Można byłoby się rozpisywać o sukcesach artystycznych Urszuli Dudziak, o jej dorobku, scenach dzielonych z Bobbym McFerrinem, Herbie Hancockiem czy Stingiem. Można by było wyliczać jej niespotykaną skalę głosu, intonację oraz unikalną technikę wokalną. Można by było… ale muzyka, to tylko część Urszuli Dudziak. Kobiety, która posiada w sobie niezmierzone pokłady optymizmu i życiowej mądrości, którymi obdarza wszystkich dokoła. Po 70. zakochała się, zaręczyła i wspólnie ze swoim partnerem wybudowała dom na wsi. Koncertuje, pisze książkę, gra w tenisa i jest rasową youtuberką. Teraz jest jej moment!

„W pewnym wieku nie wypada” - dementuje pani to stwierdzenie chyba w każdy możliwy sposób… 

Walczę z wieloma stereotypami, które nas ograniczają i nie pozwalają wykorzystać potencjału w pełnym wymiarze. Na własnej skórze przekonałam się jaką one potrafią wyrządzać nam krzywdę.  Wiek to tylko liczba. Amerykańscy naukowcy udowodnili, że najbardziej produktywny czas w życiu człowieka przypada między 60 a 70 rokiem życia. To właśnie wtedy osiągasz szczyt swojego potencjału! Jestem tego doskonałym przykładem. 

Właśnie wtedy zadebiutowała pani jako pisarka, aktorka i… youtuberka. Chyba polubiła się pani z tym wirtualnym światem?

Kilka lat temu moja poprzednia managerka powiedziała mi wprost: „Ula! Jesteś wybitną gawędziarą, powinnaś zostać youtuberką”. Ja? Kanał na Youtube? Przecież to dla młodzieży! Jednak po chwili pomyślałam: „halo! Ja przecież do nich należę!” (śmiech). Nie czekając, zaczęłam zupełnie nową przygodę. Na swoim kanale opowiadam o moim podejściu do życia, filozofii, dzielę się wiedzą, doświadczeniem, anegdotami. Bardzo mi się to podoba, a co więcej czerpię z tego dużą satysfakcję, bo rozwijam się w nieznanym mi dotąd obszarze. Niedawno założyłam też TikToka, używam Instagrama, czuję się w tych social mediach jak ryba w wodzie.

Serca podbija pani szczerością?

To cała ja! Opowiadam bez lukrowania, idę na żywioł, taka już jestem odkąd pokochałam jazz. Właśnie wtedy najlepiej to czuję. Z drugiej strony nigdy nie biorę się za coś, co mi nie leży. Natomiast jak już coś robię i jestem do tego przekonana, a serce krzyczy „go for it!” to idę jak burza, i nie ma drugiej takiej! 

No w końcu nie każdy kręci odcinki na Zanzibarze (śmiech).

Ten wyjazd to połączenie przyjemnego z pożytecznym. Odpoczywałam i pracowałam. Byłam tam z moją managerką i wspólnie wymyślałyśmy tematy. Nagrałyśmy tam m.in. odcinek o 102-letnim mężczyźnie, który miał osiem żon i dwanaścioro dzieci. Jego życie polegało na tym, że siedział na murku i obserwował ludzi. Miałam tłumacza i chciałam się zwyczajnie dowiedzieć czy on jeszcze może… Nie wiedziałam do końca jak to zrobić, żeby nie wyszło niezręcznie, więc zadałam pytanie: „czy pan jeszcze planuje dzieci?” (śmiech). A on do mnie, „tak, chyba jeszcze powinno mi się kilka urodzić…”. A gdy zapytałam o jego największe marzenie, to odpowiedział mi, że marzy o okularach. Nie czekając, następnego dnia pojechaliśmy z nim do okulisty i kupiliśmy mu jego pierwsze, własne okulary! To była wielka radość, dla mnie i dla niego. 

W planach kolejna egzotyczna destynacja?

Póki co zostajemy w swoim małym raju. W archiwum mam tysiące zdjęć, slajdów, które może wkrótce w końcu ujrzą światło dzienne. Teraz pojawią się odcinki dotyczące mojego życia, ciekawe historie poparte unikalnymi materiałami. Na przykład przez wiele lat moją sąsiadką w Nowym Jorku była Susan Sarandon, która mieszkała piętro wyżej… często przychodziła na kawę, mam z nią nawet krótki film jak był u nas Daniel Olbrychski, który wracał z Hollywood za „Blaszanego bębenka” nominowanego do Oscara.

