Polski Jack London

Europę przemierzył wzdłuż i wszerz. Konno przejechał północne rejony Mongolii. Wędrował po Tybecie, szukał spokoju ducha w klasztorze Shaolin. W  Iranie był bezpodstawnie przetrzymywany w więzieniu. Syberię Przybajkalską przeszedł pieszo – trzysta kilometrów przez rzeki, tajgę i góry. Tam zagubiony w tajdze walczył o przetrwanie i modlił się do Boga. U wybrzeży Libii pływał na kutrach rybackich. Niczym Ernest Hemingway polował na ryby tygrysy: marliny i tuńczyki. Jednak jego największą miłością jest daleka Północ. Surowa Arktyka ukształtowała jego charakter. Dzisiaj Marcin Gienieczko, bo o nim mowa, jest gotowy, by zmierzyć się z najtrudniejszym wyzwaniem w życiu.

Tak się zastanawiam, czy słowo podróżnik do Ciebie pasuje?

– A dlaczego nie?

– Chodzi mi o to, że ludzie oczywiście podróżują mniej lub bardziej ekstremalnie, ale Twoje wyprawy to chyba coś znacznie więcej niż zwykła podróż.

– Faktycznie tak jest. Mnie najbardziej napędza możliwość sprawdzenia siebie samego, odkrywanie swoich map mentalnych, szukanie odpowiedzi na pytanie, jak daleko jestem w  stanie się posunąć w sytuacjach maksymalnie ekstremalnych. Adrenalina, pokonywanie własnych słabości, porywanie się na niemożliwe, walka z naturą, niebezpieczeństwo i związane z  tym ryzyko – to jest mój sposób podróżowania.

– Jak bardzo ryzykowna będzie zatem Twoja najbliższa wyprawa, czyli samotny trawers Australii? Trudno uwierzyć, że Australia, kojarząca się z pięknymi krajobrazami i kangurami, może być niebezpieczna.

– Wyprawa Philips Mercedes Extreme Life podzielona jest na trzy etapy. Najpierw jadę rowerem przez Australię. To jest etap taki bardziej dziennikarski. Będę spotykał się z ludźmi, poznawał zwyczaje, mentalność Aborygenów, przyrodę, itp. Potem jednak czeka mnie samotna wędrówka przez Pustynię Gibsona. To jest prawdziwy survival, sztuka przetrwania, eksploracja. Ale największe wyzwanie, już bardziej sportowe, to przepłynięcie kajakiem oceanicznym trasy legendarnych regat Sydney – Hobart. To akwen, który pochłonął mnóstwo ofiar śmiertelnych. Żeglarze, którzy znają się na rzeczy, wiedzą, jak bardzo niebezpieczny jest to akwen, trochę pukają się w głowę, jak słyszą, czego chcę dokonać. Ale mnie to jeszcze bardziej mobilizuje. Tak naprawdę nie wiem, czy mi się to uda, bo przecież tam są ogromne problemy nautyczne, totalny ocean, na którym trudno cokolwiek przewidzieć. To wyzwanie, ale jednocześnie hazard z naturą.

– Hazard z naturą, ale też hazard ze śmiercią.

– No tak, na pewno. Ayrton Senna po tym, jak zdobył trzeci tytuł mistrza świata, powiedział, że ściganie jest jak narkotyk i  trudno mu żyć bez wyścigów. Tak samo mi trudno byłoby żyć inaczej, bez moich wypraw, eksploracji, podróży. Bez adrenaliny, bez ryzyka.

– Skoro cytujesz Sennę, to ja zacytuję kogoś innego. „Tak naprawdę prawdziwa przygoda zaczyna się dopiero wtedy, gdy nikt nie wie, czy jeszcze żyjesz” – podpisujesz się pod tymi słowami?

– Tak. To powiedział Reinhold Messner, jeden z najwybitniejszych podróżników i  himalaistów. Dzisiaj, w dobie zaawansowanej technologii, telefonów satelitarnych, nadajników GPS, słowa te może brzmią cokolwiek dziwnie, ale przecież w  sytuacjach ekstremalnych i  tak jestem sam na sam ze swoją psychiką, wolą przetrwania, siłą charakteru.

