Rzadko udziela wywiadów, showbiznes ma w głębokim poważaniu, nigdy nie robi nic na pokaz. Jest tajemniczy, niezwykle wrażliwy, a w jego duszy mieszkają demony. Mimo, że ma oparcie w kochającej rodzinie i robi to, co kocha, wciąż szuka swojego miejsca w świecie. W świecie, z którym walczy, którego nie rozumie, który często go przytłacza. Paweł Małaszyński.

- Rzadko udzielasz wywiadów, nie sprzedajesz swojej prywatności, niewiele o Tobie wiadomo, co potęguje zainteresowanie Twoją osobą. Twoi fani zadają sobie pytanie: jaki jest ten Małaszyński naprawdę? Czy poszukujących odpowiedzi na to pytanie odesłałbyś do muzyki, jaką tworzysz z zespołem Cochise, do tekstów, które piszesz?

Z pewnością tak, aczkolwiek sądzę, że po przeczytaniu i analizie tych tekstów będę dla ludzi jeszcze większą zagadką niż jestem. W tych tekstach jestem cały ja, piszę bowiem to, co czuję. Piszę o pewnych stanach emocjonalnych, które mnie dotknęły, podobnie jak wyobrażam sobie pewne sytuacje, tworzę swoje własne światy, kreuję je, nazywam i naznaczam swoim piętnem.

- Co się zatem dzieje w Twoim świecie? Jaki on jest?

- Do końca nieokreślony, niejednoznaczny, pełen sprzeczności, tajemniczości. Nie piszę wprost tego, co czuję, nie śpiewam o tym, co się dzieje tu i teraz, tylko bardziej operuję symboliką. Staram się unosić ponad swoją podświadomość. Na naszej ostatniej płycie „Back to beginning” każdy z 17 utworów opowiada inną historię, ale wszystkie razem tworzą pewną całość.

- Motywem przewodnim świata, który sobie kreujesz i historii, jakie opowiadasz, jest miłość. Jednak nie taka cukierkowa, słodka, idealna...

- Bo taka miłość istnieje w bajkach, a mój świat nie jest bajką. Staram się ubierać tą moją pannę młodą, tą moją kochankę, raczej w ciemne barwy. To jest miłość odkrywcza, burzliwa, gwałtowna. Moje teksty są bardzo osobiste i akurat, to o czym śpiewam na „Back to beginning” dotyczy trudnego okresu w moim życiu. Byłem rozerwany na tysiące kawałków.

- Nadal jesteś?

- Hmm... w pewnym sensie tak. Jestem przerażony światem, życiem. Dławię w sobie lęk, gniew i całą gamę gwałtownych emocji. Cały czas szukam tego, co da mi poczucie wolności, czegoś co tak naprawdę pewnie jest nieuchwytne, a na pewno trudne do osiągnięcia. Jesteśmy stłamszeni, zgniecieni zglobalizowaną, skomercjalizowaną rzeczywistością, w której coraz mniej miejsca jest na rzeczy ważne, na nas samych. Ja jestem na bakier z tą rzeczywistością. Staram się budować swoje własne światy, które by mi dawały przed tym schronienie. Jednym z takich światów jest muzyka. To mój bastion, barykada odgradzająca mnie od szaleństwa, życiowego galopu donikąd. 

- Czym jest zatem dla Ciebie wolność? Co kryje się pod tym hasłem?

- Jak ją odnajdę to dam Ci znać (śmiech). Ona jest zawsze krok przede mną. Czasem uda się ją złapać za piętę, ale zaraz się wyrwie i zniknie. Na razie wszystko jest takie pogmatwane, niejasne, niepoukładane. Nie mogę sobie znaleźć miejsca, a moje stany emocjonalne są na takim diagonalu, albo na samej górze, albo na samym dole. Nie ma takiego constans. Poza rodziną oczywiście, która jest dla mnie absolutnie najważniejsza. Rodzina mnie ustabilizowała, nieco oswoiła, ale rockandrollowa dusza cały czas daje znać o sobie. Dlatego teraz płynę sobie w górę rzeki, pod prąd i kiedy osiągnę to, co chciałbym osiągnąć, jakiś constans, to wtedy puszczę się w dół. Będzie mi łatwiej, bo będę znał wszystkie skały, które ominąłem wcześniej, płynąc do góry.

- Często używasz w naszej rozmowie metafor. To jest również charakterystyczne dla Twoich tekstów. Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale zagłębiając się w Twoje teksty, można zauważyć pewną prawidłowość. Pojawiają się w nich bardzo często anioły, demony, dusza, woda i motyle...