Po siedemdziesiątce rewolucja zadziała się też w prywatnym życiu. Wręcz unosi się pani nad ziemią, a to może świadczyć tylko o jednym…

… no zakochałam się! Na miłość nigdy nie jest za późno. Serce nie siwieje, nie idzie na emeryturę. Przed spotkaniem mojego obecnego narzeczonego, 8 lat byłam singielką i byłam przeszczęśliwa. Córka mówiła: „mamo, ty cały czas z tymi koleżankami, może warto znaleźć sobie faceta?!”. Nawet o tym nie pomyślałam. Mam wspaniałych przyjaciół, dużo podróżuję, żyje pełnią życia, piszę książki, koncertuje, więc po co mi mężczyzna? Jednak jak spotkałam Bogusia to zakochaliśmy się jak licealiści. Myślę, że jest moim alter ego - gra w tenisa, gra w brydża, kocha naturę, jest bardzo energetyczny i ma niesamowite poczucie humoru. Żebyś wiedziała, co my wyprawiamy! Żyjemy w cudownej harmonii, ale absolutnie nie nudnej. On jest kapitanem żeglugi wielkiej, lubi rządzić, ale ja też mam swój charakter, cały czas się docieramy. To co mnie spotkało jest cudem. Tryskam energią jak nastolatka i absolutnie niczego mi nie brakuje. Chwilo trwaj!

Nie tylko się pani zakochała i zaręczyła, ale też zbudowała wymarzony dom na wsi. Dlaczego porzuciła pani ten wielkomiejski szum?

Wróciłam do przyrody. Wybudowaliśmy dom kilkanaście kilometrów od Siedlec. 30 lat mieszkałam w Nowym Jorku w samym centrum Manhattanu, potem na Marszałkowskiej w samym centrum Warszawy, aż w końcu wylądowałam na wsi. Całe życie gdzieś podświadomie o tym marzyłam. To mój prawdziwy azyl. U góry mam swoje archiwum i pracownię, w której tworzę, a przez okna rozpościera się widok na niczym niezmąconą naturę. Mamy swój ogród, w którym uprawiamy warzywa, siejemy, zbieramy, a następnie konserwujemy w drewnianych beczkach. Do najbliższego sklepu mamy co prawda cztery kilometry, ale wyobraź sobie, że raz w tygodniu pod dom podjeżdża samochód ze świeżym pieczywem, nabiałem. Obok mieszka gospodyni, od której bierzemy jajka. Czerpiemy z natury pełnymi garściami.

Tak się zastanawiam, dlaczego w ogóle postanowiła wrócić pani z Ameryki. Mogłoby się wydawać, że miała tam pani wszystko czego artystyczna dusza zapragnie. Ula lat 40., mieszkanie na Manhattanie, dwie córki, koncerty, jazz, zabawa - to był  american dream?

Z jednej strony tak, bo celem naszego wyjazdu z Michałem Urbaniakiem, moim byłym mężem, było zaistnienie na rynku amerykańskim, nauczenie się, szlifowanie i granie z najlepszymi. To nam się naprawdę udało. Nagrywaliśmy płyty, graliśmy koncerty, to była istna eksplozja. Do naszego mieszkania przyjeżdżała wówczas cała plejada polskich artystów, szczególnie w latach 80.: Maryla Rodowicz, Ewa Demarczyk, Alina Janowska, Jerzy Połomski, Stan Borys, Sława Przybylska, Krawczyk, Konwicki, Dygat… Wtedy zazwyczaj odbywała się balanga, i wypytywanie się nas jak tworzy się taką muzykę. To było towarzystwo niezwykłe! Była też druga strona medalu - rozwód. Nagle zostałam sama z dwójką dzieci, byłam w kompletnej panice, a do tego kompletnie nieporadna, bo dotychczas to Michał zapewniał mi komfort, robił i wiedział wszystko najlepiej. Znajomi mówili: „Ula, ogarnij się!”, ale co to właściwie miało znaczyć w momencie, gdy świat walił mi się na głowę. Dzieci były jednak moją największą motywacją. To był moment, który zaburzył moje życie w każdym możliwym aspekcie. Po 13 latach nieobecności postanowiłam wrócić do Polski, i z perspektywy czasu była to bardzo dobra decyzja.

Wróciła i podbiła pani Warszawę.