– A gdy rozpaczliwie walczyłeś ze śmiercią zagubiony w  syberyjskiej tajdze to też była przygoda?

– To była przygoda, ale też nauka. Nauczyłem się, że takie eksploracyjne podróżowanie jest jak gra w szachy. Nim zrobi się jeden ruch, trzeba przewidzieć, jaki będzie trzeci. Na Syberię pojechałem, jak miałem 22 lata. Odkrywałem wtedy czar Północy. Chciałem uczyć się życia, przetrwania w tajdze, od ludzi, którzy żyją tam z dziada i pradziada. Wędrowałem po tajdze z  miejscowym myśliwym Władymirem. Szliśmy do źródeł rzeki Leny. Przez cztery dni utrzymywała się bardzo gęsta mgła i po prostu się zgubiliśmy. Po śladach zwierzyny doszliśmy do źródeł i dalej wędrowaliśmy korytem rzeki, bo puszcza była tak gęsta, że nie było szans przedzierać się przez nią. Po czterech dniach walki i wyczerpującej wędrówki we mgle Władymir, doświadczony myśliwy, który znał tę puszczę jak własną kieszeń, powiedział, że nie wie, czy to przeżyjemy. Tym bardziej że skończyło nam się jedzenie, żywiliśmy się jagodami. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło.

– Czego zatem nauczyła Cię ta przygoda?

– Tego, że nie ma sytuacji bez wyjścia, gdy myśli się zdroworozsądkowo. Także tego, że wiara czyni cuda. W takich sytuacjach trzeba po prostu otworzyć właściwą bramkę.

– A czy zdarzyło Ci się otworzyć niewłaściwą bramkę?

– Tak, ale bardziej chodzi tu o  relacje międzyludzkie. Raz zaufałem niewłaściwemu człowiekowi. To Polak mieszkający w  Vancouver, u którego się zatrzymałem podczas mojej pierwszej próby pokonania gór Mackenzie na terytorium Yukonu. To była bardzo pechowa wyprawa. Linie lotnicze zgubiły mój bagaż z całym specjalistycznym sprzętem, warunki atmosferyczne wyjątkowo ciężkie, śnieg na trasie sięgał do ud, ciężko było zatem maszerować, w głowie miałem mentalny bałagan. W  końcu zrezygnowałem i wróciłem do kraju. Po powrocie do kraju okazało się, że ów człowiek wysłał do moich sponsorów, patronów, partnerów, a  także do redakcji „Playboya” i  „National Geographic”, z którymi współpracowałem, paskudnego paszkwila podważającego mój podróżniczy dorobek i moje kwalifikacje. Najbardziej bolało to, że niektórzy mu uwierzyli, bez rozmowy ze mną. Na szczęście poradziłem sobie z  tym, a  najlepszym dowodem na to, że jednak robię coś fascynującego, są moje wyprawy, nagrody, liczne publikacje. Ludzka zawiść jednak nie zna granic.

– Wróćmy jeszcze do tej tajgi. Czy po tej przygodzie igranie ze śmiercią nadal wydaje Ci się ekscytujące?

– Stresujące (śmiech). Mój mentor mówił, że prawdziwy mężczyzna powinien umieć wypić, przywalić w mordę i mieć rozsądek. Z tym pierwszym jest u mnie słabo, bo nie piję. Z tym drugim sobie radzę. Jeśli chodzi o rozsądek, to życie już mnie tak doświadczyło, że potrafię ocenić moment, w którym powinienem się wycofać. Ale zawsze to jest ryzyk-fizyk. Zrobisz jeden krok za daleko i Cię nie ma.

– Takim ryzyk-fizyk była samotna wędrówka przez Góry Skaliste? Warunki były wybitnie ekstremalne.

