Świetni sportowcy. Dobrzy koledzy. Rywale. Godni siebie. Ogromnie ambitni. Obaj walczyli o to samo. O marzenia. O start na olimpiadzie. Wygrać mógł tylko jeden. Zwyciężył ten starszy. Bardziej doświadczony. Bardziej utytułowany. Szczęście i smutek. Radość zwycięstwa. Gorycz porażki. Konflikt? Koniec przyjaźni? Wielka niesprawiedliwość? Niektórzy tak to widzieli. Media tak to widziały. A oni? Przybili piątkę. Szczerze pogadali. Nadal są dobrymi kumplami. Nigdy nie przestali. Przemek „Pont” Miarczyński i Piotr „Myszek” Myszka – czołowi windsurferzy świata w szczerej rozmowie o rzekomym konflikcie, rywalizacji między przyjaciółmi i pływaniu na desce jako fajnym sposobie na życie.

Jak Wam się walczyło na gołe klaty podczas naszej okładkowej sesji zdjęciowej?

Piotr: (śmiech) Chyba jednak wolę rywalizację na desce. Było potwornie zimno, 3 stopnie Celsjusza to pogoda idealna na ciepłą herbatkę pod kocykiem w domu, a nie na bieganie z gołą klatą po plaży. Ale fajnie było, sympatyczna przygoda.

Przemek: w pewnym momencie fala podeszła wysoko i zalała mi buty. Myślałem, że zamarznę. A jak robiliśmy okładkowe zdjęcie to nawet zaczął padać śnieg. Pomyślałem wtedy, że chyba nie jestem do końca normalny, ale czego się nie robi dla sztuki (śmiech). Warunki były ekstremalne, ale foty wyszły rewelacyjne.

- Czas rywalizacji o igrzyska olimpijskie już minął, wiadomo, że na olimpiadę jedzie Przemek. Nadal się lubicie?

Piotr: (śmiech) Nie tylko się lubimy, ale nawet szanujemy.

Przemek: Nie ma między nami zawiści, niedomówień, nikt nikomu noża w plecy nie wbija. Rywalami jesteśmy na wodzie, na brzegu trzymamy się razem.

- Ale ciśnienie było wyczuwalne, obaj przecież jesteście czołowymi windsurferami świata, a na igrzyska może jechać tylko jeden...

Przemek: I to jest właśnie ten paradoks, że na igrzyskach w Londynie zabraknie Piotra, który byłby jednym z faworytów do medalu, a pojadą na te zawody amatorzy z egzotycznych krajów, którzy uprawiają ten sport na poziomie amatorskim. Tak są jednak przepisy skonstruowane i nic na to nie poradzimy, że z każdego kraju może być tylko jeden reprezentant. Nasz „pech”, że mamy dwóch światowej klasy zawodników.

Piotr: Wiadomo, że ciśnienie było, bo każdy z nas ten awans chciał wywalczyć. Ja tym bardziej, bo jeszcze na olimpiadzie nie startowałem. I do tej rywalizacji przystępowałem pełen nadziei i optymizmu, bo akurat w tym okresie, w jakich odbywały się regaty kwalifikacyjne osiągałem lepsze wyniki od Przemka. On jednak był ode mnie lepszy w tych najważniejszych regatach kwalifikacyjnych rozegranych na akwenie olimpijskim i fakt, że ja go pokonałem w pozostałych, w tym w mistrzostwach świata, nie miał już znaczenia. W zasadzie już po tych pierwszych regatach wiedziałem, że ciężko będzie wygrać tą rywalizację. Teraz mogę oczywiście mówić, że te zasady były niesprawiedliwe, ale obaj je zaakceptowaliśmy i do nikogo nie mam pretensji. Tym bardziej do Przemka.

- Skąd zatem ta burza medialna, doniesienia o konflikcie między Wami, o próbach zmiany zasad kwalifikacji do igrzysk już po ich zakończeniu, itd.?

Piotr: Bardziej była to właśnie burza medialna niż działania inspirowane przez nas. Nasze wypowiedzi w mediach były mocno podkręcone, niekiedy wyrwane z kontekstu. Cała sytuacja z rzekomym konfliktem między nami w tle, została raczej wykreowana niż miała miejsce w rzeczywistości. Zrobił się temat, który zaczął żyć własnym życiem. Na niedawnych mistrzostwach Europy na Maderze usiedliśmy sobie z Przemkiem, szczerze pogadaliśmy o tej całej zadymie, co było do wyjaśnienia, to wyjaśniliśmy.

