Z wykształcenia jest stolarzem i filozofem, jednak finalnie to muzyka zawładnęła jego życiem zawodowym. Zaczynał w Berlinie, dokładnie w tym samym czasie, gdy powstały wielkie utwory, które z czasem stały się symbolem wielkich, socjo-politycznych przemian. Dziś Grzegorz Nawrocki znany jest głównie dzięki swojej działalności w zespole „Ego” i „Kobiety”. Mimo że od sukcesu minęło już wiele lat, artysta niedawno powrócił z solowym albumem, i potwierdził, że jest jednym z najbardziej intrygujących polskich piosenko-pisarzy ostatnich lat.

„Hej, nazywam się Nawrocki. Możesz nie znać mojej twarzy, ale nie ma ona większego znaczenia, gdyż najważniejsze są piosenki, które od 30 lat piszę. Są one osobistą próbą znalezienia sensu i piękna w rozpadającym się świecie”

- czytamy w zapowiedzi najnowszej płyty Grzegorza Nawrockiego. To trójmiejski gitarzysta i wokalista, weteran, który po kilku latach powrócił w zupełnie innej odsłonie. Jego nowa kompozycja: „Moja mama ma depresję i siedem innych piosenek o miłości” to płyta, która w warstwie lirycznej jest o rzeczach istotnych. Przeplatają się tutaj utwory o obronie słabości, miłości i straty, ale także próby odnalezienia piękna i sensu w rozpadającym się, brutalnym świecie. Klimatycznie umieścić można ją między dźwiękami Beatlesów a Davidem Bowiem, a życiowo? Wręcz bucha olbrzymią gamą uczuć.

- Banalna konstatacja, iż płyta powstała z potrzeby serca jest według mnie jak najbardziej adekwatnym stwierdzeniem. Pierwszy raz samodzielnie podjąłem się produkcji muzycznej. Nagrywałem wszystkie tracki sam w domku na Kaszubach, w sercu Puszczy Darżlubskiej – mówi Grzegorz Nawrocki. - Samo tworzenie muzyki jest dla mnie procesem alchemicznym. Wierzę, że trucizna może stać się lekarstwem. Przekształcanie destruktywnych emocji w pokrzepiające słowa i dźwięki jest bardzo wyzwalające. W dużej mierze jest to proces nieświadomy. Przekonałem się, że akceptacja własnych ograniczeń, utraty bliskich, starzenia się wbrew pozorom może wytworzyć potężną dawkę kreatywnej energii – podkreśla.

A kreatywności nie brakuje. Mimo że gitary stanowią przewagę tego albumu, to pojawia się też nietuzinkowy podkład organowy, a także doskonałe partie trąbki Tomasza Ziętka - znakomitego pianisty i trębacza. Zresztą nie bez powodu mówi się, że ta płyta to doskonały sposób na przysłowiowego „doła”.

- Myślę, że ta płyta jest jak rozmowa z przyjacielem, jak listy do przyjaciółki. Jest intymna i oczyszczająca, mam nadzieję, że również poruszająca. Kilka osób powiedziało mi, że po jej wysłuchaniu przeżyli swoiste khatarhis. O to właśnie mi chodziło, taki był mój zamiar. Tytuł należy traktować literalnie, nie ma tam żadnej zagadki. Piosenki podszyte są miłością, nie tylko romantyczną. Miłość zawsze niesie ze sobą nadzieję, więc jak najbardziej jest dobra na doła – tłumaczy.

TWORZENIE W DRODZE

Proces twórczy zawsze kojarzy się z czymś tajemniczym i dostępnym wyłącznie dla artystów. Jednak sami zainteresowani bardzo często próbują odczarować ten mit.

- W pewnym sensie jest to przekleństwo, gdyż umysł cały czas pracuje, lecz ja nauczyłem się z tym żyć, próbuję go ujarzmić. Jestem dość zdyscyplinowany, mam stały rytm dnia, aż do przesady. Bardzo wcześnie wstaję, pracuję o określonych porach dnia. Z natury jestem rozedrganym, chaotycznym gościem, więc aby funkcjonować w społeczeństwie, w rodzinie, w zespole musiałem narzucić sobie pewien rygor i go polubić – nakreśla sytuację muzyk.

