O tym, że jestem wielkim fanem sportu wiedzą wszyscy, którzy mnie znają. Ci, którzy mnie dobrze znają, wiedzą, że marzyłem o karierze na miarę Leo Messiego. Ci, którzy znają mnie bardzo dobrze, wiedzą, że moją wielką miłość, czyli piłkę nożną zdradziłem z koszykówką. Ci, którzy znają mnie najlepiej, wiedzą też, że to nie Michael Jordan i magiczna NBA rozbudzili we mnie miłość do basketu. Zrobiła to, jakżeby miało być inaczej, kobieta. Niezwykła kobieta. Pamiętam jak dziś nasze pierwsze spotkanie w 1998 roku. Przyjechała do Gdyni podpisać kontrakt z Lotosem Gdynia. Pod halę podjechała malutkim Renault, w którym ledwo się mieściła. Ja byłem wtedy jeszcze początkującym  dziennikarzem, ona już wielką gwiazdą światowej koszykówki. Po konferencji prasowej podszedłem do niej i chciałem zadać kilka pytań. Zjadła mnie debiutancka trema, głos mi drżał, a ona powiedziała tylko: „słuchaj, tak na gorąco to ten wywiad będzie do dupy. Spotkajmy się za godzinę i sobie na spokojnie pogadamy”.

No i pogadaliśmy.  Gadaliśmy  potem niezliczoną  ilość razy.  Zawodowo i prywatnie. Na przykład w autokarze do Lubljany, gdzie koszykarki Lotosu Gdynia rozgrywały pierwsze w historii wyjazdowe spotkanie w prestiżowej Eurolidze. Wielogodzinna podróż upłynęła pod znakiem długich rozmów o koszykówce i o życiu. Zapytałem  Ją wtedy o coś bardzo banalnego, o co pytali ją chyba wszyscy – dlaczego w meczu nie decyduje się na wsad, który spokojnie mogłaby zrobić? Odpowiedziała, że owszem, mogłaby, ale to jest takie typowo męskie zagranie.

Kiedyś, podczas meczu zdenerwowany trener Tomasz Herkt, próbował przekonać Ją, aby w walce podkoszowej z rywalkami używała łokci, przepychała się i walczyła o pozycję. A ona te uwagi skwitowała najbardziej uroczo, jak tylko potrafiła, w typowy dla siebie sposób: „Trenerze, nie jestem Denisem Rodmanem”.

Dzięki niej wyraźnie  zobaczyłem  różnicę pomiędzy  koszykówką  kobiecą, a męską. I jak ktoś mnie pyta zdziwiony dlaczego wolę oglądać basket w żeńskim wydaniu odpowiadam, że to nie kwestia samego sportu, ale ludzi biegających po parkiecie. Takich ludzi, jak Ona. Szczerych, spontanicznych, maksymalnie zaangażowanych, grających fair, zawsze oddających swe serce drużynie.

Ona miała serce zawsze otwarte, dla przyjaciół, znajomych, fanów, zwykłych ludzi. Była takim żeńskim odpowiednikiem Adama Małysza – jak on wielki sportowiec, podziwiana nie tylko za to, czego dokonała, ale też za to jakim była człowiekiem. Niestety, nie ma Jej już wśród nas. Serce Małgorzaty Dydek stanęło 27 maja rano. Płacze po niej cały świat, bo Gosia miała przyjaciół na każdym kontynencie. Osierociła dwójkę malutkich dzieci.

Myślcie o Niej ciepło, czytając ten numer magazynu Prestiż.

Jakub Jakubowski