Chwilę po moim powrocie wylądowałam w Sali Kongresowej z moim guru, Bobbym McFerrinem, sami, w duecie, bez zespołu. To był koncert, który ustawił mnie na resztę życia. Ta publiczność dała mi wtedy niewyobrażalną siłę, by dalej iść swoją drogą. Zdałam sobie sprawę, że to, co zrobiłam dotychczas ma sens. Nie dość, że mnie stawiało to w pionie, to dodatkowo swoją muzyką pomagałam innym. Zaczęłam coraz częściej wracać do Polski, grałam wówczas w  zespole Walk Away, koncertowaliśmy po całym kraju. Bardzo ciepło to wspominam. Pamiętam jak w małych miejscowościach, czekano na nas niczym na Stonesów. Ludzie miesiącami przygotowywali się do naszego przyjazdu - tego nie da się opisać słowami. Miód na serce. 

Śpiew przerodził się w misję?

Ze względów egoistycznych, faktycznie mogłam zostać w Ameryce, niczego mi nie brakowało, na pewno nie jako artystce. Jednak doszłam do wniosku, że zbyt wielu rzeczy się tam nauczyłam, by się nimi nie podzielić. Do tego doszlifowałam też charakter, i nagle okazało się, że mogę poradzić sobie z wieloma przeszkodami w życiu. Wiedziałam, że w Polsce bardziej się przydam, tutaj po prostu jest o wiele więcej do zrobienia. Często powtarzam rzeczy, które w Ameryce znane są już od lat, przenoszę je na polski grunt. Podczas koncertów, spotkań, widzę jak ludzie na nie reagują, jak łapczywie je chłoną, jak bardzo potrzebują tych dobrych słów… Można powiedzieć, że to misja, bo wróciłam po to, żeby tutaj spełnić swoje zadanie, żeby zrobić coś dobrego.

Dziś jest pani pewną siebie, silną kobietą, a kiedyś podobno wychodziła pani na scenę zakrywając włosami twarz. Niskie poczucie własnej wartości, to w ogóle możliwe w przypadku takiej kobiety-rakiety?

Najlepiej obrazuje to przykład litery „u”, która idealnie pokazuje pewien życiowy schemat, któremu podlegamy. U góry jest początek. Jak przychodzimy na świat jesteśmy czystą, wspaniałą energią. Czujemy wszystko, widzimy wszystko, mimo że nic nie wiemy. Później to otoczenie zaczyna nas formować. U mnie było podobnie. Gdy byłam malutka byłam śliczna jak Shirley Temple, później wyrosło ze mnie takie brzydkie kaczątko, i doskonale pamiętam jak w wieku czternastu lat koleżanka powiedziała mi, że jestem nieatrakcyjna, głupia i czego ja w ogóle chce od życia. To we mnie zostało. Jak już dorosłam, nie potrafiłam przyjmować komplementów. Gdy wychodziłam na scenę to naprawdę się zakrywałam, bo uważałam, że ta brzydota mi przeszkadza. Nie mogłam się doczekać kiedy otworzę buzię i zacznę śpiewać, żeby w ogóle uzasadnić swoją obecność na scenie. Są sytuacje, które zostawiają na nas ślad niczym rysa na obrazie i to się później wlecze za nami całymi latami, dopóki nie zdamy sobie sprawy, że tak naprawdę nie mamy z tym nic wspólnego. Przez całe życie jesteśmy oblepiani błotem ograniczeń i uwarunkowań. To narasta. Aż osiągamy dno tej litery „u”, co przypada mniej więcej na środek naszego życia. Każdy ma taki moment kryzysu i zarazem olśnienia, a później ten błotny pancerzyk delikatnie strzepuje. Teraz „doły” miewam niezwykle rzadko, ale co najważniejsze szybko sobie z nimi radzę. Natychmiast zadaję pytania i szukam odpowiedzi. Pierwsza myśl: „co mogę z tym zrobić?”, druga „czy mogę to naprawić?”, a jeżeli nie znajduję wyjścia to zostaje mi tylko opcja, że muszę się z tym pogodzić. Najważniejsze to nie uwierzyć, że jesteśmy zdani na bezradność. To bardzo pragmatyczne podejście, ale działa! 

Kiedy doświadczyła pani takiego momentu przebudzenia?