Również ostatnia płyta powstała w takim rygorze.

- Teksty na ostatnią płytę powstawały głównie podczas porannej drogi do pracy. Nigdy nie miałem problemu z kreatywnością, lecz większość pomysłów mimo wszystko trafiała do kosza. Zapisuję frazy na skrawkach papieru, nagrywam na dyktafon, próbuję zapamiętać. Melodie przyklejają się w najbardziej nieoczekiwanych momentach. W autobusie, w sklepie, w szpitalu, czasami usłyszę jakieś szczątki rozmowy w kolejce do kasy i to jest zaczyn do dalszych wytworów wyobraźni, pączkowanie nie ma końca – tłumaczy Nawrocki.

Z SOPOTU DO BERLINA

Aby zrozumieć muzyczne inspiracje Grzegorza Nawrockiego, trzeba wrócić do początków. Już w najmłodszych latach, kiedy uczęszczał do podstawówki rodzice posłali go na kilka lat na prywatne lekcje muzyki do profesora Rakowskiego w Sopocie.

- Był multiinstrumentalistą, starszym panem, który przeżył obóz koncentracyjny, jeździł na wózku inwalidzkim, palił papierosy w lufce i uczył mnie grać na akordeonie, pianinie i trochę na gitarze – mówi muzyk. - Z racji tego, że mieszkaliśmy w bloku, głównie męczyłem wszystkich swoją grą na „świni”, czyli akordeonie.

W międzyczasie muzycznie edukował go brat, puszczając kilkunastoletniemu Grzesiowi z kaseciaka punk rockowe brzmienia. The Stranglers, The Clash, pierwsi The Police, Patti Smith, The Doors - to była istna ekstaza.

- Podobnie było z książkami – odziedziczałem je po nim. Czytałem, często nie rozumiejąc ich wcale. Później poznałem trójmiejskich poetów, którzy mnie zafascynowali: Wojtka Stamma, Tymona Tymańskiego, Zbyszka Sajnóga. I zacząłem pisać, choć była to straszna grafomania. I mniej więcej wówczas zapragnąłem mieć własny zespół. Zacząłem grać na pożyczonej gitarze basowej - opowiada Nawrocki.

Jako świeżo upieczony pełnoletni wyjechał do Berlina, i to w wyjątkowym czasie - w najbardziej przełomowym roku - 1989.

- Spełniłem marzenie. Zespół „Stormy” składał się z samych osobowości - grał w nim gitarzysta i artysta wizualny Krzysiek Visconti, charyzmatyczny basista Olaf Deriglasoff i wrocławski perkusista Robert Śledziński. To były bardzo burzliwe czasy, graliśmy, włóczyliśmy się po Berlinie, chodziliśmy na dziesiątki niesamowitych koncertów. Korzystaliśmy z przywilejów młodości pełnymi garściami. Byliśmy świadkami upadku muru berlińskiego. To był mój pierwszy zespół i uczyłem się być w nim liderem, co nie było łatwe, gdyż moi partnerzy muzyczni byli tak samo nakręceni jak ja. Każdy z nich był zdolny, przystojny i kreatywny. Dzięki Olafowi, który grał z nas najlepiej i miał największe doświadczenie sceniczne trzymało się to jakoś w kupie. Ja byłem aroganckim, na wpół dzikim chłopakiem z Gdańska Oliwy, który chciał podbić świat, ale nie za bardzo wiedział jak. Z perspektywy czasu mam życzliwy stosunek do tego nieokrzesanego młodzieńca. Bawi mnie ten chłopak i rozczula – śmieje się Nawrocki. - Finalnie nic wielkiego z tego nie wyszło, ale w rezultacie uwierzyłem w siebie jako muzyka i wokalistę - podkreśla.

OD PUNKROCKA DO KWINTETU

Chwilę po powrocie z Zachodu, młody punkrockowiec wraz z trzema innymi dżentelmenami z Sopotu powołał do życia kolejny twór - zespół „Ego”.

