Halina Mlynkova Dziewczyna, która w pomiętej bluzeczce szła

Gdy 7 lat temu schodziła ze sceny w blasku chwały, dla wielu to był szok. Jej piosenki nuciła cała Polska, a czerwone korale stały się prawdziwym symbolem polsko - czeskiej przyjaźni. Po siedmiu latach wróciła na scenę z nową płytą, nowymi czerwonymi koralami i głową pełną muzyki. Już nie Halinka, ale Halina. Dojrzalsza muzycznie, otwarta na świat, z bagażem dźwięków zasłyszanych w najbardziej egzotycznych krajach świata. Gdy uwolnimy te dźwięki usłyszymy, jak dużo zmieniło się w jej muzyce. Nie zmieniło się tylko jedno. To wciąż, ta dziewczyna, która w pomiętej bluzeczce szła. Halina Mlynkova.

Masz nowe „czerwone korale”. Puszczasz oko do swojej przeszłości w Brathankach?

- Cała płyta miała być puszczeniem oka. Tekstowo nie ma żadnych trudnych tematów, a jeżeli są, to z odrobiną przekory. Publiczność polubiła czerwone korale i oczekuje ich kiedy wychodzę na scenę. Pomyślałam: tak? Proszę bardzo! To nie miało być żadne napięcie, tylko forma zabawy i pokazanie, że w muzyce można więcej. Dlatego na nowej płycie „Etnoteka” znalazła się piosenka „Dałeś czerwone korale”, która w oczywisty sposób nawiązuje do tego wielkiego przeboju. Tekst do niej napisał ten sam człowiek, który jest autorem słów „Czerwonych korali”, czyli Zbigniew Książek. Nie ma tu polemiki z dawnym przebojem, ale raczej kontynuacja wątku. W nowych Koralach chodzi o puszczenie oczka, o dystans do tego co było. Na koncertach zatem publiczność dostaje najpierw tę nową wersję, a potem śpiewam tą, którą znają i nadal kochają. Sobie nie mogę odmówić tej nowej wersji, a publiczności tej starej.

- Jaka jest zatem Twoja nowa płyta?

- To prawdziwa muzyczna podróż, która rozpoczyna się w Afryce, biegnie przez Europę i jej słowiańskie klimaty, by następnie zawitać do Azji, gdzie zatrzymując się na słodką turecką herbatę, wsłuchuję się w tamtejsze rytmy. Kolejny przystanek to moje ukochane Indie, w których odkryłam mnóstwo muzycznych inspiracji. Na nowej płycie słychać też dźwięki Ameryki Łacińskiej. To prawdziwa mieszanka muzyczna nadająca etniczny kolor współczesnym utworom, które podparte są gdzie niegdzie elektronicznym brzmieniem. Do tego dochodzą kobiece teksty, które podkreślają świadomość siebie, zrozumienie kobiecej natury, z lekką nutą ironii dotyczącą relacji damsko - męskich.

- Można odnieść wrażenie, że cała płyta jest o kobietach i kobiecości. Dlaczego akurat taki jest temat przewodni?

- Kobiecość najbardziej mnie teraz interesuje. Brathanki były młodzieńczym i szaleńczym etapem w moim życiu. Teraz mam już dorastającego syna i uważam, że czas na mnie, na przemyślenia nad tym, dokąd zmierzam i co jest dla mnie istotne. Zaangażowałam się także w różne akcje społeczne związane z chorobami kobiecymi. Nawiązuję tu do tego wątku. Kobiecość to także zdrowie. Wydaje mi się, że wtedy jesteśmy piękne, gdy jesteśmy szczęśliwe, kiedy mamy świadomość tego, że wszystkie nasze „słabe” cechy, są naszą siłą. To chcę zaakcentować na tej płycie. Kobiecość to atut i na prawdę nie powinniśmy robić tragedii z tego, że czasem pomylimy kierunek, poleci nam łezka z błahego powodu, czy czegoś zapomnimy. Nie zawsze musimy być supermenkami zbawiającymi świat, nie musimy się ścigać z mężczyznami udowadniając, że jesteśmy silniejsze, zdolniejsze i lepsze. Bądźmy sobą, kobietami, silne psychicznie, ale wrażliwe, zorganizowane, ale mające prawo do gorszego dnia.