Przemek: Mamy to wszystko już za sobą, nie ma między nami wojny i nigdy nie było!

- Piotr, co się czuje, gdy ma się świadomość, że życiowa szansa wymknęła się z rąk?

Piotr: Jako sportowiec powinienem powiedzieć, że czuje się sportową złość, ale ja czułem przede wszystkim ogromny żal. Byłem w wielkiej formie, ale jednak na igrzyska nie pojadę. Tej imprezie poświęciłem ostatnie lata życia. Trudno się zatem dziwić, że czułem ogromne rozgoryczenie, że trudno było się pogodzić z tą porażką. Ale z drugiej strony wiedziałem, że dałem z siebie wszystko.  Szczerze jednak mówię, że było mi bardzo ciężko. Pogodziłem się jednak z tym.

- Jak zatem wyglądały Wasze relacje podczas tej rywalizacji? Staraliście się unikać, mieliście ciche dni?

Przemek: Wiadomo, że nie była to łatwa sytuacja, ale wydaje mi się, że akurat my radziliśmy sobie z tym wszystkim w bardzo elegancki sposób. Każdy z nas rywalizację starał się wygrać na wodzie. Nie było między nami brudnej gry, zakulisowych gierek, dziwnych zachowań na brzegu, jak to robili przedstawiciele innych państw, które mają podobną sytuację do naszej. Nasze wzajemne relacje podczas regat i przygotowań były bardzo dobre, aczkolwiek wiadomo, że czasami potrzebowaliśmy od siebie odpocząć. Wiadomo też, że każdy inaczej przeżywa porażki, słabsze występy, często w samotności się analizuje poszczególne wyścigi, czasami trzeba pogadać o tym z kumplem, czy z trenerem.

Piotr: Trzeba też pamiętać o tym, że my spędzamy razem 200 dni w roku, więcej niż z własnymi żonami (śmiech). Czasami przychodzi zmęczenie materiału. Ale najważniejsze, że my potrafimy się między sobą dogadać, odstawić na bok złe emocje. Inni nie potrafią. Przykro patrzeć, jak spory rozstrzygają świetni zawodnicy z Nowej Zelandii czy Izraela - na łamach mediów i w sądach.

- Dużo mówicie tutaj o rywalizacji w atmosferze fair play. A czym dla Was jest przyjaźń? Czy Wy w ogóle jesteście przyjaciółmi, bo tak o Was mówiono w kontekście tej całej rywalizacji między Wami?

Przemek: Wszystko zależy od tego, kto i w jaki sposób pojmuje przyjaźń. Ja nie znam jednoznacznej definicji przyjaźni. We wzajemnych relacjach najbardziej cenię sobie cechy takie ogólnoludzkie - szczerość, świadomość, że mogę na kimś polegać, honor, uczciwość, zaufanie. U Piotra te wszystkie cechy odnajduję, wiem, że mogę na nim polegać.

Piotr: Nie wiem, czy przy trybie życia, jaki my prowadzimy można mówić o przyjaźni. Przyjaźń to wielka rzecz. A u nas przecież jeszcze dochodzi rywalizacja między nami. Ale na pewno jesteśmy bardzo dobrymi kolegami, którzy są wobec siebie szczerzy, uczciwi i zawsze postępują fair. Bardzo sobie cenię te relacje, bo to jest coś, co buduje się latami. A stracić to można bardzo szybko. Sukcesy sportowe, medale są ważne, ważne jest szczęście rodzinne, ale trzeba mieć wokół siebie ludzi, z którymi to wszystko można skonsumować, z którymi można się tym szczęściem podzielić.

- Przemek, Ty byłeś na igrzyskach już trzy razy, wiesz jak to smakuje. Przemknęła Ci przez głowę myśl, aby oddać kwalifikację olimpijską koledze? O takim geście mówiłby cały świat.

Przemek: Masz rację, wiem jak smakuje olimpiada, ale nie wiem, jak smakuje medal olimpijski. Do Londynu jadę z przekonaniem, że stać mnie na medal, nawet złoty. Oczywiście obiecać medalu nie mogę, ale mogę zapewnić, że zrobię wszystko, aby go zdobyć. Szczerze mówiąc, przemknęła mi przez myśl taka myśl, co by było, gdybym oddał miejsce Piotrowi. Ale szczerze też powiem, że nigdy tego tak na poważnie nie rozpatrywałem. Właśnie dlatego, że byłoby to niezgodne z charakterem sportowca. Ja na igrzyskach cały czas mam coś do udowodnienia i w pełni spełnionym sportowcem będę dopiero wtedy, gdy zdobędę olimpijski medal.

