O polskich imprezach dla branży projektowej

Właśnie wróciłem z kolejnych polskich targów dla projektantów - 4 Design Days w Katowicach. To duża impreza, która mieści się w Międzynarodowym Centrum Kongresowym w Katowicach. Wyjątkowy budynek, na którego dach można pójść na spacer, a zaprojektowany został przez znakomite biuro JEMS architekci.

Po raz kolejny, po Warsaw Home, okazało się że impreza jest cieniem samej siebie, cieniem tego, czym była przed laty. Na imprezie, choć gości było sporo, to próżno było szukać wielkich międzynarodowych nazwisk, wystawców prawie o połowę mniej, a i obszar targów skurczył się np. o katowicki Spodek. W Warszawie była chociaż kolorowa dyżurna maskotka: Karim Rashid we własnej osobie.

By oddać honor to nie sposób pominąć faktu, że frekwencja wśród projektantów była duża, obecne były też niezawodne polskie gwiazdy: niepowtarzalna w swojej scenicznej prezencji Katarzyna Jałoszyńska czy czołowi polscy architekci jak: Marta Sękulska-Wrońska, Robert Konieczny, Tomasz Konior czy profesor Ewa Kuryłowicz. Miłem przyjemność wygłosić wykład w ich zacnym gronie.

Pewnym wyjątkowym dodatkiem - mocno eksponowanym w tym roku - była strefa WELL ART ze złotą butelką w centrum oraz towarzyszącym jej Mariuszem Warasem. NIe zmieniło to faktu, że w kuluarach było słychać narzekania dostawców. Czują, że „coś siadło”. Na kolejnym wydarzeniu liczba uczestników była już o wiele mniejsza niż deklarowana. Coraz częściej zastanawiają się więc czy warto się wystawiać.

Branżo co się z tobą dzieje? W zasadzie wiem, co: COVID, wojna i kryzys w budowlance związany z inflacją. Zadam więc inne pytanie: czy te spotkania jeszcze się odrodzą? Bo w przeciwieństwie do Warsaw Home, którego mi nie szkoda, 4 Design Days to wartość w dużej mierze intelektualna, jeden z salonów polskiej myśli projektowej. Choć też tutaj jest łyżka dziegciu: gdy tłumy słuchały Roberta Koniecznego to na sali z profesorami, którzy wykładają projektowanie na polskich Akademiach Sztuk Pięknych były pustki. Były tylko osoby, które przyszły z nimi i wzajemnie spijali sobie akademickie frazesy z dziubków. Ciężko mi przejść obok tego obojętnie, bo stanowili na tym nowoczesnym i dynamicznym wydarzeniu prawdziwy skansen.

Patrząc na profesorów ze „starej gwardii” miałem wrażenie, że są jak orkiestra na tonącym Titanicu - oświata jest w słabej formie, a oni grają i mówią: „jest miło, tańczmy”. Zupełne odklejenie od realnego świata i tego, co dzieje się dookoła. I to niestety - zapatrzenie w siebie i wiara w to, że „zawsze tak było” - wstrzymuje realne zmiany. Problemy narastają tak samo jak dystans między „starym typem dydaktyki” a światem w którym żyją młodzi. Tym światom jest coraz trudniej się porozumieć - dystans spotęgowała cyfryzacja świata, a gwoździem do trumny będzie zapewne AI. Czas się obudzić! Statek tonie! W moim tonie wybrzmiewa sentymentalny ton i zwrot w stronę czasów, gdy profesor był autorytetem dla młodych, a uczelnia była miejscem debaty a nie fabryczką punktów i tytułów. Mam nadzieję, że wraz ze zmianą władz na Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku zabierzemy się do poważnej debaty nad tym, co zrobić, by do reszty nie zdziadzieć i jak to zrobić, by choć trochę się przypudrować pod młodziaków.