystkimi. A więc – starsza, ustawiona kobieta, która ma kontakty i pieniądze znajduje sobie młodszego mężczyznę i go eksploatuje. Gdybyśmy szukali, to równie dobrze znajdziemy starszych mężczyzn, którzy są na utrzymaniu młodszych żon. Nie ma norm. Mnie to zawsze śmieszy, ponieważ media zwracając się do nas, nie zastanawiają się nad tym, jak funkcjonuje nasz związek.