- Graliśmy mocnego rocka, nagraliśmy płytę, koncertowaliśmy po całej Polsce. To był zespół, w którym miałem szansę się spełnić jako frontman. Co więcej, wygraliśmy prestiżową wówczas Mokotowską Jesień Muzyczną. Nagrodą była sesja w profesjonalnym studiu oraz kontrakt płytowy. My zadowoliliśmy się gotówką, którą przeznaczyliśmy na nagranie naszej płyty w studio Radia Gdańsk. Materiałem zainteresował się Arek Marczyński szef legendarnej undergroundowej wytwórni „Antena Krzyku”. To był przełomowy moment, byliśmy wniebowzięci – wspomina Grzegorz Nawrocki.

Po kilku latach Nawrocki poczuł, że pragnie czegoś innego. Miał nowe pomysły, które nie za bardzo kleiły się z oczekiwaniami kolegów z kapeli. Dlatego w 1999 wraz z Anią Lasocką i Przemkiem Momotem założył zespół „Kobiety”, który przyniósł mu największy rozgłos.

- Nagraliśmy płytę, która odniosła dość duży sukces jak na formację alternatywną. Potem w innym już składzie nagrałem z „Kobietami” jeszcze cztery albumy. Byliśmy pierwszą kapelą w Polsce, którą muzykę nazywali avant-popem – cokolwiek to oznacza. Ponieważ nie byłem zbyt odpowiedzialnym liderem, zespół miał spore przestoje, nie wkładałem zbyt dużo pracy w promocję i management. Pomimo tego, że zespół był dopieszczony przez dziennikarzy, nie przekładało się to na nasze finanse. Każdy z nas miał inną pracę, więc nie było dramatu. Alternatywny kwintet jest tworem dość wymagającym, jeżeli chodzi o granie klubowe. Lecz nasze podróże były prześmiesznie, dobrze się bawiliśmy w naszym kobiecym towarzystwie – odpowiada wokalista.

Ostatecznie na liście sukcesów Nawrockiego pojawił się także projekt „Nawrocki Folk Computer Band”, który był już solowym projektem.

- W mojej głowie narodziło się coś nowego, co nie pasowało do „Kobiet”. Płytę pomógł mi nagrać i wyprodukować kolega z zespołu Pat Stawiński. Nagrywaliśmy u niego w domu na ulicy Sienkiewicza w Gdańsku Wrzeszczu. Na obiady chodziliśmy do baru mlecznego Syrenka, było bardzo swojsko i rodzinnie. Po wydaniu albumu pierwszy raz zacząłem występować solo. Okazało się, że jest to niezwykle ekscytujące i wymagające doświadczenie, które było dla mnie nie lada wyzwaniem. Musiałem wyjść poza swoją strefę komfortu, nie stał już za mną zespół. Potraktowałem to jak przygodę, która trwa do dziś. Występy saute bardzo mnie dziś kręcą – wspomina Nawrocki.

Zbyt szczery na mainstream

Po takim wstępie czytelnicy już mieli szansę się z tobą „obwąchać”, wszak jesteś prężnie działającym lokalnym muzykiem, lecz jest kilka kwestii, które wymaga szerszego wytłumaczenia. Zatem, Grzegorzu Nawrocki: kim dzisiaj jesteś?

Jestem pięćdziesięciopięcioletnim białym, uprzywilejowanym mężczyzną, który po pracy może sobie pozwolić na luksus pisania i nagrywania dziwnych piosenek.

Dlaczego dziwnych? Niektórzy latami marzą, by móc sobie na to pozwolić.

W 2004 roku z Kobietami nagrałem płytę i utwór pt. „Pozwól sobie”. Sam sobie wydałem i przypieczętowałem pozwolenie na bycie Kaszubem, Żydem, mięczakiem, dziwakiem, słabeuszem, nieudacznikiem. Kiedyś te określenia były wstydliwe i obraźliwe. Powoli emancypowałem się od opinii innych. Z wiekiem jest to jeszcze łatwiejsze. Staram się nie porównywać z innymi, ale moje piosenki, są specyficzne. Niektórzy mówią, że są dziwne. Większość moich najbliższych przyjaciół to niezłe świry, więc dobrze się czuję w ich towarzystwie i głównie piszę dla takich jak ja. Jeżeli grono moich odbiorców się rozrasta to znaczy, że jest nas więcej. Doskonałość wymyślił Szatan, w naturze wszystko jest krzywe.

Czytając twoją historię można odnieść wrażenie, że solidnie przetarłeś wszystkie ścieżki prawdziwego rockmana, dlatego tym bardziej intryguje mnie fakt, dlaczego nie do końca po drodze ci z mainstreamem?