- (śmiech) Faktycznie, masz rację. Wszystko to jest jednak symboliką, którą lubię się posługiwać. Ja nie lubię rozkładać swoich tekstów na czynniki pierwsze, a symbolika daje duże pole do interpretacji. Ja wiem, o czym jest każdy tekst, ale dla każdego słuchacza może on mieć zupełnie inne znaczenie. I to też jest fajne. Dla mnie anioły i demony to symbol walki, walki o duszę, swoją tożsamość, swoje ja. Duszę, która jest ulotna jak motyle. Woda symbolizuje oczyszczenie. W tych tekstach jestem cały ja, odzwierciedla się w nich stan mojej duszy, mojego umysłu.

- Drzemią w Tobie demony?

- Każdy ma w sobie swojego własnego demona, ja nawet mam ich parę. Nie chciałbyś poznać mojej ciemnej strony. Ja czasami sam jej się obawiam. Na razie jednak daję tym moim demonom trochę pofolgować. Ale szukam spokoju, ciszy, żeby się gdzieś na nowo poukładać, bo jestem rozpieprzony strasznie.

- Co Cię tak rozpieprza?

- Często są to małe rzeczy, które się kumulują i w najmniej spodziewanym momencie eksplodują. Wiele rzeczy złożyło się na to, że aktualnie czuję się, tak jak się czuję. Najchętniej rozpętałbym rewolucję, podpalił jakieś miasto (śmiech). I to robię. W tekstach moich piosenek i na scenie.

- Z jednej strony szczęśliwy mąż i ojciec, ceniony aktor i muzyk, z drugiej jednak mam wrażenie, że jest w Tobie dużo smutku.

- Powiedziałbym, że ogarnia mnie melancholia, nostalgia. Jestem wrażliwym facetem o depresyjno - melancholijnym usposobieniu. Lubię testować swoją wrażliwość, o co nie jest wcale tak trudno w dzisiejszych czasach. Tym bardziej, że nie czuję się człowiekiem spełnionym, mam jeszcze w życiu wiele do zrobienia, wiele szczytów do zdobycia. Wciąż też szukam swojego miejsca na ziemi. W tym labiryncie życia próbuję znaleźć jakieś ujście, swoją własną drogę. Często też zamykam się w swoim świecie, ale też pragnę się nim dzielić z innymi. Nie przeczę, że ten świat może wydawać się depresyjny i melancholijny. I to jest też widoczne na najnowszej płycie zespołu Cochise. Z jednej strony mamy na niej czystą i spokojną balladę „My way”, z której przechodzę do depresyjnego kawałka „Na hi es”, a po chwili wyciągam „Shotguna” i strzelam Ci z uśmiechem na ustach w twarz. Ja tak po prostu widzę niektóre rzeczy.

- Widzisz i się buntujesz? Czy Twoje teksty nie są w pewnym sensie takim „protest songiem”?

- To jest bunt przeciwko sobie. Buntuję się sam przeciwko sobie, przeciwko rzeczywistości, z którą się nie zgadzam. Muzyka daje mi możliwość wykrzyczenia tego, co mi leży na sercu, z czym się nie zgadzam. To świat, w którym jestem sobą, szczery do bólu, niezależny, niczym nieograniczony. Nie jestem naznaczony, jak na przykład w aktorstwie. Nie przywdziewam maski. Robimy z chłopakami to, co nam się podoba, to co my czujemy najlepiej, to co my uważamy za słuszne.

- Cochise to nazwa Waszego zespołu zaczerpnięta od imienia wielkiego wodza Apaczów. Masz indiańską duszę?

- Oj tak. Kulturą Indian Ameryki Północnej zacząłem się interesować jeszcze w czasach radosnej młodości. Fascynowała mnie historia Indian, wojny jakie prowadzili, ich wierzenia, religia, plemienne podziały, itp. To było coś, co mnie kompletnie wchłonęło. Do dzisiaj jest to dla mnie bardzo ważne. Ja, podobnie jak oni, szukam czegoś, co można nazwać wolnością. W tamtych czasach wolność była namacalna, dzisiaj niestety absolutnie nie jest. Sami sobie zgotowaliśmy taki los. Sobie i im, bo przecież Indianie to byli kiedyś wolni ludzie. A my im tą wolność odebraliśmy. To była kultura, która jako jedna z niewielu tak naprawdę dotknęła prawdziwej wolności, takiego czystego połączenia z naturą, z samym sobą. Stracili to wszystko, ale nie stracili godności, dumy.

- A propos godności i dumy. Powiedziałeś kiedyś, że zdarza Ci się nagiąć swój kręgosłup, ale nigdy go nie złamiesz, bo masz zasady, którymi się kierujesz w życiu. Często zdarza Ci się naginać swój kręgosłup?