- Nie było Cię na scenie przez siedem lat? Kiedyś Halinka teraz Halina Mlynkova. Jak zmieniłaś się przez ten czas?

- Śpiewając w Brathankach miałam dwadzieścia lat. To był cudowny, ale szczeniacki czas. Czas przygód, poszukiwań, zadawania ważnych pytań. Macierzyństwo i doświadczenia z ostatnich lat to była moja odpowiedź, która mnie wzmocniła, sprawiła, że odnalazłam siebie, mam świadomość tego, kim jestem i co powinnam robić. A imię zmieniły mi media. Ja nigdy nie byłam Halinką! I dopiero teraz mam to, o co prosiłam od samego początku, bo doskonale zespół Brathanki pamięta, że ja tego określenia nie lubiłam, ale wszyscy to ignorowali.

- Łatwo było Ci odejść z showbiznesu będąc u szczytu popularności?

- Nie rozpatrywałam tego w takich kategoriach. Zakochałam się, zaszłam w ciążę, ale te wydarzenia zbiegły się w czasie z dość przykrą sytuacją w Brathankach. Chłopaki postanowili mnie wymienić na inną wokalistkę, mimo, że nagraliśmy już kolejny materiał. Było, minęło. Czułam wielki żal, ale jednocześnie było to początkiem czegoś nowego, czegoś absolutnie fantastycznego. Skupiłam się na dziecku, mężu, rodzinie. Oddałam się temu całkowicie. Chciałam być z Piotrusiem, patrzeć jak się rozwija, wychowywać go, wpajać mu najważniejsze życiowe wartości. Dzięki temu dzisiaj mój synek ma poczucie bezpieczeństwa i łączy nas niesamowita więź. Ale oczywiście skłamałabym, gdybym powiedziała, że w ogóle się muzycznie wyłączyłam, czy też, że o muzyce w ogóle nie myślałam. Cały czas pracowałam nad muzyką, tekstami, przygotowywałam się do wydania kolejnych płyt, które ostatecznie jednak nie ujrzały światła dziennego.

- Dlaczego?

- Nie byłam w stu procentach przekonana, że to jest to. Cały czas poszukiwałam. A to chciałam nagrać dźwięki jazzowe, a to popowe, ale zawsze na koniec okazywało się, że czegoś mi brakuje, że nie jestem w tym do końca sobą.

- Aż w końcu nadszedł ten czas, Halina wróciła z Etnoteką. Jaką teraz masz wizję?

- Dojrzałam do powrotu. Zrozumiałam, że moje miejsce jest w muzyce etnicznej. To jest moja nuta, mój styl, to jestem ja. Na pewno moja wizja na przyszłość to robienie muzyki. Wreszcie wymarzonej. Te siedem lat to był ważny i dobry czas na zapamiętanie dzieciństwa mojego syna, na zapamiętanie tych chwil, które niejedną mamę omijają nie z wyboru, ale z przymusu, bo tego wymagają nasze czasy. To był fenomenalny czas, ale trudny dla mnie jako artystki. Brak sceny odczuwam jako pustkę. Uwielbiam scenę, uwielbiam koncertować, bycie w trasie. Zastanawiałam się jak to będzie po latach, czy nie będę tęsknić, czy w ogóle będę miała ochotę na te koncerty i okazuję się, że tak. Trasy  koncertowe, ta otwarta walizka, która stoi przy drzwiach – to dla mnie ogromna radość, nie odczuwam smutku, że muszę dalej jechać.

- Jak podczas twojej nieobecności zmienił się showbiznes?

