-

Jeden z najlepszych i najbardziej cenionych polskich projektantów mody. Wizjoner, który śmiało wprowadza kolorowe światowe trendy do szarej, polskiej rzeczywistości. Szyje dla wielkich osobowości filmu, telewizji i estrady, zarówno w kraju, jak i za granicą. Świadomy własnej wartości, ale też niezwykle skromny. Michał Starost.

Moda to styl i sztuka, przez duże „S” - to twoje słowa. Niby banalne, niby każdy projektant to mówi, ale nie u każdego to widać. Czym dla ciebie jest styl i sztuka w modzie?

My w tej sztuce żyjemy i to jest najważniejsze. Moda budowała świadomość ludzką: rewolucja mody, Coco Chanel, wyzwolenie kobiet z gorsetów, to rewolucja przez modę. To pchnęło do przodu emancypantki, wyzwoliło równouprawnienie. Nie widzi się bogatego wnętrza, na zdjęciach rentgenowskich także go nie widać. My swoją osobowość wyrażamy modą, sposobem ubierania się. Moda jest wszystkim, występuje nawet wśród zwierząt. Samice przecież wybierają najpiękniej ubarwionych samców. I to jest moda rozumiana przez świat natury.

Czy w Polsce jest miejsce na styl i sztukę przez duże „S“? Sam przecież powiedziałeś kiedyś, że w Polsce sztuka to połączenie antykwariatu z Powązkami?

Oczywiście, że jest miejsce na styl i sztukę. Mówiąc te słowa miałem na myśli bardziej podejście tak zwanych autorytetów. Ja jestem starym „sopociakiem”, wychowanym na Bungalowie, na Spatifie, gdzie najważniejsza była indywidualność. Trzeba było się wyróżniać, zaistnieć. Wiele razy miałem ataki ze strony tak zwanych artystów czy artystek , które po „plastyku” zajmowały się modą. Krzyczały, że ja im odbieram chleb, bo nie mam ukończonej szkoły artystycznej. Ja im na to, że mogłyby łaskawie ruszyć dupy z fotela, wyjąć jointa z gęby i coś w końcu konkretnego zrobić! Bo gadać i narzekać to można do renty. Zamiast gadać,  zrób to!!! I następowała obraza majestatu.

Czyli antykwariat z Powązkami to raczej nie jest styl ubierania się Polaków?

Chodzi Ci o styl vintage?

Chodzi mi głównie o kicz...

A czym jest kicz? Ja nigdy nie wypowiem się o czymś, o czym choćby w minimalnym stopniu nie mam pojęcia. Mogę powiedzieć np. że most mi się nie podoba, ale nigdy nie powiem, że jest źle zbudowany. I tyle. Moi dziadkowie z kolei często mi powtarzali, że  prawda jest jak dupa – każdy ma swoją. Co to jest prawda? Czym jest piękno, a czym jest brzydota? Co to jest kicz? Nie ma takiego czegoś! Nie ma rzeczy brzydkich, są rzeczy, które się ludziom nie podobają. To jest ich własny gust. Coś, co u nas jest dobre, moralne, piękne, tysiąc kilometrów dalej jest brzydkie i niemoralne, a kolejne kilometry dalej jest karane śmiercią. Nie ma brzydoty. Jest coś, co nam się ewentualnie nie podoba. To bardzo indywidualne.

Zatem twoim zdaniem, Polki ubierają się dobrze?

Mają gust, wyczucie, potrafią łączyć. Ale też są jeszcze mało odważne, zamknięte na odkrywanie nowych trendów, niechętne eksperymentom na modzie.

Miałeś liczne pokazy na całym świecie. Gdzie leżą różnice między polskim, a zagranicznym światem mody?

Główna różnica to podejście klientek do mody. Na Zachodzie jest wielka otwartość na nowości. Polki póki nie zobaczą czegoś  u polskich stylistów, czy w najnowszym katalogu to po prostu tego trendu nie uznają. Nie istnieje to dla nich. Dla Polek moda to głównie kopie innych projektantów, już istniejących linii. Kiedyś, będąc w Londynie stworzyłem spódnice z piór, bo wiedziałem, że w tym kierunku będą zmierzać trendy. Kiedy te projekty pokazałem w kraju, wzbudziły jedynie uśmiechy i szeptano, że Starostowi odbiło. A po sześciu miesiącach zaczął się pożar w gaciach. Wydzierano sobie te spódnice z rąk.