Był taki moment, w którym udało mi się nawiązać kontakt z tym niewinnym, dziecięcym światem. Gdy pojechałam na wakacje do mojego brata do Szwecji, zamknęłam się na stryszku z moimi instrumentami. Trwało to 10 dni, a ja w tym czasie nagrałam całą płytę. Nagle obudziłam się z tego pięknego snu, który był taką metafizyczną, muzyczną mszą. To był moment olśnienia. Wtedy zdałam sobie sprawę, że jestem genialna, potrafię komponować, aranżować i znam się na tej całej elektronice. To przerzuciło się później również na inne sfery życia, nie tylko te muzyczne. Zaczęłam zadawać sobie pytania: „a może nie jestem taka brzydka?”, „może faktycznie mam wielki talent?”. To piękne uczucie, kiedy odkrywamy siebie na nowo, zaczynamy sobie ufać i zdajemy sobie sprawę, że te wcześniejsze złe decyzje podjęliśmy dlatego, że podyktowały nam je zewnętrzne wpływy. Jeśli wyciągniemy z tego wnioski, może być tylko coraz lepiej i ta nóżka litery „u” idzie do góry. To był przełom w moim życiu – nie śpiewałam już normalnych piosenek, eksperymentowałam z głosem. 

Te eksperymenty doskonale słychać na płycie Funk Factory - ta wokaliza, elektronika…Stworzyliście genialną płytę utrzymaną w klimatach, w których zdecydowanie przodował ktoś inny. Jak to zrobiliście?

Jak przyjechaliśmy z Michałem do Nowego Jorku i wydaliśmy kilka płyt, to amerykańscy muzycy nie mogli się nadziwić skąd myśmy się w ogóle wzięli. Pojawiliśmy się tam z muzyką własną, ale fascynowaliśmy się również tą lokalną. Michał był wizjonerem połączenia muzyki polskiej, jazzu, rocka, muzyki klasycznej i ludowej z amerykańską sekcją rytmiczną. Poszliśmy w tę kombinację. Sama polskość, by nie przeszła, to byłoby zbyt dziwne. W Ameryce najważniejszy jest pomysł. My znaleźliśmy swój, który okazał się strzałem w dziesiątkę.

Czy nadal śpiewa pani utwory z tej płyty?

Dawno tego nie robiłam, ale chętnie wracam do tamtych płyt - z wielkim sentymentem i taką piękną optymistyczną refleksją, że ta płyta, ale też inne po prostu się nie starzeją. Nadal mają w sobie niesamowity ładunek emocji, świeżości, pięknego, cudnego zaangażowania. To wulkan, który nadal inspiruje!

Wychowała się pani na prawdziwych ikonach, a ja chciałam zapytać o twórczość współczesnych muzyków - gdzie muzyka często składa się z gotowych sampli, a wokal podlega dużej ingerencji. Śledzi to pani? 

Nie chcę zabrzmieć jako stara ciotka, ale brakuje mi indywidualności takich jak: Ewa Demaryczk, Marek Grechuta, Czesław Niemen, Irena Santor…  Z drugiej strony niestety prawie ze wszystkich stron ogarnia nas disco-polo. To, że ludzie lubią ten gatunek muzyki nie znaczy, że trzeba go wyeliminować. No, ale żeby każdy festiwal wypełniała taka muzyka… To wielka szkoda. Teraz jest taki okres, że ciężko niektórych artystów od siebie odróżnić. Wszystko brzmi bardzo podobnie. Brakuje mi emocji, muzyki, która łapie za serce, wzrusza, onieśmiela. Bardzo możliwe, że następnym etapem będzie tęsknota za prawdziwością. Był boom na muzykę elektroniczną, potem zaś powrót do analogów, do muzyki akustycznej. To naturalna potrzeba człowieka, podniecamy się czymś nowym, ale finalnie zawsze wracamy do źródła, czasami w nowszym wydaniu. Muzyka  to coś wspaniałego i niezwykłego. Zawsze, gdy zaczynałam śpiewać stawałam się kobietą wolną, bez żadnych uwarunkowań, bez ograniczeń, bez kompleksów i wad, byłam piękna, zdolna, wybitna! I właśnie tak dzisiaj o sobie myślę!

Mówienie o sobie w samych superlatywach wciąż jest bardzo rzadkie, zwłaszcza w naszym kraju. Nie chwalimy, nie mówimy komplementów. Dlaczego u nas wciąż jest tak źle? 

Negatywne postrzeganie siebie to chyba nasza cecha narodowa. Staram się robić dobrą robotę na swoim podwórku, jednak przydałby się nam autorytet, który by wszystkich nas psychicznie podreperował i dodał nam optymizmu. Pesymizm jest nieodpowiedzialny, a optymizm jest odpowiedzialny - i to powinniśmy wdrożyć w życie. Wyznaję w życiu zasadę 3xM: myślisz, mówisz, masz. Jak się o czymś mocno marzy, to przenigdy nie należy wypowiadać słów: „nie dam rady, to niemożliwe”. Te hasła wymyślone są przez pesymistów, którzy ograniczają nasz potencjał. Uważam, że powodem wielu życiowych niepowodzeń jest właśnie niewykorzystanie swojego potencjału. Każdy z nas ma jakiś talent, jeżeli go nie zgłębimy, to ta nasza energia twórcza gdzieś błądzi. W momencie, kiedy jest ona ukierunkowana to człowiek dopiero zaczyna być tak naprawdę sobą. Przeze mnie ta energia przepływa teraz bez żadnych zahamowań, żyję w pełnej symbiozie ze światem, i to jest bardzo piękne uczucie.