- Tragicznie! Zachłyśnięcie się Polski Ameryką... jestem zażenowana miłością do wszystkiego co amerykańskie. Mamy kompleks finansowego raju, który już tym rajem nie jest. To się przekłada na wszystko: na media, na propozycje radiowe, na propozycje artystyczne. Kiedyś było mnóstwo wspaniałych koncertów, mnóstwo wspaniałych krajowych artystów, którzy mieli swoje propozycje. A teraz mamy fabrykę, „karaoke show” i z tego się pojawiają dziwne postaci, które muzycznie niczego nie reprezentują, a tylko zaniżają poziom. Bo media się interesują, każda taka postać jest kolejną formą sprzedaży kolejnej gazety. I może to jest fajne, ale nie ukrywam, że w tym świecie nie chcę brać udziału. Cieszę się, że moja płyta nie jest tak typowo popowa. Idę sobie takim bocznym nurtem i nie zaprzeczam, że interesuje mnie sprzedaż płyt, czy granie moich piosenek w radiu, ale nie chcę, żeby towarzyszył temu bulwarowy rozgłos. Temu światu mówię dziękuję i cieszę się, że ten świat się mną nie interesuje.

- Kim byś była gdyby nie muzyka?

- Nie byłoby mnie. Po to się urodziłam. Nie mam i nigdy nie miałam na siebie innego pomysłu. Spełniło się marzenie, które miałam od zawsze i dzięki temu nawet się nie musiałam rozważać planu B. I nawet moje studia - antropologia - którą skończyłam tylko dlatego, że była tak ciekawa, to był podstęp przeciwko moim rodzicom. Oni nie chcieli słyszeć o tym, że mam być piosenkarką. Bali się, że ten wielki świat mnie zepsuje. Chcieli, abym zdobyła konkretny zawód. Marzyła im się pielęgniarka i dlatego wysłali mnie do Liceum Medycznego. Nie wspominam tego czasu z jakimś wielkim sentymentem. Zdałam maturę i zaczęłam studiować antropologię w Krakowie, ale gdy byłam na trzecim roku, rozpoczęłam też naukę w Krakowskiej Szkole Jazzu i Muzyki Rozrywkowej. Długo jeszcze bałam się o tym powiedzieć rodzicom, mimo, że już od dawna sama decydowałam o swoim życiu (śmiech).

- Zanim rozpoczęłaś karierę z Brathankami, był Zespół Pieśni i Tańca Olza...

- Olza była w liceum. Bardzo długo odchodziłam, ale w pewnym momencie folklor zaczął mnie męczyć. Zresztą w Olzie są głównie licealiści a ja, jako dwudziestolatka, nie czułam się już dobrze w grupie czternastolatek. Później miałam też propozycję od profesora Hadyny, żeby dołączyć do „Śląska” - mogłabym nawet wybrać, czy chcę być w chórze czy w balecie, ale musiałam mu odmówić. Wtedy zaczynały się już Brathanki, a ten folklor mnie już zupełnie nie interesował. Ta muzyka etniczna się za mną ciągnie, bo interesuje mnie wykorzystywanie instrumentów, ale sam czysty folklor, choć towarzyszył mi od dzieciństwa, nie jest moją pasją. Mamy w zespole jednego muzyka, który uwielbia folklor i nie ukrywam, że jak czasem puszcza to w samochodzie, to mnie to męczy. To nie są moje klimaty.

- Nie szukasz już inspiracji w lokalnej kulturze?

- Na tej płycie nie. Interesuje mnie muzyka świata. Te piosenki, to kompozycje współczesne, zabarwione tylko instrumentami etnicznymi świata. Nowa płyta nadal mylnie jest postrzegana jako folk, chyba przez pryzmat Brathanków i może trochę Jacka Królika, którego gitara jest bardzo charakterystyczna i kojarzy się również z Brathankami.  Być może zrobię kiedyś taką płytę, ale na dzisiaj ja mam zupełnie inną radość z wykorzystania muzyki. Interesują mnie przede wszystkim melodie współczesne. One dają mi większe możliwości, chociażby jeśli chodzi o wykorzystanie tekstów, bo jednak piosenka ludowa wiąże się głównie z tekstami oryginalnymi. My tutaj głównie bawiliśmy się instrumentami. Są flety Marcina Rumińskiego, pojawia się też fenomenalny akordeon Kuby Mietły, ale jest to tylko element, zabarwienie. Ten aspekt muzyki świata mnie interesuje.

- A jeśli nie etno, to jaka muzyka?

