Na teatralnych deskach grają wspólnie już od wielu lat. Śmieją się, że są jak rodzina. Teraz Renia Gosławska i Rafał Ostrowski, aktorzy Teatru Muzycznego im. Danuty Baduszkowej w Gdyni ponownie spotkali się w dwóch dużych produkcjach – „Lalce” i „Chłopach” w reżyserii Wojciecha Kościelniaka. Mi opowiedzieli o trudach zawodu aktora, niezwykłej magii teatru i wymagającej widowni.

Lalka swoją premierę miała w 2010 roku, „Chłopi” zaś, to tegoroczny debiut na dużej scenie. Oboje gracie dwie wielkie role, bo są to: Izabela Łęcka i Stanisław Wokulski oraz Jagna i Antek Boryna. Na czym polega sekret sukcesu waszego duetu, skoro Wojciech Kościelniak po raz kolejny powierzył wam tak istotne postaci. 

Renia Gosławska: Tak naprawdę to dziś, dosłownie przed chwilą uświadomiłam sobie, że rzeczywiście gramy w dwóch ogromnych powieściach, które zostały zaadaptowane na musical. Oboje gramy w nich główne role i spotykamy się w tych głównych wątkach. To rzeczywiście coś ciekawego… 

Rafał Ostrowski: Znamy się w Wojtkiem już od wielu lat. On wie jacy jesteśmy od strony artystycznej i warsztatowej. Obserwuje nas w różnych spektaklach, nie tylko tych robionych przez siebie. Nie byliśmy więc dla niego anonimowi. 

RG: Mimo wszystko zawsze robi casting, do którego musimy stanąć. Na pewno sam też chce sprawdzić, czy w nas coś się zmieniło i mam tu na myśli wszystkich kolegów. Jeśli chodzi o „Chłopów”, to podchodziłam do zupełnie innej roli – Hanki. Wielkie było więc moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się, że jednak zagram Jagnę. Dla mnie – dla Reni Gosławskiej jest to ogromne wyzwanie, zaś jako dla aktorki to ogromna możliwość rozwoju i walki z tym, co jest dla mnie trudne. Reżyser ma tę pewność i swoje zdanie na nasz temat. Wie też, że ktoś, komu zawierza rolę, temu podoła.

RO: Reżyser ma prawo i obowiązek podejmowania ryzyka. Przyznam szczerze, a już teraz mogę to powiedzieć, że gdy powstawała „Lalka”, już wtedy rozmawiałem z Wojtkiem i wiedziałam, że powstaną „Chłopi”. Nie każdy porwałby się na taką literaturę i to chociażby ze względu na trudność adaptacji takiego materiału na scenę, tym bardziej na scenę muzyczną. 

Oboje gracie w różnych produkcjach, tych rodzimych i bardziej kultowych – broadwayowskich, jak Grease, czy Hair. Które z nich stanowią większe wyzwanie aktorskie?

RG: To tak naprawdę inne wartości sceniczne, które nie podlegają chyba porównaniom. 

RO: Teatr muzyczny jest też dla nas, Polaków specyficznym przedsięwzięciem. Dobrze, że są te wzorce, do których chcemy dążyć jeśli chodzi o rozmach produkcyjny. Ale mamy też się czym cieszyć i z czego czerpać. Ta formuła teatru okazuje się bardzo nośna i potrzebna odbiorcom. Być może to dlatego, że w tej chwili teatr dramatyczny bywa bardzo awangardowy, wymagający i dla wąskiego wycinka odbiorców. To dobrze, bo zapewne jest to potrzebne. Z drugiej strony jest w ludziach tęsknota za tym, co jest łatwiejsze w odbiorze, co pozwala wyjść po tych 2-3 godzinach spektaklu z poczuciem, że przeżyło się coś intensywnego, coś pięknego, radosnego, bądź wstrząsającego, a to wszystko właśnie zapewnia formuła teatru muzycznego. Kultowe musicale, z którymi mamy do czynienia od lat, jak właśnie „Grease”, czy „Nędznicy” są formatowe. Tu reżyser niewiele może z siebie dać, czy dorzucić.