To tylko potwierdza opinie o tobie, mówiące, że jesteś prorokiem mody!

Ehh, nie o to chodzi…, po prostu wbijam się w trendy.

Skromny jesteś. Myślisz, że Polki są w stanie zaakceptować trend, który lansujesz poprzez swoją najnowszą kolekcję „Blooming Metamorphosis”?

Ta kolekcja to bunt na polską rzeczywistość. Wszystkie bankiety, gale, oficjalne imprezy, bale sylwestrowe to „zlot wron” - czerń jak na stypie. Lubię czerń, ale Polki noszą bardzo często czerń płaską. Nie bawią się formą, nie chce im się kombinować, wolą czarną garderobę, bo jest wygodna. Wymigują się brakiem czasu, a brak czasu to zła organizacja czasu. Alternatywą dla czerni jest kolor, dlatego moja najnowsza kolekcja to piękne, długie kolorowe suknie. Motywem kolekcji jest wiosenne przebudzenie, eksplozja życia i barwny triumf rozkwieconej rzeczywistości po zimowym letargu.

Podobno inspiruje Cię Thierry Mugler, uważany za wizjonera mody, słynący z futurystycznych kreacji, odważnych pomysłów. Jak duże znaczenie w modzie, w jej kreowaniu ma odwaga? Na jak dużo można sobie pozwolić, aby nie wpaść w pułapkę karykatury, śmieszności?

To o czym mówisz, jest dla mnie kwestią smaku. Jeżeli ktoś ma wyczucie smaku, linii to raczej nie popełni grzechu śmieszności. Moje rzeczy nazywają w Warszawie jako „przekobiece“, ale moje klientki tego właśnie szukają u mnie. Chcą czuć się kobietami. Ja im to daję. „Blooming Metmorphosis” to hołd dla kobiecości, kobiety mają się w tych sukniach czuć zjawiskowo. Ta kolekcja to pret-a-porter. Śmieszność to tylko i wyłącznie brak wyczucia i szycie rzeczy groteskowych. Thierry Mugler zawsze miał to wyczucie. Dla mnie był on zjawiskiem pod względem kunsztu, kroju, wszystkiego! Te rzeczy były awangardowe, ale i komercyjne. Przykładem niech będą  kreacje wykorzystane w słynnym teledysku Georgea Michaela do piosenki Too Funky.

Awangarda ma dzisiaj jeszcze rację bytu?

Awangarda zawsze będzie miała swoich wiernych fanów. Ale za awangardą musi stać rzemiosło. Ja też kiedyś byłem awangardowy, ale pewnego dnia poznałem Paco Rabanne. Ten słynny projektant poprosił, abym pokazał swoją kolekcję „Grzech” na polskiej premierze jego książki. Dał mi wtedy wiele cennych rad, wskazówek. Powiedział między innymi, że awangarda w dzisiejszych czasach ma tak zwane „krótkie nóżki”, żeby zszokować ludzi trzeba będzie niedługo zarzynać niemowlęta na wybiegu. Na tym właśnie poległ Arkadius. Przez 4 lata wykorzystał absolutnie wszystkie pomysły i możliwości szokowania. Świat tak szybko ewoluuje, że mało rzeczy jest w stanie zaszokować z wyjątkiem nieprzewidzianych sił natury.  Przestałem już robić projekty haute couture, bo w Polsce nie ma dla kogo ich  robić. Styliści nie lubią haute couture, nie wiedzą jak to łączyć.

Czy o twoich kolekcjach można powiedzieć, że są odważne, futurystyczne?

Oczywiście, zakładając, że każdy wiek ma swoje prawa. Jak się ma dwadzieścia parę lat to chce się szokować. Zwracać na siebie uwagę strojem, wykrzyczeć swoją inność. Każdy artysta, absolutnie każdy to przechodzi. Bunt. Ja też to przeszedłem, robiłem rzeczy przeźroczyste, obrazoburcze. Teraz podążam jednak inną drogą, ale wciąż lubię zaskakiwać. Kiedyś, w niemieckim Heringsdorfie zdobyłem nagrodę za kolekcję haute couture, w której dominowała czerń. Nie byłoby to może dziwne, gdyby nie fakt, że czarne kolekcje haute couture bardzo rzadko zdobywają główne nagrody, mnie się udało. Jurorzy powiedzieli wtedy, że pierwszy raz w życiu zobaczyli czarną kolekcję, która nie jest nudna i jest trójwymiarowa.