Dobrze wiem czego nie chcę i jestem zbyt szczery, co nie jest pomocne w polskim show biznesie. Promowanie siebie za wszelką cenę wydaje mi się dość żenujące i głupawe, ale dzisiaj i tak mam o wiele bardziej tolerancyjny i życzliwy stosunek do tego medialnego cyrku. Blask polskich gwiazd jest dla mnie estetycznie przykry, ale czasami przyjmuję inną perspektywę, wtedy mam wrażenie, że to niezła komedia…

Napisałeś kiedyś, że jeśli chodzi o promocję to jesteś „zupełną łajzą” - czy coś się w tej kwestii zmieniło?

Nie sądzę, chociaż mój stosunek do żenująco słabej promocji nabrał trochę zdrowych rumieńców (śmiech). Robię czasami wpisy na facebooku pisząc coś głupiego, sprzedaję płyty na koncertach zachwalając je namiętnie. Jednak to tylko taka zabawa na asfaltowym boisku za blokiem, gra w kapsle na murku przy sklepie. W porównaniu z niektórymi kolegami po fachu jestem jak malutka łódź rybacka wypływająca na siny Bałtyk, podczas gdy oni są jak cudne karaibskie żaglowce ślizgające się po lazurowych wodach.

Paradoks tkwi w tym, że ostatnia płyta została naprawdę dobrze oceniona przez krytyków, lecz mimo to nie było o niej głośno. Nie przewinęła się instagramowych relacjach, nie słyszeliśmy często tych piosenek w radiu, już nie mówiąc o ekspozycji na najbardziej chodliwej półce w Emipku. Bardziej wartościowa muzyka jest mniej przyswajalna?

Wartość to pojęcie względne, nie wiem czy John Coltrane jest bardziej wartościowy niż The Beatles, albo Debussy bardziej niż Daft Punk. Jednak myślę, że nikt nie jest w stanie pojąć dzisiejszych czasów. Przytłaczająca mnogość medialnych fenomenów jest trudna do udźwignięcia dla wrażliwej psyche. Staram się dbać o swoje mentalne zdrowie i mam dość ascetyczny stosunek do wszelkich nowinek. Ze sztuką lubię mieć kontakt intymny, więc muszę się ograniczać.

Celowo zapytałam o tę nieoczywistą wartość, ponieważ teksty twoich piosenek są… inne. To trochę jak ucieczka do nieskażonych przez algorytmy brzmień. To w pewnym sensie jakieś niepisane poszukiwanie nieoczywistości?

Nie próbuję szukać nieoczywistości, nie kontroluję się w procesie twórczym. Później pracuję trochę nad formą, ale przy tej płycie chciałem, aby treść była komunikatywna. Chciałem dotknąć takich tematów, których nie porusza się obecnie w polskiej piosence, a które były żywą treścią mojej świadomości. Chociaż wydaje mi się, że wszystkie teksty podszyte są miłością, więc to i tak banał (śmiech).

Dla kogo tworzysz? A może po prostu robisz to dla siebie - nie dla sławy czy splendoru?

Robię to bo muszę, zupełnie jak Lech Wałęsa! Robię to dla siebie i z potrzeby skomunikowania się z drugim człowiekiem. To mój wentyl bezpieczeństwa tak jak dla innych seks, sport, wspinaczka górska, czy dobre żarcie. Tak, jestem uwarunkowany, piszę i gram, gdyż nie mam innego wyjścia, to potrzeba serca. Czasami myślę, że już się skończyłem i nie mam już nic do powiedzenia, wtedy staram się milczeć i nie pobudzać się na siłę. Odczuwam nawet ulgę, gdy nie muszę być kreatywny, ale po jakimś czasie znów powstaje napięcie i rodzą się pomysły, które domagają się ode mnie wyjścia na powierzchnię z tej tajemnej czeluści. Wydaje się, że splendoru i sławy pragną dziś wszyscy. Ja pragnąłem tego, gdy byłem młody. Teraz pragnę, by przyszło kilkadziesiąt osób na mój koncert, takich którzy wiedzą o czym śpiewam i mają poczucie humoru. A to pięknie się udaje!