– Łatwo nie było. Wędrowałem w czasie, gdy dzień trwa tylko cztery godziny, mróz dochodzi do minus 40 stopni i nigdy nie wiadomo, kiedy trafi się na niedźwiedzia. Człowiek idzie przed siebie w śniegu, mrozie i myśli. Myśli o rzeczach dalekich, ale też o przyziemnych, typu: co będę dzisiaj jadł, czy benzyna używana do przygotowania gorącej herbaty i do topienia śniegu nie zamarznie. Trzeba iść, napierać do przodu, mimo że jest się zmęczonym, że czasami psychika może nie wytrzymywać, ale nie wolno się zatrzymywać. Kiedyś na pięć minut się zatrzymałem i czułem, jak mi pot na plecach zamarza, pod brodą momentalnie tworzy się lodowa skorupa. Oczy mi się same ze zmęczenia zamykały. Nie wolno do tego dopuścić, nie wolno zwątpić i się poddać. W takiej sytuacji jest tylko jeden krok do śmierci przez hipotermię. To szybka i niespodziewana śmierć, zabija niespodziewanie, jak czad.

– Ale spać i odpoczywać przecież trzeba.

– Tak i tu właśnie jest największy stres. Wszystko dzieje się w  psychice. W czasie ostatniej wyprawy na Kołymę miałem taką sytuację, gdy musiałem powalczyć z własną psychiką. Temperatura spadała do minus 50 stopni, gdzie w warunkach polarnych minus 40 stopni oznacza tak zwaną strefę śmierci arktycznej. Wszystko robi się wolno, jakby w zwolnionym tempie. I  w takich warunkach człowiek rozbija namiot, pakuje się do trzech śpiworów syntetycznych, ręce pod pachami, para z ust osiada na wszystkim, zamarza i włącza się myślenie. Zasnąć, czy nie zasnąć? Jak zasnę, to czy się obudzę? W głowie obrazy z  „Titanica”. Ale przecież trzeba się wyspać po ośmiu godzinach wędrówki w ekstremalnych warunkach. No więc zasypiam z  mocnym przeświadczeniem, że muszę się obudzić. No i na szczęście budzę się. Ulga niesamowita.

– Jak zatem sobie radziłeś podczas tej wyprawy przez Góry Skaliste? Z mrozem, niedźwiedziami, ciemnością, zmęczeniem?

– Na początku się bałem. Po dwóch, trzech dniach nabieram większej pewności, wiem też, że zawsze przecież mogę się wycofać. Ale już po miesiącu wycofanie się nie jest takie łatwe. Trzeba zatem napierać. W Górach Skalistych najbardziej doskwierała mi samotność. To była stresująca wyprawa. Na tyle stresująca, że myślałem sobie, że mógłbym przecież żyć inaczej. Po czym, gdy wróciłem do Polski, szybko doszedłem do wniosku, że nie mógłbym żyć inaczej. Z tymi wszystkim przeciwnościami radziłem sobie dzięki silnej woli. Nie myślałem o celu mojej wędrówki, ważniejsza była droga.

– Co było dla Ciebie większym wyzwaniem – spływ rzeką Yukon czy przepłynięcie całego systemu rzecznego Mackenzie?

– Rejon Yukonu to jest przestrzeń i natura, bardzo dziewicza. Łatwo można spotkać grizzly i  inną zwierzynę. Z kolei Mackenzie jest akwenem trudniejszym technicznie. Szczególnie rzeka Athabaska w prowincji Alberta. To bardzo szybka, rwąca rzeka pędząca z prędkością 80 km/h wśród głazów wielkości budki telefonicznej. Spływ Yukonu był przeżyciem bardziej duchowym, system rzeczny Mackenzie wyzwalał więcej adrenaliny.

– Co jest najbardziej fascynującego w tej dalekiej, niezwykle mroźnej, surowej Północy?

– Są tam rejony, w których człowiek czuje się takim prawdziwym podróżnikiem, prawdziwym mężczyzną. Takim facetem, który z samego rana wychodzi z  drewnianej chaty, idzie w las, rąbie drzewo, przy okazji ustrzeli jakiegoś królika, wypatroszy go nożem i za chwilę go zje na obiad. To taki książkowy obraz, który został w mojej głowie po lekturze powieści Jacka Londona. Tam po prostu trzeba żyć w  symbiozie z  naturą, trzeba umieć przetrwać. To właśnie daje ta daleka Północ. No i przestrzeń, ogromna, surowa, niedotknięta zaawansowaną cywilizacją.

– A propos cywilizacji. Wyruszając na wodną podróż po Kanadzie, mówiłeś, że chcesz ożywić romantyzm obficie polany coca-colą. Znalazłeś ten romantyzm na kanadyjskich odludziach, czy raczej coca-cola zalała także i tak odległe rejony świata?