RG: To samograje, określone od początku, do końca. Miło jest oczywiście sięgać po to, by przypominać je widzom. Jesteśmy jednak ograniczeni prawami autorskimi, poza które nie da się wyjść, na czele z elementami kostiumu. 

Wspomnieliście, że teatr muzyczny jest mniej wymagający dla widza. Czy nie jest też tak, że jego aktorzy uważani są za większych „rzemieślników” w porównaniu do tych grających w teatrze dramatycznym?

RG: Często spychani jesteśmy na drugi plan, bo przecież „tylko” mamy wyjść na scenę, zatańczyć, zaśpiewać i zabawić publiczność. A przecież, my często pracujemy tak, jak w teatrze dramatycznym, ćwicząc monologi, czy dialogi w parach. A przy spektaklach typu „Lalka”, czy „Chłopi” jest tego zdecydowanie więcej, niż w musicalach klasycznych. 

RO: Praca w teatrach muzycznych, a szczególnie w tym im. Danuty Baduszkowej w Gdyni, jest wyzwaniem. My jesteśmy teatrem repertuarowym, który nie zawęża się wyłącznie do grania jednego stylu spektakli. Mamy tu wszystko, od sztuk komediowych, przez bajki, recitale, sztuki większe i mniejsze, czy wielkie produkcje na dużą scenę. To atrakcyjne dla widza, a bez niego przecież teatr nie istnieje. 

Patrząc na ostateczny efekt waszej pracy widać ogrom wysiłku, jaki włożyliście we wszystkie role. Ja chciałabym jednak poznać jeszcze arkana waszego zawodu. Co jest w nim dla was najtrudniejsze, co jednocześnie uzależnia i nie pozwala zajmować się już niczym innym? 

RG: Każda rola stanowi ogromne wyzwanie. Przede wszystkim jest to kwestia zaprzyjaźnienia się i poznania postaci oraz próba poczucia jej w sobie. To kwestie psychologiczne. Kreując rolę Jagny musiałam odnaleźć się w jej kobiecości, ale tak, by nie była zbyt figlarna i wyuzdana, ale samotna i szukająca wolności. To zresztą łączy ją z Izabelą Łęcką. Najtrudniejsze jest chyba to, że obie role gram w zasadzie zaraz po sobie. 

RO: Czasem jest tak, że rano gramy bajkę dla dzieci, jak np. „Pinokio”, a za chwilę z tej bajki „wskakujemy” w zupełnie inną rzeczywistość sceniczną – „Chłopów”. To potwornie trudne. Jak wszedłem w pierwszą scenę „Chłopów” i nie wiedziałem gdzie jestem. Nie wiem jak opisać to słowami, ale to mieszanina paniki, poczucia lęku i wytrącenia z rzeczywistości. Praca aktora jest jedną z najtrudniejszych „robót”, jakie wykonuje się na własnym ciele, własnej psychice. To bycie uczciwym jest najtrudniejsze, bez względu na to, czy gra się ścianę lasu, czy główną rolę, bo trzeba zdawać sobie sprawę z odpowiedzialności. To są inne czasy, widzowie nie dostają biletów za darmo, czy za półdarmo. Płacą za nie i to niemałe pieniądze. Mogę być chory, czasem ludzie to słyszą, ale nie mogą przez to odczuć, że ja sobie odpuszczam, ja muszę dawać z siebie 100%. Oni przyszli coś zobaczyć, coś przeżyć. Taka uczciwość wymaga od nas wiele poświęceń, o których się nie mówi. Teatr muzyczny jest też specyficzny, bo my musimy być sprawni fizycznie, głosowo – zawsze. Wszystko dzieje się też kosztem czegoś, bo bardzo mało czasu poświęcamy na życie prywatne. „Chłopi” kończą się przed godz. 23:00, koło północy jesteśmy w domu, nie pozostaje więc nic innego, jak wykąpać się i pójść spać.