- Piotr, Ty w zasadzie niedawno zacząłeś odnosić poważne sukcesy w windsurfingu. Przełomowy był dla Ciebie rok 2010...

Piotr: To był rok, w którym zdobyłem brązowy medal mistrzostw Europy i złoty medal mistrzostw świata. U mnie to była raczej ewolucja. Ja już kilka lat wcześniej byłem w ścisłej światowej czołówce, ale zawsze czegoś mi brakowało, by postawić kropkę nad i. Ale wierzyłem, że największe sukcesy jeszcze przede mną. Moja wiara poparta determinacją zaowocowała. Po wygranych mistrzostwach świata przyszły kolejne zwycięstwa, kolejne medale. Pojawiły się wyniki, pojawili się też sponsorzy, a wraz za tym jeszcze lepsze warunki do treningu. Czuję, że teraz dopiero wszystko się u mnie zaczyna, że najlepsze lata jeszcze przede mną. Następne igrzyska są w Rio de Janeiro. Wierzę, że w nich wystartuję i zdobędę medal.

- No właśnie, igrzyska olimpijskie już za kilka miesięcy a tymczasem rok olimpijski zaczął się dla Was średnio udanie.

Przemek: Lutowe mistrzostwa Europy na Maderze były dla nas udane. Ja zdobyłem tytuł mistrzowski, a Piotrek był trzeci. Nic zatem dziwnego, że na kolejne mistrzostwa świata jechaliśmy z dużymi nadziejami. No, ale w Kadyksie już nam nie poszło tak dobrze. Tak czasami jest, że jedne regaty wychodzą znakomicie, a w innych nie wychodzi praktycznie nic.

Piotrek: O tym, jak bardzo jest szeroka i wyrównana stawka w naszej klasie RS:X niech świadczy choćby fakt, że jeszcze nigdy w historii żadnemu zawodnikowi nie udało się obronić tytułu mistrza świata. Ja w grudniu 2010 roku byłem blisko, do ostatniego wyścigu przystępowałem jako lider, ale ostatecznie tytuł zdobył reprezentant Holandii Dorian van Rijsselberghe.

- Windsurfing to trudny sport, ale podobno ten, kto pozna jego tajniki, rzadko kiedy chce spróbować innego sportu.

Przemek: Coś w tym jest. Ja się nauczyłem pływać na desce w wieku 8 lat. Najbardziej w windsurfingu podoba mi się to, że nie jest to sport monotonny. Nawet jak mam już dość pływania na desce typu RS:X, to biorę sobie inną dechę, na przykład do pływania na falach i znowu mam frajdę i radość. Windsurfingiem można, a nawet trzeba się bawić. To zresztą sport kojarzony z zabawą, radością, luźnym stylem życia. Windsurfing to sposób na życie. Poza tym zwiedzamy świat, praktycznie w każdym zakątku świata mamy kolegów, znajomych, u których możemy się zatrzymać, z którymi możemy się spotkać i pogadać.

Piotr: Uprawiamy świetny sport, jeździmy po świecie, osiągamy sukcesy, jesteśmy otoczeni fajnymi ludźmi. Ale są też minusy, do których zalicza się na pewno życie na walizkach. Obaj z Przemkiem mamy rodziny, dzieci i teraz trudno jest wytrzymać 200 dni w roku poza domem. Nie tylko nam, ale przede wszystkim naszym żonom. Nieraz łezka się w oku zakręciła, gdy trzeba wyjechać, a dziecko pyta, kiedy tatuś wróci. Dziecku nie da się wytłumaczyć, że tata wróci za dwa tygodnie, ono nie ma poczucia czasu.

Przemek: W roku 2000, przed igrzyskami w Sydney, byłem na trzymiesięcznym wyjeździe w Australii. Wtedy, gdy człowiek miał 20 lat, tak długie zgrupowania człowiek znosił bez trudu. Dzisiaj, gdy w domu czeka żona i malutkie dzieci, optymalny wyjazd dla mnie to 10 dni. W zasadzie, im krótsze zgrupowanie tym lepiej. Oczywiście, aby to miało szkoleniowy sens, to trzeba wyjechać na te 10 dni, czy dwa tygodnie. Tęsknota jednak jest, rozmowy za pośrednictwem skype’a to nie wszystko.

