Po raz pierwszy spotkałam go na listopadowym wernisażu w gdyńskim Tyglu. To miała być krótka rozmowa. Ale Kazimierz Kalkowski, rzeźbiarz, malarz i rysownik, oczarował mnie nie tylko lekko diabolicznym urokiem, sprawił też, że od pierwszego zdania wiedziałam - na kilkuminutowym wywiadzie skończyć się nie może.  

D22 listopada 2012 roku. Za miesiąc planowany jest „koniec świata”. Idę wzdłuż ul. Władysława IV w Gdyni. Elegancko ubrana kobieta ze złotym szalem pyta mnie, czy wiem, gdzie jest lokal artystyczny Tygiel. Wiem, bo też tam zmierzam. 

Karzeł i brzydula

Godzina 18:00, w progu zapomnianym już nieomalże gestem pocałunku w dłoń, wita mnie mistrz, Kazimierz Kalkowski. To jego obrazy będę oglądać. Trudno nie wyczytać w nich atmosfery apokalipsy i strachu, tego pierwotnego, który każdy z nas w sobie tłumi. Podchodzę więc i pytam. Standardowo, zdając sobie sprawę z tego, że mogłam lepiej się przygotować.

– Inspiracje? Inspiruje mnie człowiek, jego wady i zalety, przyroda, ale także nadzieje, wiary i konflikt – zaczyna swą opowieść artysta, a ja jeszcze bardziej banalnie pytam o początki jego artystycznej kariery. – Jest taka legenda – opowiada Kazimierz Kalkowski. – Siedzę przy stole z moim profesorem (prof. Kazimierz Ostrowski – przyp. red.), on mi mówi: „Pamiętaj. Choćbyś o 4 nad ranem był skacowany i ktoś zapuka do drzwi, to je otworzysz. Jak się okaże, że będzie to karzeł z najbrzydszą kobietą, jaką widziałeś i poprosi o jej portret, to namalujesz ją tak, by ten zakochał się w niej po raz drugi”. Musieliśmy umieć wtedy wszystko, rysować, malować, rzeźbić, tkać, pisać wiersze – mówi.

Czuję niedosyt, ale nie drążę. Nie chcę zajmować artyście czasu, bo to przecież jego wieczór. Do rozmowy jeszcze wrócimy… Trzy miesiące później. Jedna z gdyńskich dzielnic willowych. Brak tu jednak zbędnego blichtru. 

40 lat minęło

Zastanawiam się, jak wyglądać może dom artystów. Ukryty w ogrodzie, przywodzi na myśl wspomnienia z dzieciństwa, zresztą jego mieszkańcy potwierdzają, że tak właśnie miało być. Zimno. Stoję w przedpokoju, zdejmuję płaszcz, szybko wchodzę do salonu. Kominek, mnóstwo bibelotów (mania zbieractwa?), które znajdują się tylko w pozornym nieładzie. W kuchni czeka domowa szarlotka, gorąca herbata i czerwona ceramiczna zastawa. 

Rozmowę zaczynamy niezobowiązująco, przede wszystkim o tym, co dziać się będzie w najbliższym czasie. Już 15 marca, w Muzeum Miasta Gdyni odbędzie się wystawa z okazji 30. lecia pracy artystycznej Kazimierza Kalkowskiego. W zasadzie to powinno być nawet 40. lecie, bo tyle czasu minęło od pierwszych wystaw organizowanych przez artystę jeszcze na studiach, w czasach, gdy tego typu działalność artystyczna była zabroniona. Marcowa wystawa będzie imponująca – znajdzie się na niej ponad 100 prac będących swoistą retrospektywą ostatnich 10 lat twórczości. Co się więc przez te 30 lat zmieniło? – pytam. 

– Nie wiem… rzeźbą zająłem się przez przypadek – przekonuje Kazimierz Kalkowski. – Gdy w moim życiu pojawiło się dziecko, pomyślałem, że może czas na bycie rozsądnym i robienie garnków i kubków. To, co wychodziło spod mojej ręki wykrzywiało się, topiło, psuło, ale w dziwny sposób, taki, który innym się podobał. Raz odwiedził mnie pewien zamożny kolega i mówi – ja to kupię, ale zrób mi więcej takich. Odszedłem więc od form użytkowych i zacząłem robić już bardziej swoje rzeczy. Na szczęście, „po drodze” spotkałem profesora Kazimierza Ostrowskiego. Miał on przede wszystkim bardzo otwarty i ludzki jednocześnie umysł. Na malarstwie pozwolił mi robić rzeźbę. Zaczęły się plenery i wystawy zagranicznie – Pan Kazimierz snuje swoją opowieść.

Artysta to dziwny zawód

Mieliśmy dyskutować o sztuce. Mięliśmy, bo skończyło się na ważnej rozmowie o życiu. Tym codziennym i tym całkiem niecodziennym. 

– Żyjemy w specyficznych czasach. Każdemu wydaje się, że zna się na sztuce, tak samo zresztą jak i na medycynie. Ludziom brakuje jednak wiedzy i odpowiedniego wykształcenia, a przede wszystkim brak im odpowiedniej wrażliwości. Artysta to dziwny zawód. Trudny ekonomicznie. Moi rodzice się buntowali, bo co to za zawód – malarz. Chcieli, abym był złotnikiem. Wysłali mnie do Częstochowy, do jedynego w Polsce liceum, gdzie można było nauczyć się wyrobu biżuterii – opowiada Kazimierz Kalkowski.