RG: My robiąc te postaci jesteśmy z nimi na tyle blisko, że z nimi robimy razem obiad, jemy, kąpiemy się… po prostu wprowadzają się do naszego życia. Czasem aktor chce pobyć ze sobą i odpocząć od pracy, a tu jest to niemożliwe. 

RO: Nie da się wypiąć z gniazdka w momencie, gdy wyjdzie się z próby. Jeśli jesteśmy skupieni na powstawaniu tylko jednego spektaklu, to wszystko się jakoś układa, ale my musimy grać cały repertuar. Jesteśmy żywymi ludźmi, wnosimy więc na scenę energię danego dnia, swoje emocje i samopoczucie. Profesjonalizm polega na tym, żeby umieć nad tym zapanować. 

Zarówno „Lalka”, jak i „Chłopi” chyba już zawsze kojarzyć nam się będą z mozołem lektur szkolnych. Czy w związku z tym macie poczucie presji, jaka ciąży na waszych rolach? 

RG: Chyba nie powinnam się do tego przyznawać, ale do lektury „Lalki” wróciłam dopiero pod koniec. Do „Chłopów” jednak znacznie wcześniej ze względu na casting. Słuchałam też wówczas dużo audiobooków. Teraz patrzę jednak na te powieści zupełnie inaczej niż w liceum. To przecież kultowy produkt maturalny (śmiech). Do tych książek trzeba dojrzeć, ja dopiero z czasem zobaczyłam jak genialnie ukazują relacje międzyludzkie. 

RO: Z lekturami jest tak, że wracamy do nich czasem powielekroć. Za każdym razem książki te są jednak zupełnie inne, bo czytamy je na różnych etapach życia, mając różne doświadczenia. Z innej perspektywy przyglądamy się bohaterom – ich decyzjom i wyborom. „Lalka” na pewno nie była moją ulubioną lekturą. Miałem 16 lat, gdy sięgnąłem po nią po raz pierwszy. Przebrnąłem przez nią, bo trzeba było. Kilka lat później zacząłem tę lekturę czytać już bez przymusu i zaskoczył mnie wówczas sposób narracji i obserwacje człowieka, który po prostu znał życie. Ostatni raz czytałem ją, gdy wiedziałem już, że będę grał Wokulskiego na scenie, wówczas było to chyba najprzyjemniejsze. Przykro jest mi także przyznać się do tego, że przez „Chłopów” w szkole średniej też nie byłem w stanie przebrnąć i rozumiem wszystkich licealistów, którzy nie są w stanie tego zrobić. Teraz oczywiście zmieniłem front i własnego nastoletniego syna, namawiam gorąco, by czytał i nie poddawał się. 

Na koniec powiedzcie mi coś więcej o waszych relacjach, bo tak naprawdę nierzadko spędzacie wspólnie więcej czasu, niż z bliskimi.

RG: Niemalże codziennie widzimy się w pracy, staramy się jednak spotykać w innych miejscach, niż tylko w teatrze. Niestety często tak jest, że prywatnie też rozmawiamy na tematy zawodowe, bo przecież to nasze wspólne życie. Często u Rafała i jego żony Oli razem spędzamy czas, wspólnie oglądamy filmy i po prostu się wyłączamy. 

RO: Renia jest chrzestną mojego młodszego syna Stanisława. Tworzymy więc nie tylko zespół na scenie, ale także jesteśmy w pewnym sensie rodziną. Nie udałoby się to nigdy, gdybyśmy nie mieli koleżeńskich relacji. Jesteśmy poniekąd skazani na swoje towarzystwo, więc jeśli o to nie zadbamy, to chyba byśmy się wymęczyli potwornie. Często zdarza się, że dziennikarze pytają mnie, z którą Jagną pracuje mi się lepiej – tę graną przez Karolinę Trębacz, czy też Renię…

Chyba nie odważyłabym się zadać takiego pytania… 

RO: I bardzo dobrze, bo nie ma na nie odpowiedzi!