Chyba chodzi o to, żeby w tej odwadze się nie zatracić?

Trzeba unikać groteskowości! Łatwo przesadzić, dać o jedna kokardę, frędzel za dużo, zrobić zbyt krótko. Zamiast seksownej kiecki można zrobić coś wulgarnego. Tu są ukryte te magiczne detale, granice.

Czy te detale sprawiają, że kobieta staje się przebrana, a nie ubrana?

Niekoniecznie. Każda kobieta ma osobowość i to osobowość determinuje w co się ubieramy. Twierdzę na przykład, że jedwab jest dla kobiet, a nie dla „bab”. Bo jeśli chodzi o modę to są zarówno kobiety, jak i „baby”. Kobieta potrafi usiąść w opiętej, jedwabnej sukience z gracją i jej nie zniszczy. „Baba” tego nie potrafi i sukienka w 5 minut idzie w perzynę. Dla energicznej, mocnej kobiety nie szyje się wąziutkiej spódnicy z rozporkiem, bo rozedrze ją w sekundę . Bo ona nie wchodzi na schody, tylko po nich wbiega. Nie wysiada z auta, tylko z niego wyskakuje. I to trzeba uwzględniać! Temperament, temperaturę skóry, urodę, gatunek włosów, warunki fizyczne, potrzeby. Jeśli choć jeden z tych elementów się pominie to wtedy jest przebranie, a nie ubranie.

Szyjesz dla „bab”?

Oczywiście!!!

Szyjesz też dla mężczyzn.

Robię to, ale rzadko. Sam mam wyrazisty styl i to przyciąga mężczyzn, którzy poszukują swojego stylu. Ale wolę pracować z kobietami! Są dużo bardziej odważne i chętne do eksperymentów.

A mężczyźni nie są skorzy do eksperymentów?

W Polsce? Nie! Są często bardziej przewrażliwieni niż najbardziej przewrażliwiona na swoim punkcie kobieta. Mężczyźni są często niereformowalni i potwornie uparci w trzymaniu się tzw. klasyki. To po prostu polska mentalność. Z kobietami praca jest naprawdę fantastyczna i ciekawa, pełna nowych wyzwań.

Staram się wyłowić z twojej twórczości ciekawe stwierdzenia. Rzuciło mi się w uszy takie zdanie: „nie dla wszystkich szyję, bo nie wszystkich lubię”.

Postaram się to wytłumaczyć na przykładzie. Kiedyś z Jolą Słomą i Mirkiem Trymbulakiem idealnie podzieliliśmy się rynkiem trójmiejskim. Wszystkie kobiety - wegetarianki obszywały się u Joli i Mirka, bo to był też ich świat, ich gust. Oni cudownie potrafili rozmawiać z tymi ludźmi. Ja ich rozumiem, ale często nie podzielam ich opinii. Kiedyś dziennikarka zapytała mnie, jaki mam stosunek do zwierząt. Odpowiedziałem, że kulinarno - odzieżowy. Bo lubię mięso i futra i mam do tego prawo. Chodzi mi o to, że jeśli ja nie rozumiem klientki, jej stylu bycia, osobowości, jeśli nie potrafię znaleźć wspólnego mianownika, wtedy z taką osobą  nie pracuję. Jeśli nie będziemy się wzajemnie rozumieć, to taka współpraca zakończy się katastrofą.

Z Dodą dobrze się rozumiałeś?

Doda to błyskotliwa, inteligentna dziewczyna. Ma swój własny, wyrazisty styl. Wspólnie stworzyliśmy klasyczną, piękną, czarną suknię, w której zdobyła pierwszą Telekamerę. Okrzyknięto, że wygląda pięknie, klasycznie, a nadal jest Dodą. Jest sexy i dalej sobą. Doda jaka jest, taka jest, jej styl się podoba lub nie, ale jest jakiś, jest konkretny, określony.