- Dzieci przewróciły Wasze życie do góry nogami?

Przemek: Inna już jest świadomość, inne postrzeganie świata i rzeczywistości, inna organizacja życia tutaj, na miejscu, w przerwie między zgrupowaniami, czy regatami. Pamiętam, że jak z Kasią nie byliśmy jeszcze małżeństwem, nie mieliśmy dzieci, to mieliśmy mnóstwo czasu na relaks, odpoczynek, na bycie razem. A w tej chwili nie ma zmiłuj, jest cały czas arbeit. Trzeba wstać o 6, bo tak się budzą dzieci. A żeby wstać o tej godzinie, to trzeba się położyć o 9 czy 10. Przy takim trybie życia czasu dla siebie nie pozostaje zbyt dużo. Ale z drugiej strony jest świadomość, że człowiek żyje nie dla siebie, a dla kogoś innego. Dzieciaki dostarczają tyle radości, że aż czasami płakać się chce ze wzruszenia. Nie jest jednak łatwo, szczególnie naszym żonom.

Piotr: U mnie wszystko się zbiegło w czasie, czyli w roku 2010. Antoś urodził się niedługo przed mistrzostwami świata, na których zdobyłem złoty medal. I tak sobie nieraz myślę, że gdyby nie to, że na świat miał przyjść mój syn, to może i tego medalu by nie było. Jak dowiedziałem się, że zostanę ojcem, to powiedziałem sobie, że moja kariera sportowa albo się rozwinie albo zakończy. Musiałem zacząć zdobywać medale, wygrywać regaty, aby po prostu zarabiać pieniądze na utrzymanie rodziny. Cieszę się, że mi się udało. Antoś jest moim oczkiem w głowie i bardzo mnie mobilizuje do pracy nad sobą.

- Mówicie, że Wasze żony mają ciężko, bo przez 200 dni w roku są same z dziećmi. Czy kiedykolwiek namawiały Was na to byście rzucili sport, byście po prostu byli? W domu, przy nich, przy dzieciach.

Przemek: U mnie takiej sytuacji nie było. Kasia sama pływa na desce, więc wie, jakie uczucia temu towarzyszą, wie ile mi to sprawia radości i jak ważny jest dla mnie windsurfing. Poza tym to jest też moja praca, ja z windsurfingu żyję i to na dość dobrym poziomie. Osiągam sukcesy, ale tych sukcesów nie byłoby, gdyby nie sponsorzy. Ergo Hestia od 11 lat wspiera Sopocki Klub Żeglarski i mnie osobiście, wielkie słowa uznania dla Kredyt Banku, który oprócz tego, że wspiera mnie to jest sponsorem głównym Polskiego Związku Żeglarskiego. Mnie osobiście wspiera też firma Quiksilver. Bez takiego wsparcia, bez pomocy ludzi z klubu, władz miasta Sopotu, z którego też otrzymuję stypendium, dzisiaj na pewno nie pływałbym na takim poziomie, na jakim pływam i zapewne Kasia byłaby bardziej stanowcza jeśli chodzi o kwestię zakończenia przeze mnie kariery (śmiech).

Piotr: U mnie było trochę inaczej. Zuzia nie uprawiała sportu, poznaliśmy się na uczelni i długa rozłąka była dla niej problemem. Potem, jak na świecie pojawił się Antoś było jeszcze trudniej. Wielokrotnie rozmawialiśmy o tym, jak jej jest ciężko. Na szczęście widziała w tym wszystkim sens, za chwilę przyszły sukcesy, za sukcesami pojawili się też sponsorzy, jak Renault Zdunek, producent okularów Vermari, czy Kredyt Bank i jakoś się wszystko ułożyło. Zuzia rozumie, że windsurfing to mój sposób na realizację siebie, moja pasja. A ja ze swojej strony staram się pomagać jej w realizacji jej pasji. Wiadomo, że ja kiedyś przestanę pływać, dzieci kiedyś dorosną, a żyć trzeba będzie dalej. Na pewno inaczej niż teraz. I już teraz trzeba się do tego przygotowywać.

Produkcja sesji: Studio ZET-3  Zdjęcia: Tadeusz Dobrzyński/www.tdphoto.eu Asysta fotografa: Joanna Lisakowska Stylizacja: Aleksandra Staruszkiewicz