- Neosoul. Zdecydowanie. Barwa wokalistek i dźwięk tych instrumentów, to jest coś, co mi zdecydowanie odpowiada. Uwielbiam Indię Arię, Joss Stone, Alicię Keys, Jill Scott, Erykah Badu. Lubię słuchać Beyonce, po ostatniej płycie przekonałam się też do Rihanny, która wspaniale odnajduje się w etnicznych, barbadoskich klimatach.

- Nowa płyta to etnoinspiracje z całego świata. Podróżujesz?

- Podróżuję. Po odejściu z Brathanków miałam na to czas. Teraz, nie ukrywam, chciałabym się przez najbliższy czas skupić głównie na koncertach i na wydawaniu płyt. Nowy projekt już jest w głowie i od stycznia zaczniemy go powoli realizować. Tak naprawdę ta płyta, która jest teraz miała szansę rozegrać się już od maja, ale powoli zbliża się pora, żeby pokazać coś nowego. Prawdopodobnie z tymi podróżami nie będzie już tak kolorowo, jak było kiedyś, kiedy rzeczywiście miałam pół wakacji wolnych, mój czas był podporządkowany rodzinie i te projekty się toczyły, ale bardziej z boku. Teraz zamierzam pracować, a wakacje schodzą na drugi plan.

- A kiedy podróżowałaś to samotnie czy z rodziną?

- Czasami samotnie byłoby przyjemnie, bo wtedy więcej się widzi. Nikt niczego nie narzuca. Ale lubię też towarzystwo w podróży. Wiele z nich przebyłam tylko z moim mężem i ze znajomymi, których spotkaliśmy po drodze. Nawet jak jechaliśmy sami, to zawsze jednak ktoś się pojawiał. Chociaż ja akurat jestem typem samotnika, a mój mąż jest bardzo kontaktowym człowiekiem. Dlatego czasem, kiedy on poznawał nowych znajomych, ja miałam czas dla siebie. Mogłam więcej zobaczyć, więcej przemyśleć.

- Co jest dla ciebie inspiracją w czasie podróży?

- Dla mnie liczy się wszystko: ludzie, kuchnia, widoki, architektura, życie, no i oczywiście muzyka. Z każdego kraju, do którego wyjeżdżamy, czy to jest Zambia, Namibia, Sri Lanka, Kuba, czy Indie, przywozimy mnóstwo lokalnych dźwięków. Jeżdżąc po świecie, widzi się różne strony. W Afryce widzi się nie tylko biedę i choroby, o czym się często mówi, ale również radość jej mieszkańców. Mimo, że może czasem chcieliby żyć inaczej, bo widzą ludzi, którzy przylatują samolotem i wyglądają dla nich na niewyobrażalnie bogatych, to jednak jest to ich świat, ich Afryka. Miejsce, gdzie się urodzili, gdzie kultywują kulturę od pokoleń.

- Najpiękniejszy kraj w którym byłaś?

- Indie. Są nasycone kulturą, kolorami, wręcz przesycone muzycznie. Ponadto Indie to fenomenalna kuchnia, przepiękne, białe plaże i fantastyczni ludzie. To jest moje odkrycie, jeśli chodzi o świat. Gdy już będę na emeryturze to właśnie tam siebie widzę - mały domek na Goa, książka w ręku i widok na plażę.

- Spotykamy się ostatniego dnia 2011 roku, za parę godzin twój sylwestrowy koncert w Gdyni? Nie mogę nie zapytać, które miasto w Trójmieście lubisz najbardziej?

- Każde, bo z każdym mam inne wspomnienia. W Gdyni najczęściej bywałam z Brathankami, w Gdańsku najwięcej koncertowałam. Jeden z gdańskich koncertów pamiętam szczególnie. My graliśmy po jednej stronie Motławy, a publiczność stała po drugiej, to było przedziwne, ale to był magiczny koncert. A Sopot? Festiwal i totalne imprezy, które kończyły się nad ranem! Poza tym czytałam, że w Gdyni mieszkają najszczęśliwsi ludzie w Polsce. Może dlatego tak lubię tu przyjeżdżać.