Czy są jakieś osoby z którymi absolutnie nie chciałbyś pracować?

Są, ale lepiej o nich nie mówmy.

To pomówmy o tych, z którymi lubisz pracować...

Bardzo lubię pracować z Kasia Kowalską. Z okazji wydania płyty Antidotum zmieniliśmy wraz z Izą Wójcik kompletnie jej wizerunek. Uwielbiam też Halinkę Mlynkovą, która ma wspaniałą figurę i jeden z najpiękniejszych „kośćców” i proporcji ciała, jakie znam. Nagrodę fotoreporterów w mojej kreacji zdobyła Ania Wyszkoni i wiele innych gwiazd. Uwielbiam pracować za granicą. Tam spotykam się z inną mentalnością. Pracowałem przy koncercie Jamesa Browna i Lionela Richie. Pamiętam jak ściągnięto dla chórku Jamesa Browna na następny koncert jego trasy koncertowej suknie z Włoch, ale niestety nie spełniły oczekiwań. Powierzono mi zadanie transformacji tych sukien, miałem na to dwa dni i miały powstać z tego zjawiskowe kreacje. To, co mnie zaskoczyło to niezwykły spokój, nikt z ekipy nie panikował, nie było krzyków, nikt nie robił afery. W Polsce jest zupełnie inaczej. Coraz częściej też zgłaszają się do mnie mężczyźni prosząc o zmianę wizerunku. Bo wiedzą, że lubię wyzwania. Lubię, kiedy moja praca jest interesująca. Nie boję się zmian. Z racji wykształcenia i zdobytego doświadczenia jestem osobą wszechstronną i umiem poruszać się na wielu płaszczyznach. Co też nie wszystkim może się podobać, ale jak trwoga to do Boga… i dzwonią do Starosta (śmiech).

Kreujesz i ubierasz z jednej strony Dodę, z drugiej strony dystyngowaną Grażynę Torbicką, czy Ewę Ewart. To różne osobowości…

Różne, ale właśnie osobowości, a nie kukiełki. Tutaj małe sprostowanie. Stworzyłem tylko jedną kreację dla Grażyny Torbickiej, więc nie mogę powiedzieć, że ją ubieram. Ewę Ewart, światowej sławy reportażystkę i dokumentalistkę, rzeczywiście ubieram od 10 lat. Z Kasią Kowalską również współpracuję już od ponad 10 lat. Nie jestem w stanie wymienić wszystkich gwiazd i celebrytek, które kiedyś wystąpiły w moich kreacjach. Nie starczyłoby czasu (śmiech).

Skoro jesteśmy przy Ewie Ewart, to chyba można powiedzieć, że to ona była twoim kluczem do międzynarodowej kariery?

W pewnym sensie tak. To Ewa wprowadziła mnie w świat gwiazd filmu i telewizji i poznała mnie z producentami BBC, zorganizowała mi pokaz w Londynie razem z Sue Phillips. Zawsze miałem tzw. „kompleks Polaka”, że nie jestem dostatecznie dobry. Ewa mnie „odkompleksiła”. W Londynie pokazała mi wielki świat i okazało się, że niczym się nie różnię, że wcale nie jestem gorszy. Uświadomiłem sobie, że w każdej chwili mogę wyjechać z zakompleksionej Polski i dla ludzi nie będzie ważne czy pokończyłem dziesiątki szkół, tylko to  co umiem. Bo posadzą mnie do kartki  i do maszyny i powiedzą zrób! A ja wszystko zrobię.

Jak poznałeś się z Ewą Ewart?