Na szczęście tamtejszy nauczyciel rysunku wyczuł we w nim tzw. potrzeby wyższego rzędu. Po dwóch latach został jednak wyrzucony z tamtej szkoły i przeniósł się do szkoły plastycznej w Gdyni Orłowie. Notabene z „plastyka” też chcieli go wyrzucić, ze studiów także, bo powiedział dziekanowi wprost, że ten delikatnie mówiąc wybitnym malarzem nie jest.

– Ale jakoś przebrnąłem. I jestem artystą, cokolwiek miałoby to znaczyć – mówi dość prowokacyjnie gdyński artysta, a ja od razu zadaję pytanie o definicję artysty. – Mnie uczyli przede wszystkim dobrzy rzemieślnicy i od tego wydaje mi się powinno się zacząć. Jeżeli masz opanowane rzemiosło, to później jak masz jakiś pomysł, który jest nieomalże niewyobrażalny do zrealizowania, łatwiej jest to urzeczywistnić. Artysta musi być też pracowity, bo to czyni go mistrzem. Trzecia rzecz – artystą jest każda ludzka istota, pod warunkiem, że pielęgnuje w sobie indywidualność – przekonuje Kazimierz Kalkowski.

Świat zaczarowany

Ale artystę trudno kochać, prawda? Przyznaje mi rację, ale zaraz dodaje, że jest to uczucie ciekawe i intrygujące i dlatego kobiety w artystach się szybko zakochują. Bo ciemna strona człowieka jest bardziej pociągająca. Jak twierdzi, ugładzony mężczyzna jest… nudny. Teraz ja przyznaję rację mojemu rozmówcy. A on za chwilę dodaje, że w relacji między kobietą i mężczyzną musi nastąpić jakiś rodzaj przyjaźni i tolerancji. Bo zauroczenie nie może trwać całe życie. Tak właśnie jest z jego żoną Anną, z którą spędził już 25 lat. Ona również jest malarką, córką malarza i rysownika, prof. ASP Kiejstuta Bereźnickiego. I jak sam mówi – inspiruje go i pociąga tak samo, jak 25 lat temu. 

O świecie Kalkowskiego często mówi się, że jest zaczarowany, niedostępny dla każdego, ale wciąż otwarty. O tym przekonuję się oglądając jego pracownie. Najpierw pracownię rzeźby, gdzie na regałach wiszą kartki z regułkami odmiany osób i czasowników w j. angielskim (choć zapytany o to, jak mu idzie nauka, machnie ręką…), potem wchodzimy na piętro do pracowni malarskiej, gdzie poza rozpoczętymi kolejnymi obrazami, leżą zakurzone przyrządy do ćwiczeń. Pytam więc o świat z Jego obrazów.

– Oko to ostatni narząd, który w toku ewolucji zaczął się wykształcać. Nie jest jeszcze doskonałe, co wykorzystują chociażby iluzjoniści. Lubimy tłumaczyć sobie rzeczywistość i interpretować na swój sposób. Ja ją czaruję. Nie mówię wprost o pewnych rzeczach – mówi Kazimierz Kalkowski.

A jacy są bohaterowie tego świata? Bo mam wrażenie, że troszkę na pograniczu brzydoty, a nawet ohydztwa.

Zło jest pociągające

– To dalszy ciąg tej bajki. Mogą być tak brzydkie, że aż piękne lub dziwne, przyciągające uwagę. Życie jest dość groteskowe. Trudno jest tłumaczyć, czym jest śmierć i jak się z nią godzić. Dlatego dobrze jest pokazać to w krzywym zwierciadle. Ja się z tego śmieję, bo nic nie mogę z tym zrobić. To właśnie ta groteska – opowiada, a ja dodaję, że jest to taka twórczość bazująca na pierwotnych lękach. – Zgadza się. Każdy z nas ma w sobie taki rodzaj strachu, z którego zdajemy sobie sprawę, czytając jakaś książkę lub będąc na wystawie. 

Racja. Ale przecież, ośrodek strachu znajduje się w naszym mózgu blisko ośrodka przyjemności. To nie może być przypadek. 

– No właśnie. Dlatego lubimy się czasem bać. Pociąga nas to, co złe. Zło jest bardziej inspirujące i dłużej się je pamięta – przekonuje artysta na koniec naszej rozmowy.

Zakładając płaszcz w przedpokoju zauważam cały zbiór przeróżnych nakryć głowy. Rzeczywiście, Kazimierz Kalkowski słynie z intersujących czapek (czy to odpowiednia nazwa?). Często są to prezenty od bliskich, z różnych zakątków świata. Mówi, że to przez łysinę, bo włosy tracić zaczął przez chemię stosowaną do wyrobu ceramiki. To, co zakłada, uzależnione jest od okazji. Ciekawe więc, co wybierze mistrz podczas wernisażu 15 marca?

 

Kazimierz Kalkowski – ur. w 1954 roku w Gdańsku. Ceramik, rzeźbiarz, rysownik, malarz. Studiował w gdańskiej PWSSP. Dyplom uzyskał w 1981 roku w pracowni prof. Kazimierza Ostrowskiego. Swoje prace wystawiał m.in. w sopockim BWA, Galerii Opera w Warszawie, Galerii Society for Arts w Chicago, Galerii Miejskiej w  Luksemburgu oraz w Galerii Umiejski w Dortmundzie.