Kiedy był twój najlepszy czas?

Kiedy w podstawówce w Gdańsku na zawodach Judo zająłem trzecie miejsce. Z Kobietami przy okazji wydania pierwszej i trzeciej płyty. Kiedy w wieku czterdziestu lat na studiach filozoficznych zaproponowali mi stypendium, oraz przy okazji mojego ostatniego albumu, kiedy pan Wojciech Mann kilkukrotnie zaprezentował piosenki w swojej audycji chwaląc teksty i muzykę, jak i również oryginalność podejmowanych tematów.

Prawdę mówiąc, ciężko cię zaszufladkować. Lubisz zaskakiwać?

Lubię zaskakiwać siebie samego. Jeżeli chodzi o innych to nie mam takiej intencji, zaskakiwanie innych kojarzy mi się z chęcią bycia oryginalnym, z niepohamowaną potrzebą poklasku i aprobaty, no chyba, że jest to czysta zabawa. Natomiast zaskakiwanie samego siebie wydaje mi się ze wszech miar potrzebne i zdrowe. We wspólnych przeżyciach i aktach performatywnych lubię poruszać czułe struny, zachęcać do wprawiania w ruch dawno nie używanych mięśni. Wspólny rezonans w małej wspólnocie nawet za cenę zakwasów dnia następnego jest dla mnie chwilowym spełnieniem, czymś co przynosi ulgę w tym brutalnym, zachłannym świecie.

We wrześniu zeszłego roku podjąłeś ciekawy eksperyment - przez 9 miesięcy miałeś być dzikim artystą performatywnym, śpiewakiem występującym przed publicznością, będącym zarówno twórcą, jak i materią sztuki. Jak poszło?

To eksperyment, który przeprowadziłem sam na sobie. Grałem solo, w duecie, trójkącie, kwadracie, a nawet z orkiestrą. Poszło świetnie, zagrałem trochę ekstatycznych koncertów w różnych konstelacjach. Nagadałem się z ludziskami co niemiara. Najadłem się i napoiłem do woli. Przejechałem sporo kilometrów czarnym asfaltem i szutrową drogą. Nawet polatałem troszeczkę. Mam nadzieję, że jak znajdzie się czas to dokończę budowę dobrego studia na Kaszubach i zrealizuję zaległe marzenia dotyczące współpracy z kilkoma wybitnymi i uroczymi istotami ludzkimi.

Jakie plany na najbliższą przyszłość?

Odpowiem nieco filozoficznie: moje pragnienia są nieskończone, ale nie chcę być ich niewolnikiem. Staram się nie wybiegać w przyszłość, nie robię podsumowań. Robię to, co mam przed nosem. Ponieważ muzyka nie jest jedynym źródłem mojego utrzymania, mam w pewnym stopniu poczucie wolności. Cały czas poszukuję jak najbardziej inspirującej i pełnej formy wyrazu. Uprawianie tzw. sztuki, choćby w formie ludycznej, jest potrzebą i przywilejem człowieczym. Chcę z tego przywileju jak najbardziej korzystać. Jednak mam dwa bardziej przyziemne pomysły: chciałbym założyć zespół wokalny z prawdziwego zdarzenia oraz lotną grupę medytacyjną imienia Buddy Siakjamuniego praktykującą milczącą kontemplację na łonie natury, w parkach krajobrazowych, na plażach Bałtyku i w trójmiejskich przestrzeniach publicznych.

Grzegorz Nawrocki

muzyk, kompozytor, autor tekstów, od zawsze związany z Trójmiastem. Swoją pierwszą grupę prowadził w Berlinie w latach 1989-1993. Po powrocie do Trójmiasta założył zespół Ego, z którym w roku 1997 nagrał psychodeliczno rockowy album „Światowid”. Popularność i zwrócenie uwagi krytyków przyniosła Nawrockiemu jednak dopiero działalność w założonej przez niego grupie Kobiety. W 2013 roku muzyk powołał do życia swój solowy projekt Nawrocki Folk Computer Band, a niedawno po niespełna dekadzie artysta jako NAWROCKI powrócił z solowym wydawnictwem „Moja mama ma depresję i siedem innych piosenek o miłości”. Według krytyków to jeden z najciekawszych polskich piosenkopisarzy ostatnich dwóch dekad.