To była dość zabawna i trochę przypadkowa historia. To były jeszcze czasy, gdy w Trójmieście rządziła modowa trójca, czyli duet Jola Słoma, Mirek Trymbulak, Ela Kraszewska i ja. Byłem bardzo zajętym, młodym człowiekiem, obszywałem wtedy pół Business Centre Clubu, więc drzwi pracowni otwierały się u mnie o 9 rano, zamykały po 22. Któregoś razu moja asystentka powiedziała, że dzwoniła jakaś Ewa Ewart z BBC. Pomyślałem, że znowu jakaś dziwna agencja modelek mi głowę zawraca i nawet nie oddzwoniłem. A wtedy był to okres rozkwitu i wysypu wszelkiej maści agencji modelek o przedziwnych nazwach. Miałem ich nachalności dosyć. Któregoś dnia przechodziłem koło dzwoniącego telefonu i odruchowo odebrałem. Kobieta przedstawiła się jako Ewa Ewart z BBC, odpowiadam jakiej BBC – odpowiedź Ewy: „Telewizja BBC Londyn”. Oczywiście umówiliśmy się na spotkanie. Poszliśmy na miętowa kawę, później zaprosiłem Ewę do pracowni. Zobaczyła moje projekty i nie mogła uwierzyć, że wszystkie są moje. Okazało się, że BBC zamykało serią 3 filmów upadek komunizmu w Europie. Ewa produkowała jeden z tych trzech dokumentów. Chciała pokazać Stocznię Gdańską innymi oczami. W czasie dokumentacji dowiedziała się, że na terenie stoczni działa dyskoteka Kazamaty, w której współorganizowałem imprezy z cyklu Extravaganza. Ściągałem tam młodych polskich projektantów, robiliśmy pokazy ich kolekcji. Tak Ewa trafiła na mnie. Chciała nawet, abym wystąpił w jej filmie, ale odpowiedziałem, że gdybym chciał udzielać się przed kamerą to poszedłbym do filmówki. Podobno jestem jedną z dwóch osób, które odmówiły jej udziału w filmie (śmiech). Nie zaważyło to jednak na naszych relacjach, jesteśmy przyjaciółmi od ponad 10 lat. 

Wspomniałeś o imprezach z cyklu Extravaganza w Kazamatach, które były dużym wsparciem dla młodych, początkujących projektantów. Dzisiaj młodzi mają łatwiej?

Z pewnością tak, bo mają większe okno na świat. Ciekawostką pewnie jest fakt, że na jednej z  imprez debiutancką kolekcję pokazał między innymi Maciej Zień. Ja tworzyłem już wtedy pełne kolekcje i linie, podczas gdy Tomek Ossoliński, czy Gosia Baczyńska stawiali pierwsze kroki w środowisku modowym.  Już wtedy niestety szkoły uczyły bardziej stylizacji niż projektowania. Braki warsztatowe przykrywano kołdrą awangardy. A awangarda musi mieć najlepsze przygotowanie warsztatowe. Ale nasze szkoły nie gwarantują warsztatu. Oczywiście, ludzie, którzy mnie nie lubią mówią o mnie, że jestem bardziej krawcem niż projektantem. Ja im odpowiadam, że Coco Chanel była modystką, była krawcową i projektantką. Wszyscy wielcy są krawcami. Tylko w Polsce musi być inaczej.

Zwykła złośliwość?

Po prostu taka mentalność. U nas szkoły kreują plastyków. Projektant nie jest plastykiem. Rysownik mody to jest inny zawód, zupełnie inny fach. Ewa Ewart powiedziała mi kiedyś, że ludzie wybaczą ci wszystko oprócz sukcesu! Nauczyła mnie przez to pokory i pracowitości, wytrwałości oraz otwartości na krytykę. Konstruktywną krytykę od ludzi, którzy się znają na tym co mówią.

Ty odniosłeś sukces...

Nie traktuję siebie tak jakbym odniósł wielki sukces.

Ale na pewno spotkałeś nieprzychylnych ludzi?

Całe życie się człowiek spotyka z takimi ludźmi. Znowu słowa Ewy Ewart - miarą sukcesu jest ilość wrogów.

Wróćmy do tego, co mówiłeś o szkołach. Ty chyba odebrałeś dobre wykształcenie?

Tak! Tej szkoły już nie ma, bo w zasadzie to była jedna klasa podległa Cechowi Gdańskiemu. Funkcjonowała tak długo, dopóki istnieli mistrzowie. Teraz ich już nie ma. Ale dzięki nim zostałem wyszkolony do pracy w zakładach haute couture - to się kiedyś  nazywało zakłady klasy S - obszywało się wszystkich notabli. Mnie uczono tak, że każdą zaprojektowaną rzecz musiałem wykonać sam i to w większości ręcznie. Typowe haute couture. Ale to był wyjątek. W Polsce zawsze uczyło się tak naprawdę rysunku mody, a jak wiemy papier przyjmie wszystko. Potem jednak trzeba jeszcze coś z tego zrobić, a z tym jest już gorzej. Ja w wieku 19 lat zacząłem pracę w zakładzie konfekcyjnym. Przeszedłem tam wszelkie etapy wtajemniczenia, od krojczego po kierownika produkcji.