– Ta daleka Północ, odludzia nie są aż tak bardzo dotknięte globalizacją i rozwojem cywilizacyjnym. Tam ten romantyzm można odnaleźć. W życiu bym nie powiedział, że przestrzeń, wszechobecna pustka może robić aż takie wrażenie. Oczywiście im bliżej wielkich aglomeracji, tym tej przysłowiowej coca-coli jest więcej. Ale coca-cola jest wszędzie (śmiech). Gdy podczas innej wyprawy zobaczyłem jak na Annapurnie, na wysokości sześciu tysięcy metrów, Szerpowie wnoszą zgrzewki heinekena, to pomyślałem sobie, że faktycznie świat stanął na głowie.

– Północ to nie tylko Kanada, ale też Syberia, na której również wielokrotnie byłeś. Czym różni się Arktyka kanadyjska od Syberii?

– Północna Kanada i Arktyka kanadyjska jest zdecydowanie bardziej dzika niż Syberia. W Kanadzie nadal żyją Indianie, głównie Innuici, na dalekiej Północy nie ma wielkich aglomeracji. Jak się idzie przez Góry Skaliste, to można iść nawet dwa miesiące i  nie spotkać nikogo. Na Syberii to jest niemożliwe. Na Syberii jest z  kolei zimniej.

– „Jest taki kraj gdzie góry są bez imienia, Kraj, w którym rzeki toczą się bez przeznaczenia. Są tam żywioły bez celu błądzące i śmierci ledwie na włosku wiszące. ALASKA!”. Jak bardzo ten opis oddaje rzeczywistość?

– Alaska to jest moje miejsce na ziemi. Byłem tam wiele razy, mieszkałem na Alasce osiem miesięcy i mogę zapewnić, że ten opis w pełni oddaje rzeczywistość. Ogromne przestrzenie, lasy, dzikie rzeki, grizzly, dzika natura, góry, ocean, dziewiczość. Zakochałem się w tym rejonie świata.

– Twoje podróże to mnóstwo przygód, dni i noce pełne wrażeń. Które z tych przygód można uznać za najbardziej fascynujące, po prostu niezapomniane?

– Przede wszystkim wymienię tu wyprawę przez góry Mackenzie. Rok wcześniej musiałem się poddać, ale wróciłem tam, by wziąć rewanż na naturze. Nie było łatwo, bo porwała mnie rzeka i, aby się uratować, musiałem odciąć plecak, w którym miałem żywność i wiele innych przydatnych rzeczy. Po tej wyprawie pomyślałem sobie, że człowiek naprawdę może dużo zrobić w  swoim życiu i ze swoim życiem. Nie zapomnę też przygody, którą miałem podczas spływu pontonem rzeką Yukon. Zatrzymałem się na nocleg, ponton przywiązałem do konaru drzewa. W nocy poziom wody się podniósł i mój ponton razem z konarem odpłynął. Jak na złość telefon satelitarny nie mógł złapać satelity. Siedziałem przez trzy dni w tej puszczy zrezygnowany i w końcu zobaczyłem motorówkę przybijającą do brzegu. Wyskoczyło z niej dwóch nawalonych Indian, oddali kilka strzałów w powietrze, potem wycelowali w moim kierunku i zaczęli coś krzyczeć. Okazało się, że za mną był gryzzli, który podszedł zwabiony zapachem żywności gotowanej na ognisku. Misia przegonili i obiecali, że pomogą mi szukać mojego pontonu jak wrócą z polowania. Wrócili po dwóch dniach, no i znaleźliśmy ponton wywrócony, brudny, ale cały. W osadzie oddałem go do czyszczenia i po kilku godzinach wracam i patrzę, że znowu nie ma mojego pontonu. Okazało się, że jakiś pijany Indianin odciął linkę. Kolejne dwa dni szukałem pontonu, ale się udało. Pomyślałem wtedy, że po takich przygodach naprawdę dane mi będzie dopłynąć tym pontonem do Morza Beringa.

– No to trochę w tej puszczy, wśród nawalonych Indian, sobie pobyłeś. A w więzieniu w  Iranie ile siedziałeś?