- Tu chodzi głównie o moje aktorstwo. W tym zawodzie często podejmujesz trudne decyzje i nigdy nie jesteś pewien, czy są to dobre decyzje. Aktorstwo wymusza też pewne kompromisy, zdarza mi się zrobić coś dla kogoś. Często zupełnie niepotrzebnie, ale ja jestem naiwny i mocno wierzę w ludzi. To wszystko wiąże się właśnie z naginaniem kręgosłupa. Nigdy jednak nie dam się złamać i nie zgodzę się na coś, co jest niezgodne z moją naturą, z moim własnym ja. Moje sumienie, moja wrażliwość nie przeżyłaby takiego szoku.

- Żałujesz jakichś decyzji zawodowych, które podjąłeś?

- Nie, absolutnie nie. Niczego nie żałuję, nie wstydzę się żadnej produkcji, w której zagrałem. Były lepsze i gorsze, ale to normalne w tym zawodzie. Z błędów wyciągam wnioski, uczę się. Czasami zastanawiam się, czy coś bym zmienił na mojej drodze zawodowej, gdybym mógł cofnąć czas. Byłoby ciekawe tak zaryzykować (śmiech). Nie wiem, czy coś bym chciał zmienić

- Jesteś ryzykantem?

- W życiu zawodowym lubię ryzykować, w życiu prywatnym chyba nie.

- Grasz w filmach, serialach, w teatrze, śpiewasz w zespole Cochise. Co daje Ci najwięcej satysfakcji?

- Muzyka to zupełnie odrębna bajka. Muzyka była moją pierwszą miłością, ona ukształtowała moją świadomość i jej pozostanę wierny do końca. Aktorstwo też kocham, nienawidzę jednak tej całej otoczki wokół tego zawodu. Teatr jest takim aktorskim azylem dla mnie. Bezapelacyjnie jest i będzie dla mnie najważniejszy. Do samego końca. Mojego lub jego (śmiech).

- Dopuszczasz taki scenariusz, że za jakiś czas odstawiasz aktorstwo na bok i poświęcasz się tylko muzyce?

- Gdyby można było się utrzymać tylko z muzyki, to myślę, że każdy z nas podjąłby taką decyzję. Tylko, że w naszym kraju jest z tym bardzo ciężko. Na pewno nie zrezygnowałbym z teatru.

- Czy styl muzyczny Cochise można jakoś zdefiniować?

- Jest nieokreślony, ale to na pewno rock. W naszej muzyce słychać inspiracje nas wszystkich, począwszy od bluesa, przez rock, po metal, a nawet black metal. W zespole mamy pełną swobodę i możemy nagrywać to, co nam w duszy gra. Ja jestem dzieckiem grunge’u, uwielbiam artystów, jak Pearl Jam, Soundgarden, Alice in Chains, Nirvana, Faith No More, ale i Janis Joplin, Jimmiego Hendrixa, The Doors, Freddiego Mercurego, Mike Pattona, Eddiego Veddera, Led Zeppelin, White Stripes, Danzig, czy Smushing Pumpkins.

- Jak Twoją muzyczną działalność odbierają fani? Czy fakt, iż jesteś znanym aktorem pomaga?

- Wręcz przeciwnie. Pojawiają się głosy, że jest to mój kaprys, taka fanaberia. Cały czas z tym walczymy i staramy się uświadomić ludziom, że to, co robię w muzyce traktuję śmiertelnie poważnie, że jest to dla mnie, dla nas jako zespołu, bardzo ważne. Nigdy nawet nie zastanawialiśmy się nad tym, czy możemy coś ugrać dzięki mojemu nazwisku. To byłoby wbrew naszym charakterom, naszym sumieniom. Zespół Cochise powstał zanim stałem się znanym aktorem. Były oczywiście różne zakusy, wytwórnie muzyczne chciały podpisać z nami kontrakt, ale całą promocję chciały oprzeć na moim nazwisku. Nie godziliśmy się na to, ja nie jestem na sprzedaż. Dopiero niedawno podpisaliśmy kontrakt z wytwórnią Mystic. Oni pierwsi dostrzegli w nas potencjał, którego nie trzeba pobudzać promocją opartą na nazwisku Małaszyńskiego. W muzyce nie ma miejsca na drogę na skróty, albo jesteś szczery i autentyczny, albo zajmij się czymś innym. Muzyka musi bronić się sama i wierzę, że nasza się obroni.

Foto: Martyna Gumuła
Fryzura & Wizaż: Sylwia Smuniewska
Stylizacja: Aleksandra Urbanowska
Projekty: Anna Cichosz
Produkcja: Rebellius Team www.rebelliusteam.com
Dziękujemy za pomoc w realizacji sesji zdjęciowej firmom i sklepom:
Z.A. Aleksandrowicz, DeeZee, RockZone, Venezia, Proclub