A jak zostałeś projektantem?

Trochę przypadkowo. Przyjaciółki, którym szyłem kreacje zgłosiły mnie na konkurs dla młodych projektantów. Moje kreacje zdobyły kilka nagród. Traf chciał, że Telewizja Gdańsk kręciła wtedy reportaż, zainteresowali się mną i wyprodukowali cykl programów „Szafa Michała”. Dla mnie moda była życiem. Modę testowałem na moich przyjaciółkach. Kiedy pojawiały się w „Bungalowie” nie było możliwości, żeby nie zwracały uwagi. Z czasem otworzyłem atelier w Sopocie, właściwie to były trzy pracownie - pierwsza na Chopina, druga na Paderewskiego i kolejna na „Monciaku”. Kiedy wiedziałem już, że nie będę na pewno mieszkał na stałe w Sopocie rzuciłem hasło, by atelier przy Monciaku zmienić w klub, bo i tak kwitło tam życie towarzyskie. I tak na bazie mojej pracowni powstał klub Soho. W Trójmieście osiągasz pewien pułap i nie możesz już wyżej podskoczyć. Wtedy możesz już tylko usiąść na kanapie w Spatifie i się uroczo starzeć. A ja miałem wtedy 33 lata i uważałem, że na kanapę w Spatifie jest jeszcze za wcześnie (śmiech).

Co zatem byś chciał jeszcze osiągnąć w swoim zawodzie?

Osiągnąłem już bardzo wiele. Zdobyłem te nagrody które chciałem, ze swoimi kolekcjami zwiedziłem pół świata. Mam jednak wiele marzeń, jednym z nich jest, aby stworzyć kreację dla Grace Jones. To byłoby coś. Bardzo lubię taki mocny typ urody. Nauczyłem się że, marzenia mają jedną, podstawową wadę… lubią się spełniać i trzeba bardzo uważać o czym i „w co” się marzy (śmiech).

Michał Starost zajmuje się projektowaniem mody od początku lat 90. Po ukończeniu klasy rzemieślniczej Cechu Gdańskiego realizował w Sopocie indywidualne zamówienia, kolekcje sponsorowane, kostiumy teatralne. Pierwszy pokaz zorganizowały jego własne klientki. W czasie współpracy z warszawskim domem mody Forget-Me-Not, zaprojektował około 17 linii pret-a-porter. Wśród jego klientów można znaleźć dziennikarzy, prezenterów i producentów BBC, CNN, wiele znamienitych nazwisk świata polityki i biznesu, a także estrady, takich jak: Kasia Kowalska, Ania Dąbrowska, Doda, Monika Richardson, Jacek Łągwa, Halinka Mlynkova, Alicja Janosz, Ewa Ewart, Grażyna Paturalska, Alec Sun Dre, Big Cyc, Czerwone Gitary i wielu wielu innych.

Paulina Czajkowska, Jakub Jakubowski

Zdjęcia: Tadeusz Dobrzyński
Asysta fotografa: Iwona Wojdowska
Stylizacja: Paulina Czajkowska, Aleksandra Staruszkiewicz, Aneta Piasecka
Modelki: Katarzyna Wensierska, Karolina Kotowicz, Kinga Zbrzyzna, Ewa Sahajdaczna, Iza Rachwał, Monika Płonka, Aleksandra Jaworska, Iza Pek, Basia Wańkowska, Dorota Gierzyńska, Lila Podolska
Bielizna modelek

Wizaż:  Beauty Art - Agata Pikulska, Ewelina Palsz , Dorota Pawłowska


Fryzury: firma Klub Fryzjerski Exclusive, Agnieszka Kulesza, Robert Charusta


Dziękujemy klubowi Spatif w Sopocie
(www.spatif.sopot.pl) za udostępnienie wnętrz
do sesji zdjęciowej