– Trzy dni. Skradziono mi bagaż. Zgłosiłem kradzież na policję, spisali jakiś protokół i dali mi go do podpisu. Cały szkopuł polegał na tym, że protokół był w języku perskim i za nic w świecie nie wiedziałem, co podpisuję. Bałem się, że dali mi do podpisu np. przyznanie się do przemytu narkotyków czy coś w tym rodzaju. Za takie rzeczy w Iranie jest od razu czapka. Więc nie podpisałem, a skoro nie podpisałem, to wsadzili mnie do paki. Profilaktycznie, bo wtedy w Iranie była odwilż polityczna i sytuacja była bardzo napięta. Wyciągnął mnie miejscowy prawnik, który przyszedł do aresztu interweniować w sprawie jakiegoś więźnia. Na szczęście można się z nim było dogadać w normalnym języku.

– Byłeś w wielu zakątkach świata, chyba na wszystkich kontynentach, i jeszcze wiele przed Tobą. Czy jest jednak takie miejsce, gdzie Twoja noga już nigdy nie postanie?

– Świat islamu nie przypadł mi do gustu. Nie lubię też miejsc, gdzie jest bardzo dużo ludzi. Takie kraje, jak Chiny, Indie są bardzo ciekawe z punktu widzenia kulturowego, turystycznego, ale ja chcę zdobywać, pokonywać bariery.

– I dlatego teraz porywasz się na Australię?

– Zdecydowanie tak. Ale jest jeszcze jeden powód. Przepłynąłem największe rzeki Ameryki Północnej, w poprzek Syberię, jeździłem psimi zaprzęgami po Norwegii, jachtem płynąłem na ziemię Franciszka Józefa. Wszystko związane z daleką Północą. Po siedmiu latach wypraw eksploracyjnych w te rejony straciłem radość z przeżywania. Postanowiłem zrobić coś innego. Trawers Australii jest wyzwaniem, gdyż wymaga wielu różnorodnych umiejętności i  predyspozycji.

– Jak dokładnie będzie wyglądać ta wyprawa?

– Rozpoczynam 26 maja w  Darwin, skąd zmierzam przejechać rowerem górskim trzy tysiące kilometrów do osady aborygeńskiej Newman. Stamtąd wynajęty helikopter przerzuci mój rower do Alice Springs, na drugą stronę Pustyni Gibsona. Jednocześnie pilot dostarczy wodę na szlak. Zamierzam wędrować tysiąc kilometrów pieszo przez Pustynię Gibsona. Powinno mi to zająć około 50-60 dni. Będę ciągnął za sobą specjalnie skonstruowany wózek wraz z całym dobytkiem. Później znowu wsiadam na swój rower. Naciskam na pedał i po przejechaniu kolejnych trzech tysięcy kilometrów przez Australię mam zamiar dotrzeć do Sydney. Stamtąd rozpocznę najtrudniejszy etap swojej ekspedycji. Chcę o własnych siłach, w specjalnym kajaku oceanicznym, zmierzyć się z legendarną trasą regat Sydney – Hobart.

– Jestem laikiem, ale jakoś trudno mi sobie wyobrazić kajak, nawet oceaniczny, wśród ogromnych fal w owianej złą sławą Cieśninie Baasa.

– Fakt, to jest totalne ekstremum. Cieśnina Bassa jest dla żeglarzy jak K2 dla himalaistów. Jest to najgroźniejszy rejon, przez który przebiegają regaty Sydney – Hobart. Miejscowi nazywają ją ,,czarna dziurą”. Może wchłonąć wszystko. Przez cieśninę przebiega prąd z zachodu na wschód. Zderza się on z podążającym wzdłuż wybrzeża w kierunku Sydney drugim prądem. W rezultacie te wody są bardzo niespokojne, a płytki ocean w  tym miejscu sprawia, że jest tam prawdziwe piekło, w którym roi się od rekinów ludojadów.

– Bierzesz pod uwagę fakt, że z takiej wyprawy możesz już nie wrócić?

– Muszę wrócić. Mam do kogo wracać. 8 maja biorę ślub. Moja narzeczona jest w ciąży. Zamierzam wrócić akurat na narodziny mojego dziecka.

Jakub Jakubowski i Natalia Lebiedź