Wystarczy nieco ponad godzina samolotem z Berlina lub osiem godzin samochodem i jesteśmy w Amsterdamie. Stolica Holandii słynie z dobrej zabawy, coffee shopów, rowerów i światowej sławy artysty - malarza, który odciął sobie ucho, czyli Van Gogha.

Aby bardziej wczuć się w klimat holenderskiej stolicy wraz z przyjaciółkami postanowiłyśmy pojechać samochodem i zabrać ze sobą rowery. Był to strzał w dziesiątkę, bo poruszanie się po centrum samochodem jest mocno uciążliwe, a parkingi w centrum horrendalnie drogie. Po ulicach Amsterdamu jeździ około sześćset tysięcy rowerów, a korzystają z nich wszyscy - młodzież i nobliwi starsi panowie, dziewczyny w sukienkach mini na niebotycznych obcasach i mamy z niemowlakami. Często wożą się nawzajem na ramie, piszą w czasie jazdy sms-y i notorycznie się wyprzedzają! Rowerzysta w Amsterdamie to istna „święta krowa”, ustępują mu piesi i samochody, a nawet tramwaje. Dla wygody rowerzystów powstał piętrowy parking, który może pomieścić na raz 2,5 tysiąca tych jednośladów. Wiele z nich wpada do kanałów i każdego roku są wyławiane ogromne ilości. Łodzie i rowery to główne środki lokomocji, Amsterdam bowiem zbudowany jest na wodzie. Popularnym transportem są też tramwaje wodne. Można zwiedzić miasto niemal nie ruszając się z łódki, a całe centrum miasta poprzecinane jest kanałami, które wieczorem są pięknie oświetlone.

Krzywe domki

Spacerując po starówce i oglądając malownicze kamienice odnosimy wrażenie, że albo to my jesteśmy pod wpływem jakiegoś środka odurzającego, albo to architekt był na haju. Bo te anorektyczne, ciasno do siebie przylegające domki są po prostu… krzywe. Jedne pochylone do przodu, inne na bok. Skąd się wzięły? Z tego samego powodu co Krzywa Wieża w Pizie – niestabilnego gruntu. Amsterdam zbudowano na błotach, aby tam wznieść coś wyższego i solidniejszego trzeba było ustabilizować grunt, wbijając w nie drewniane pale. A, że drewno było w ówczesnej Holandii towarem deficytowym, więc używano go za mało, a z czasem domy zaczęły się pochylać opierając jeden o drugi. Większość tych  starych i pięknie utrzymanych domów ma szerokość tylko drzwi i jednego okna. Na szczycie zwykle jest hak z kołowrotkiem, który służy do wciągania mebli na wyższe piętra.

Dzielnica cudów

Oczywiście będąc w Amsterdamie nie można nie odwiedzić De Wallen - Dzielnicy Czerwonych Latarni. Tam chodzi się imprezować, uprawiać seks z prostytutkami reklamującymi swoje usługi na żywo w przeszklonych witrynach, pić alkohol, jeść w jednej z setek restauracyjek i barów. Warto wspomnieć, że prostytucja jest w Holandii uznana za legalny zawód. Kobiety pracujące w holenderskich domach publicznych są ubezpieczone, mają zapewnioną opiekę zdrowotną. W tej dzielnicy można też legalnie palić marihuanę. Przechadzając się uliczkami mam wrażenie, że jej  charakterystyczny zapach unosi się wszędzie. Wchodzimy do jednego z coffee shopów, w kolejce Anglicy, Niemcy, Włosi. - Tutaj wolno palić wszystko oprócz papierosów, koleżanko - z szerokim uśmiechem na twarzy barman odpowiada na pytanie o skręta w lokalu.

W każdym coffee shopie można kupić czystą marihuanę o różnej mocy, haszysz, ciasteczka Space Cake z marihuaną oraz wszelkie akcesoria niezbędne do palenia. I chociaż niedawno media alarmowały, że Holandia wprowadza zakaz sprzedaży narkotyków obcokrajowcom, póki co jointa można tu nabyć bez problemu…

W czasie naszego pobytu całe miasto żyje Euro. We wszystkich pubach tłumy śledzą na ekranach telewizorów mecz Holandii z Niemcami. Śpiewy kibiców niosą się po kanałach. W pubach piwo leje się strumieniami, a my idąc ulicą co chwila wpadamy w chmurę dymu. Mało kto pali tytoń. Dla kontrastu w samym centrum tego „miejsca rozpusty” stoi Oude Kerk -najstarszy kościół, który zachował swój oryginalny wygląd od czasów Rembrandta. Był to zresztą ulubiony kościół mistrza, który ochrzcił w nim swoje dzieci. Zastanawiam się tylko jak pobożni wierni docierają tu na msze… chyba z zamkniętymi oczami.

Aby nieco ochłonąć po wrażeniach z De Wallen postanawiamy obejrzeć Begjinhof - pozostałość dawnego klasztoru będąca dziś schronieniem dla samotnych kobiet, które postanowiły żyć w czystości. Ten zamknięty dziedziniec, otoczony szeregami ceglanych domów z białymi wykończeniami, jest ukryty w środku miasta. Nie wolno tutaj podnosić głosu, korzystać z telefonu czy robić zdjęć.

Amsterdam to też niezliczone muzea, gdzie znajdują się dwadzieścia dwa obrazy Rembrandta, a także dwieście sześć dzieł artysty, który uciął sobie ucho  – Van Gogha. Decydujemy się na to ostatnie, gdyż chcemy zobaczyć słynne „Słoneczniki”. Stoję więc przed słynnym malowidłem wpatruję się  i… nic. Nie porywa, przynajmniej mnie. Zdecydowanie bardziej przypada mi do gustu okres francuski  w twórczości Van Gogha, mieszkając w Paryżu artysta malował martwe natury i sceny z Montmartre wyraźnie pozostając pod wpływem francuskich impresjonistów. Naprawdę robią wrażenie.

Gay friendly

W czasie naszych wycieczek rowerowych trafiamy na ulicę z knajpkami w których siedzą sami mężczyźni - często objęci. Okazuję się, że trafiłyśmy na ulicę dla gejów - Reguliersdwarsstraat. W Amsterdamie nikogo to nie dziwi, w całym mieście można zresztą spotkać pomniki popierające równouprawnienie osób homoseksualnych. Amsterdamczycy bardzo przyjaźnie podchodzą do wszelkich odmienności, a czasie parady równości starają się bawić razem z świętującymi swoją orientację seksualną. To potwierdzenie ich tolerancji i akceptacji, a także niewątpliwej wolności i otwartości umysłów.