Podsuwa pani rozwiązania, zaraża radością, ale też łamie tabu. Często otwarcie mówi pani chociażby o menopauzie. A przecież rzadko kiedy rozmawiają o tym matki i córki, koleżanki, a nawet partnerzy. Co jest nie tak?

Zobacz, jakie to jest niesprawiedliwe… Kobiety, pamiętajcie o jednym - menopauza to moment, w którym się przekwita po to, by rozkwitnąć na nowo. Oczywiście to nie jest przyjemne, trapią nas różne dolegliwości, ale do licha!, to nie jest tak, że nagle po tym okresie kobieta staje się bezużyteczna! To jest właśnie ten moment kiedy się rozwijamy, rozkręcamy, mamy mniej obowiązków i wreszcie możemy się skupić na sobie. Ja na przykład każdy dzień zaczynam od mantry, w której powtarzam, że teraz będzie tylko lepiej. Odganiam zły nastrój, bo to strata bezcennej energii. Nie można dać się wkręcać złym myślom.

Nawet w tych najgorszych sytuacjach…

Szczególnie w tych! Muszę opowiedzieć o dobitnej, wzruszająco-dramatycznej historii, której doświadczyłam - wtedy zrozumiecie. W 2008 roku, kiedy dowiedziałam się, że mam nowotwór piersi zadzwoniłam do mojej córki Kasi, która była wtedy w Syczuanie i zgłębiała medycynę chińską w zakonie. Miała tam zostać dosyć długo, ale jak tylko dowiedziała się o mojej chorobie to natychmiast się spakowała… Przywiozła mi do Warszawy dwie walizki: w jednej były same suplementy, a w drugiej książki, i powiedziała tak: „mamo, zrobisz, co uważasz za stosowne, ale na jedno ci nie pozwolę – na ignorancję. Musisz wiedzieć wszystko o tej chorobie”. Ja już wtedy byłam po opieką onkologa, który zlecił mi chemioterapię, radioterapię i hormonoterapię. A my przez kilka tygodni przedzierałyśmy się przez setki badań, pod koniec zbliżał się termin podania pierwszej chemii - zrezygnowałam. Pojechałam na dwa tygodnie do Kushi Institute, makrobiotycznego instytutu w Massachusetts, i kiedy wróciłam do Warszawy zupełnie zmieniłam swoje życie. Cała idea tego instytutu jest taka, że przez odpowiednie odżywianie oraz zdrowe nawyki, można całkowicie się wyleczyć, i ja w to uwierzyłam. Zrobiłam to na swoje własne ryzyko, ale nigdy publicznie do tego nie namawiałam. Wiem, że 90% kobiet decyduje się na podjęcie leczenia w tradycyjny sposób, ja poszłam inną drogą tylko dlatego, że to moja indywidualna sprawa. A teraz coś co cię przygniecie - trzy tygodnie po wyjeździe Kasi z Chin, Syczuan nawiedziło olbrzymie trzęsienie ziemi i po tym zakonie nie zostało ani śladu. Wszyscy, którzy tam byli, zginęli. Ja jej uratowałam życie, a ona mi…

Niewytłumaczalne.

Są rzeczy, których po prostu nie da się wytłumaczyć. Trzeba to tylko przyjąć z pokorą. Minęło 13 lat, a ja jestem zdrowa, czuję się fantastycznie, mam masę energii i pomysłów. Teraz osiadłam na wsi i zwyczajnie się rozkoszuję. Często pytają się mnie o marzenia, ale jako takich dotyczących mnie - nie mam. Nie marzę o tym, by polecieć w kosmos albo, by ktoś napisał dla mnie symfonię. Żyje tu i teraz, biorę życie ze wszystkim co mi daje. Cieszę się tym, co mam. Ktoś może zarzucić, że nie mam wyobraźni, ale marzenia kojarzą mi się z brakiem czegoś, a mnie naprawdę nic nie brakuje! Idę do pracowni, gram na gitarze, keyboardzie, coś śpiewam, coś wymyślam i to daje mi prawdziwe szczęście!